•Prolog; pierwsza strata i nadzieja•
Odgłos strzałów było słychać po całym polu bitewnym. Krople krwi zalegały na zwiędłych źdźbłach trawy, a leżące na nich ciała jeszcze na wpół martwych żołnierzy i zkraangifikowanych, którzy już nie mieli szansy na przeżycie. Poświęcili się dla dobra ich stron.
Żółw czerwonolicy został obroniony przed atakiem przez swojego brata, który przycisnął go do swej klatki piersiowej, przyjmując obrażenia na siebie. Było można usłyszeć mocne uderzenie i pęknięcie.
Buuuuch.
Strach w oczach młodszego. Leonardo szybko spojrzał na starszego brata, zwijającego się wręcz z bólu. Uścisk jego rąk się rozluźnił, przez co mężczyzna sturlał się na ziemię. Żółw sępi uśmiechnął się słabo.
— Raph, nie, proszę... — wyszeptał, spojrzał się na zkraangifikowaną istotę i zgrzytnął zębami. Chwycił mocniej swoje ödachi.
Rzucił się z furią na bestię, trafiając ostrzem w jej nogę. I wtedy ktoś odciągnął go z walki. Gdyby nie Donnie, zostałby tym razem faktycznie trafiony.
— Nardo, myślę, że bardzo dobrym pomysłem byłaby opcja odwrotu, nieprawdaż? Jest ich zbyt wiele — chwycił ramię swojego bliźniaka.
— R-Raph, on tam został! — Leo wyszeptał, patrząc na Donatello — Jest poważnie ranny!
— Dlatego myślę, że powinieneś wznieść odwrót — przekręcił oczami — zabierzemy go do bazy, pomożemy mu, nie stracimy go. Nie wierzę, że to ja ciebie pocieszam w tym momencie — ostatnie słowa dodał do siebie
W końcu, żółw czerwonolicy kiwnął głową, wzbiegając na wzgórze, aby ogłosić;
— Odwrót! — zawołał, wbijając swoje ödachi w ziemię, które później wyciągnął — Odwrót! — powtórzył. — Jest ich zbyt wiele!
Upewniwszy się, że wszyscy go słyszeli, zjechał z pagórka w stronę gdzie ostatnio widział Raph'a. Jednak go tam nie było. Rozglądał się przez chwilę. Ślady krwi prowadzące do groty dokładnie z tego samego miejsca co leżało ciało jego brata. Szybko wbiegł.
— Raph? — zapytał z nadzieją w głosie — Raph? Jesteś tu? — chwilę się rozglądał, aż zauważył obraz, który doszczętnie go przeraził.
Ciało Raphael'a było jeszcze bardziej poszarpane, pełne ran, widać było, że kiedy młodszy zostawił go na chwilę, musiał zostać zaatakowany ponownie. Łzy spłynęły z policzków mutanta, krople opadały na podłoże ciemnej jaskini.
Podbiegł do niego, chwilę nim potrząsając, jak robił to w dzieciństwie kiedy ci bawili się razem w zapasy. Jednak nie poskutkowało.
— Hej, big bro, proszę, obudź się — wyszeptał spanikowany, chociaż wiedział, że mało kto przeżył by utraty tak wielkiej ilości krwi.
Najgorsze było to, że od dzisiaj było to nowe terytorium Kraang'ów, więc jakby zostawił tutaj jego zwłoki, już prawdopodobnie nigdy by go nie zobaczył, a zarazem nikt nie ma na tyle siły, aby podnieść tego ogromnego żółwia. Położył głowę na jego klatce piersiowej z żalem, słysząc krzyki zewnątrz, a także Ryki euforii. Podniósł się, próbując pociągnąć za sobą brata. Bezskutecznie jednak.
— Cholera... — wymamrotał — czemu musisz być tak ciężki?
Jednak wtedy, w jego objęciach zauważył mały, poruszający się obiekt. Po bliższym przyjrzeniu się, zauważył, że było to ludzkie dziecko. Mały, ludzki niemowlak, słodko spiącu i nie mający pojęcia koszmarze dzisjącym się właśnie na wprost oczu Leonardo'a. Schylił się do małego chłopczyka, ostrożnie przejmując go od nieżywych rąk. Zauważył także, kto to taki był.
Casey Jones Jr, syn Cassandry Jones. Okazało się, że ona także, tak jak Raph zginęła w tej walce.
Ale czy to napewno skończy się złym zakończeniem?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top