Rodzina (Bruise)
Mały czarnowłosy chłopczyk o błękitnych niczym niebo oczach wybiegł z przedszkola cały w skowronkach. Momentalnie odnalazł w tłumie ludzi znajomą postać i wpadł jej w ramiona.
– Tato, tato! Pani mnie dziś pochwaliła za najładniejszy rysunek kwiatka! – zawołał przedszkolak w objęciach swojego ojca.
– Naprawdę? Cudownie! – odpowiedział z dumą mężczyzna.
– Przedszkolanka powiesiła go na wystawce. Wszystkie dziewczyny mi zazdrościły – paplał dalej mały. – Monica też narysowała bardzo ładny, ale przyszedł Dominic i jej go zepsuł. Dostał karę, a Monica płakała. Ale ją pocieszyłem, tatusiu. A potem na przerwie dała mi cukierka.
– Bardzo miło z twojej strony, że jej pomogłeś. Jestem z ciebie dumny.
Cole puścił swojego synka, po czym obaj udali się do auta. Z daleka wyglądali prawie identycznie jak duży oryginał i mała kopia. Jedyne co ich różniło to kolor oczu i niewielka, prawie niewidoczna blizna przecinająca prawe oko małego. Chłopczyk miał ją od urodzenia, wyglądała jak skaza genetyczna.
– Tatusiu, a może pójdziemy razem z mamusią w sobotę na plac zabaw do parku? – zapytał nagle, wiercąc się w foteliku.
– Vinuś, mamusia ma teraz dużo pracy i nie wiem, czy da radę z nami iść... – Cole ścisnął mocniej ręce na kierownicy. – A może chciałbyś, zamiast do parku, pojechać do dziadka?
– Do dziadka! Tak! Obiecał, że nauczy mnie grać na fortepianie! – i chłopczyk zaczął rozwodzić się nad wszystkim i niczym.
Cole słuchał tego jednym uchem, co jakiś czas potakując. Myśli mężczyzny wypełnił teraz obraz Jay'a, jego narzeczonego, a zarazem matki Vincenta. Były Mistrz Błyskawic, ku zaskoczeniu wszystkich, okazał się pomyłką genetyczną. W dzieciństwie ktoś przy nim majstrował, przez co rudzielec miał hormony męskie i żeńskie, choć tych drugich znacznie mniej. Jednak na tyle dużo, by zajść przypadkowo w ciążę.
To był ich pierwszy raz. Oboje byli bardzo zdziwieni i przerażeni tym faktem, że brzuch młodszego chłopaka zaczął rosnąć, ale wizyta u ginekologa rozwiała wszelkie wątpliwości.
Dużo osób wmawiało im, by usunęli ciążę, jednak Jay się zaparł i stwierdził, że skoro dostał taką szansę, grzechem byłoby nie skorzystać. Na szczęście znalazło się kilku dobrych ludzi (w tym rodzice obu chłopaków), którzy bardzo ich wspierali. Gdyby nie ta pomoc, zapewne cała ta 'ceremonia' byłaby znacznie trudniejsza.
– Jesteśmy – powiedział z wymuszonym uśmiechem Cole, gdy wjeżdżali już na swoją posesję.
Obydwaj wysiedli z auta. Natychmiast podbiegł do nich wielki, czarny labrador. Rzucił się na mężczyznę i skutecznie przewalił go na ziemię, po czym zaczął lizać jego twarz.
– Lance, proszę, stój! – zaśmiał się czarnowłosy, usiłując zwalić z siebie zwierzaka. Ten był jednak znacznie silniejszy.
– Ktoś tu się widać stęsknił. – Z domu wyszedł Jay Brookstone-Gordon-Walker. Oparł się o framugę drzwi i patrzył ze śmiechem na zaistniałą sytuację.
– Mama! – zawołał mały Vincent i momentalnie znalazł się przy nodze rudzielca. Mocno go przytulił.
– Cześć, Słońce. Jak w przedszkolu? – powiedział, lekko się uśmiechając. Wyglądał na zmęczonego. Miał wory pod oczami, włosy w nieładzie, a jego skóra była bardzo blada.
– Bardzo fajnie! Pani mnie pochwaliła za najładniejszy rysunek kwiatka! – zawołał mały.
– Będzie z ciebie artysta – powiedział z nieukrywaną dumą Jay. – Pewnie po tatusiu.
– Hej! – zawołał oburzony Cole. Udało mu się wyplątać spod uścisku psa. Szybko podszedł do swojej rodzinki.
– Witaj kochanie – mruknął cichutko Jay, przymykając oczy.
Czarnowłosy delikatnie cmoknął go w policzek, po czym całą trójką weszli do domu. Cole jako ostatni. Bacznie obserwował chwiejne ruchy ukochanego, który w każdej chwili mógł się wywrócić. Widać po nim było, że był słaby.
Jay nie mówił swojemu narzeczonemu wszystkiego. Nie praca go tak wyniszczała, jak mu ciągle wmawiał, tylko choroba. Cierpiał na anemię. To głównie przez to wyglądał jak żywy trup. Chodził potajemnie do prywatnego lekarza, jednak te wizyty niewiele mu pomagały, gdyż nie był to odpowiedni specjalista.
Dlaczego nie powiedział o tym Cole'owi? Nie chciał go martwić. Doskonale wiedział, że czarnowłosy się nim przejmie, tymczasem on także nie miał lekko w pracy. Był aktorem i grał główną rolę w teatrze. Próby były codziennie; prawie zawsze wracał z nich wycieńczony. Jay nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby dołożył mu zmartwień. Wolał samotnie zmagać się ze swoją przypadłością.
Jednak najbardziej dobijała go inna rzecz. Przez anemię znacznie oddalił się od rodziny. Zamykał się w swoim gabinecie i nie wpuszczał tam nikogo oprócz ich psa. Z Vinem widywał się tylko przy obiedzie, czasem rano. Bolało go to, ale bał się, że jeśli zbyt często będzie z nimi przebywał, Cole odkryje jego tajemnicę i się załamie. Chciał mu tego oszczędzić.
– Zrobiłem dziś na obiad kluski z sosem według przepisu mojej mamy – powiedział rudzielec, gdy całą trójką znaleźli się w kuchni. – Może nie wyszły takie cudowne jak jej, ale na pewno nie są tragiczne, bo Lance kilka mi podwędził i zjadł ze smakiem.
Jakby na zawołanie do kuchni wparował uradowany pies. Miał specjalną klapę przystosowaną do jego wielkości, więc w każdej chwili mógł wchodzić i wychodzić z domu. Labrador był pociechą i ulubieńcem całej rodzinki. Gdyby nie on, Jay najpewniej popadłby w depresję w chwilach samotności. Jako korektor tekstów pisanych przebywał w mieszkaniu prawie cały czas. Kiedy pracował, Lance siadał wtedy pod jego nogami lub kładł pyszczek na kolanach, dodając mu otuchy.
– A to niegrzeczne psisko – zaśmiał się Cole i podrapał zwierzaka za uchem.
Jay rozłożył talerze, po czym nałożył wszystkim porcję posiłku. Zaczęli jeść, opowiadając sobie, jak każdemu minął dzień. Po skończonym posiłku Vincent poszedł się pobawić do swojego pokoju, a obaj mężczyźni dalej zostali w kuchni.
– Pozmywam – mruknął Cole, zbierając brudne naczynia. Powiedział to tonem nieprzyjmującym sprzeciwu.
Rudzielec tylko kiwnął głową, po czym osunął się na krzesło. Zrobiło mu się słabo. Na szczęście czarnowłosy tego nie zauważył, bo był odwrócony do niego tyłem. Brookstone-Gordon-Walker wyjął ukradkiem swoje tabletki z kieszeni spodni i szybko je połknął.
– Wiesz, Cole... – zaczął po chwili. – Boję się trochę o Vina.
– Dlaczego? – spytał zdziwiony mężczyzna. Odwrócił się przodem do ukochanego.
– W tym roku idzie już do szkoły... Takiej z prawdziwego zdarzenia...
– I co w związku z tym?
– Cole, nie rozumiesz? To dziecko ma dwóch tatusiów! I nie chodzi o to, że mnie nazywa mamą. To trochę dziwne, nie uważasz? A jak inne dzieci będą się z niego przez to śmiały? Nie chcę mu psuć dzieciństwa...
– Nic nie psujesz, kochanie. To, że jego mamusią jest mężczyzna to nic złego.
– Ale...
– Żadnych ''ale''. Załatwię to z dyrektorką placówki, jeśli chcesz, zgoda?
– Między innymi za to cię kocham. Zawsze umiesz wybrnąć z problematycznej sytuacji.
Jay wstał i cmoknął Cole'a w policzek. Ten nie został mu dłużny. Wpił się swoimi ustami w jego, wymuszając pocałunek. Rudzielec wcale się nie opierał. Wsunął blade palce w kruczoczarne włosy ukochanego i pozwolił się pieścić. Obydwaj jednak nie wiedzieli, że tej błogiej scenie przypatruje się z zaciekawieniem mały Vincent.
~💗~
Vin podniósł do góry rękę. Jako jedyny znał odpowiedź na pytanie nauczycielki. Chciał się pochwalić swoją wiedzą. Jednak kobieta zdawała się nie widzieć ręki ośmiolatka. Nie dała mu szansy, by się wykazał, tylko zapytała osobę z drugiego końca sali, która nie miała zielonego pojęcia, jakie w ogóle było pytanie.
Znowu to samo – pomyślał chłopak i po prostu opuścił rękę w dół. Nie był to pierwszy raz, gdy spotkał się z dyskryminacją.
Wszystko zaczęło się w momencie, gdy poszedł do szkoły podstawowej. Na początku wszyscy nauczyciele go lubili i chwalili za bystrość. Jednak gdy wyszło na jaw, że jest dzieckiem pary homoseksualistów, większość pedagogów od razu straciła do niego szacunek. Przez sam fakt, że ma dwóch tatusiów, a nie tak jak reszta dzieci – tatę i mamę.
Cole i Jay dość szczegółowo wyjaśnili mu ten problem. Na szczęście mały był bardzo pojętny jak na swój wiek i wszystko zrozumiał. Nie był wcale zły na swoich rodziców, bardzo ich kochał, cenił. Czuł się nawet bardziej wyjątkowy od innych dzieci, że ma taką właśnie rodzinę.
Jay rozwiązał swój problem z anemią. Zemdlał raz przy swoim narzeczonym, co dało czarnowłosemu do myślenia. Rudzielec wreszcie mu się przyznał i oboje zaczęli szukać dobrego specjalisty. Dzięki znajomościom Brookstone'a dość szybko się z tym uporali; wkrótce młodszy mężczyzna całkowicie wyzdrowiał i zaczął żyć pełnią życia. Powoli także zaczął odzyskiwać lepsze kontakty z synem, choć było to dla niego bardzo trudne.
Tego dnia pogoda była okropna. Deszcz lał jak z cebra i zapowiadało się na burzę. Vincent spoglądał w okno, nie za bardzo skupiając się na lekcji. Miał teraz hiszpański, czyli jego ulubiony przedmiot, którego jednocześnie nienawidził z powodu nauczycielki. Pani Manzanares była homofobem i szczerze nienawidziła młodego Vina. Była dla niego znacznie ostrzejsza niż dla innych uczniów, co, wbrew pozorom, działało na korzyść chłopaka, bo przez ten czas zdołał nauczyć się więcej.
Lekcja minęła bardzo spokojnie. Kobieta najwidoczniej zapomniała sobie o dręczeniu tego 'homosiowego pomiotu', gdyż ani razu nie zwróciła mu uwagi. Vin odliczał ostatnie minuty do końca. Nie mógł się go doczekać, ponieważ zaraz po szkole mieli iść całą rodziną na pizzę! Nie tylko on z ojcem, mamusia Jay także miał z nimi być. To było niczym spełnienie najskrytszych marzeń. Wreszcie w komplecie.
W końcu dzwonek obwieścił upragniony koniec lekcji. Młody Brookestone momentalnie się spakował i wyleciał z klasy jako pierwszy. Był cały w skowronkach. Bardzo szybko przebrał w szatni buty, wiążąc je niedokładnie, po czym wybiegł z budynku. Od razu znalazł na placu wielkiego, czarnego Qashqai'a z przyciemnianymi szybami, dumę i chlubę Cole'a. Przed autem stała osoba, na którą młody tak bardzo czekał.
– Mamusia! – krzyknął i wpadł Jay'owi w ramiona. Po raz pierwszy w życiu jego mama przyjechała po niego pod szkołę. Z daleka musiało to niesamowicie wyglądać. Chudy, rudowłosy mężczyzna ze łzami w oczach przytulał czarnowłosą kuleczkę, obaj na klęczkach. Pomimo tego, że widywali się codziennie w domu, byli sobie bardzo odlegli. Mężczyzna usilnie ukrywający swoją chorobę i zamknięty w czterech ścianach – z drugiej strony jego syn, mały, ciekawy życia chłopczyk, dla którego całym światem byli jego rodzice. Ale i tak najbardziej matka, czyli Jay.
– Kochanie... – mruknął cichutko i zaczął gładzić Vina po włosach.
– Moi drodzy, a może zechcielibyście wreszcie wsiąść do auta? – Tę błogą chwilę skutecznie przerwał Cole, który pojawił się dosłownie znikąd. – Ludzie się na was gapią.
Jay i Vin natychmiast się puścili, po czym wstali. Oboje wsiedli do auta na tylne siedzenie. Przez całą drogę trzymali się za ręce, zupełnie jakby się bali, że znów się od siebie oddalą. Również na miejscu, czyli w restauracji byli ze sobą bardzo blisko.
– No ej, mam wrażenie, że Vinuś mi mamusię kradnie! – powiedział nagle ze śmiechem Cole. Pokręcił z rozbawieniem głową.
– No wybacz kochanie. Przez moją chorobę unikałem z nim kontaktu. Musimy to nadrobić – odrzekł Jay, całując małego w czółko.
Vincent natychmiast skamieniał, po czym wstał i stanął przed stolikiem. Spojrzał na swoich rodziców krytycznym wzrokiem, po czym uroczystym tonem obwieścił:
– Tatusiu, masz pocałować mamusię. Teraz.
– Co synku? – zdziwił się Cole. Z wrażenia prawie upuścił kawałek pizzy.
– Masz pocałować mamusię! – powtórzył chłopczyk, tupiąc nóżką.
Mężczyzna dalej był zdziwiony, ale nic nie odpowiedział, tylko delikatnie cmoknął Jay'a w policzek. Spojrzał pytającym tonem na synka.
– Nie tak, tato! – zawołał Vin. – W usta!
– Ciszej, Vinuś, jesteśmy w restauracji! – speszył się rudzielec.
– Macie się pocałować w usta – zarządził mały, strzelając coś na wzór focha. – Natychmiast!
Cole pokręcił głową ze śmiechem, ale chwycił podbródek ukochanego, po czym spojrzał w jego błękitne oczy. Pocałował go delikatnie w usta i już chciał się odsunąć, gdy Jay chwycił go niepewnie za włosy, wymuszając dłuższą pieszczotę. Czarnowłosy nie dał się prosić i oddał się błogiej rozkoszy. Po chwili obydwaj się od siebie odkleili. Natychmiast się zarumienili i spojrzeli na swojego synka. Vincent, z diabelskim uśmieszkiem usiadł z powrotem na kolanach Jay'a.
– Kocham was. Bardzo – powiedział, po czym całą trójką się przytulili.
Wonsz Wam się zepsuł. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jaki jest mój stosunek do dzieci (że ich nie lubię i się boję), a tymczasem - dum dum - shot z dzieckiem. Ja nie wiem, co mnie podkusiło, ale osobiście dość dobrze mi się to pisało. Mam też cichą nadzieję, że się Wam choć trochę podobało. Zapraszam do komentowania 😊
Wasz Wonsz ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top