Pustka

Boję się.

Przeraża mnie ta wszechobecna pustka i samotność. Zostawiłeś mnie. Samego, samiusieńkiego jak palec. Choć nie. Palce mają towarzystwo innych palców, całej dłoni, a ja nie mam się nawet do kogo odezwać. Chyba popadam w depresję. Inni starają się dodać mi otuchy. Jakoś po śmierci Zane'a nie było mi tak źle, choć go uwielbiałem. Nawet jak mistrz odszedł, ja przyjąłem to ze spokojem. Ale twoja śmierć... To był dla mnie najgorszy cios.

Straciłem już chyba wszystko. Rodziców, mentora, moc, siłę, odwagę i wytrwałość. No i ciebie. Moją jedyną iskierkę nadziei, która umiała rozgonić największy smutek. Dlaczego tak musiało być? Czemu zamiast śmierci jednej osoby, nie mogliśmy odejść stąd razem? Tak byłoby łatwiej. Jakaś siła wyższa chyba postanowiła ze mnie pokpić, odbierając sens istnienia po kawałeczku. To gorsze od stanu niebytu.

Spoglądam w lustro. Gdzie się podział ten niesamowicie silny i napakowany mięśniak? Co się stało z tymi kruczoczarnymi włosami, niegdyś puszystymi, dzisiaj pozlepianymi w tłuste strączki? Dlaczego te piękne błyszczące orzechowe oczy są teraz po prostu matowo brązowe? Czemu usta popadły w stagnację i znają teraz tylko jedną emocję? Czy już nigdy się nie uśmiechnę?

Śmierdzę. Śmierdzę bólem, krwią i cierpieniem. Czuć ode mnie woń beznadziejności. Nawet nie mam siły jeść. Nienawidzę ciasta, gardzę czekoladą, pluję na cukierki. Nie umiem już ćwiczyć. Podniesienie swojego ciała z łóżka jest trudniejsze niż trenowanie z kilkudziesięciokilogramową sztangą. Ona, w porównaniu do tego, jest lżejsza od piórka. Każdy krok to stąpanie po ostrzu lub odłamkach szkła. Wszędzie wokół mnie jest krew.

Mimo to nie umiem się ciąć. Nie mam tyle odwagi. Zamiast tego wyrządzam sobie inne krzywdy. Nie jem, wymuszam wymioty, pozwalam, by ciało samo popadało w ruinę. Mam siebie dość. Nie umiałem ci pomóc, choć sam zawsze pomagałeś mi. Rozbawiałeś, podnosiłeś na duchu, dodawałeś otuchy. Dla ciebie nie było rzeczy niewykonalnych. Potrafiłeś siedzieć ze mną całą noc, byle tylko ujrzeć szczery uśmiech na mojej twarzy.

Ciepły śmiech... Tak mi go brakuje... Nawet bardziej niż twojej twarzy. Bowiem zakochałem się w człowieku, a nie wyglądzie. Racja, uwielbiałem te rude loczki, błękitne oczęta i piegi, rozsiane po całym ciele. Ale nawet wtedy, gdy ciało miałeś brudne i skalane, ja dostrzegałem w nim nieopisane piękno. Piękno wewnętrzne. Twoja skóra, tak delikatna i miękka, była wprost uzależniona od mojego dotyku i pocałunków. Jednak to dusza najbardziej cierpiała, kiedy nie mogliśmy być razem.

Kochaliśmy się. Ty i ja. Dwoje ludzi pod wielkim, krwistym księżycem, wyznający sobie gorące uczucia. Doskonale to pamiętam.

Wyjątkowa noc, jasne gwiazdy. Nasz pierwszy pocałunek. To było tak dawno, a jednocześnie tak niedawno. Dekady temu, ale wczoraj. Miliard lat wstecz, choć przed godziną. Przed początkiem świata, jednak w tej sekundzie. Czas nie istnieje, odkąd nie ma cię przy mnie. Nie odliczam go. Wschód zlewa się z zachodem, lato z zimą, jesień z wiosną. Każdy kolejny miesiąc, tydzień, dzień... Sam nie wiem, jak długo to trwa.

Zamykam oczy. Co widzę? Ciebie. Twoje boskie, szczupłe ciało, idealnie przystosowane do długich i krótkich biegów. Zawsze zazdrościłeś mi siły, a ja tobie szybkości. Często razem współpracowaliśmy, bo idealnie się uzupełnialiśmy. Byliśmy nie do pokonania. Niebieski i czarny to najlepsze połączenie, wiele razy dawaliśmy tego świadectwo. Gdzie tylko się pojawialiśmy, wiadomo było, że nie odpuścimy.

Uwielbiam wspominać twoją słodką osobę. Rozpamiętywać nieumiejętne zaloty, których było bez liku. W gruncie rzeczy uważałem je za urocze. Zawsze starałeś się mi zaimponować, co zwykle kończyło się porażką i upokorzeniem. I chyba ten twój upór jedynie sprawiał, że całkiem nie przestałeś i dopiąłeś swego. W końcu ninja nigdy się nie poddają.

Więc ja chyba nie jestem dobrym wojownikiem. Poddałem się. Zrezygnowałem z walki. Mogłem tyle uczynić, a nie zrobiłem nic. Dlatego teraz siedzę tu sam i pokutuję za to skamieniałe serce. Inni już dawno zapomnieli, wymazali z pamięci. A moja świadomość i ciało dalej żyje tą stratą sprzed prawie roku. Bo prawdopodobnie tyle już minęło. Nie mogę się pogodzić z twoją śmiercią, ale też i z tym, że nie umiałem zrobić nic, żeby jakoś odjąć ci cierpienia. Nawet nie próbowałem.

Dla innych to był moment, chwila nieuwagi, nieostrożny, śmiertelny wypadek. Ostrze przeszyło ciało na wylot. Krew trysnęła niczym fontanna. I tylko oczy, oczy dalej się śmiały w moją stronę, jakby nie umiały zrozumieć, że umierasz. Ale ja wiedziałem, że to nie niefortunny zbieg okoliczności, mały błąd na bitwie. To było przekleństwo losu. Kai momentalnie zabrał cię z miejsca rzekomego ''wypadku''. Ja w furii zabiłem wszystkich przeciwników. Niewiele trzeba, by mnie rozzłościć, ale to, to stało się najgorszym ciosem, przez który całe moje logiczne myślenie się wyłączyło. Przez moment zachowywałem się jak maszynka do robienia śmierci.

Przez dobry tydzień majaczyłeś w gorączce. Miecz, który skalał twoje ciało, pokryty był niebezpieczną toksyną, która bardzo powoli wyniszczała organizm i psychikę. Nie umiałem patrzeć na ten ból, na to, jak zwijasz się w konwulsjach, krzyczysz i cierpisz. Odgradzałem się od tego, sam przechodząc podobne objawy w zaciszu mojego pokoju. Byliśmy po dwóch przeciwległych biegunach. Sumienie gryzło mnie i kąsało, żebym wrócił do ciebie i trwał w tym najgorszym czasie. Ale natura tchórza zwyciężyła. Uciekłem od twojej osoby, którą kochałem nad życie.

Właściwie sam już nie wiem, czy moją miłość można nazwać prawdziwą. Tak gorąco zapewniałem, że będę z tobą na dobre i na złe. Ale gdy umierałeś, po prostu uciekłem, odgrodziłem się, by cierpieć samemu. Byłem i jestem skończonym głupkiem. Dalej nie umiem sobie tego wybaczyć. Inni mnie nie winą. Mimo to, w ich spojrzeniach błyska czasem pewna nutka zniesmaczenia tym, że opuściłem najlepszego przyjaciela i chłopaka w najgorszych momentach.

Wiem, że to nie wynagrodziło mojej ówczesnej postawy wobec ciebie, ale udało mi się trwać z tobą podczas samego momentu umierania. Przezwyciężyłem na chwilę to miażdżące uczucie poczucia winy, które było machiną napędzającą tchórzostwo. Twoim ostatnim słowem stało się moje imię, wymówione z czcią, nabożnością i miłością, jakby było najcudowniejszym wyrazem w całym Wszechświecie. To także wbiło kolejny gwóźdź w me serce, ale wiem, że nie chciałeś. Sam sobie jestem winny, że już wcześniej je podziurawiłem.

Po twoim odejściu zamknąłem się w sobie. Popadłem w depresję, w której trwam aż do dziś. Nawet nie chcę z niej wychodzić, to nie ma sensu. Bez uśmiechu na słodkiej twarzyczce, radosnego śmiechu i błękitnych oczu, zerkających na mnie z pożądaniem to już nie to samo. Nie chcę szukać nowej miłości. Już nikogo tak nie pokocham. Całe moje serce należało wyłącznie do ciebie. Tak jak i twoje do mnie. Dalej je trzymam, opiekuję się nim. Jest piękne. Jasne, czyste, kochające. Identyczne jak twoja osoba.

Wybaczysz mi kiedyś moje winy? Staram się pokutować, choć marnie mi idzie. Gdybym mógł cofnąć czas, choćby do momentu zaraz po ugodzeniu cię mieczem, na pewno postąpiłbym inaczej. Nie opuściłbym, trwałbym aż do samego końca i jeszcze dłużej. Pokazał, że kochałem. Bo kochałem. I dalej kocham. Choć wiem, że rzucam tu słowa na wiatr. Liczą się czyny, a ja się nie popisałem. Wręcz wszystko zniszczyłem.

Boję się. Boję się tego, że będąc TAM, jeśli jest jakieś TAM, nienawidzisz mnie. Boję się, że już nic dla ciebie nie znaczę. Boję się jutra. Boję się, że pewnego dnia nie wytrzymam tego wszystkiego i rzucę się z okna. Boję się, że już nigdy się nie spotkamy. Boję się wielu rzeczy. Jestem tchórzem. Ale mimo wszystko, dalej cię kocham, Jay.

I mam nadzieję, że któregoś dnia mi wybaczysz.

Twój Niewierny Cole 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top