Rozdział 4 Cz. 1

Jestetca

No niech go szlag jasny trafi. Po co się tu pojawił, no po prostu... Ugh nienawiedzę tego... Muszę wyjść bo mnie krew jasna zaleje.

Wyszłam z pokoju, a potem z domu i poszłam się przespacerować po mini lasku za domem.

-No na cholere się pojawił. A mogło być tak dobrze, mogło!

-A ze mną nie było by ci lepiej moja droga?- usłyszałam kogoś kogo usłyszeć nie chciałam.

-Ty...- wyczarowałam ostrze i odwracając się rzuciłam nim w osobę za mną.

Calicifur w porę uchylił się przed nadchodzącym ostrzem przez co to wbiło się w drzewko. Biedne drzewko.

-Czego tu szukasz? Mało szkód wyrządziłeś? - warknęłam i w mojej dłoni pojawiło się kolejne ostrze.

-Słoneczko odłóż to co trzymasz w swojej rączce.-zaczął powoli podchodzić do mnie.

Ja za to zaczęłam się cofać,dalej gotowa by rzucić w niego nóżem.

I jak na ironię potknęłam się o głupi korzeń. Ale zamiast upaść ten, ten ciul złapał mnie w locie.

-Tęskniłaś?

-Chciałbyś.- warknęłam i nogami próbowałam go odepchnąć.

-Chciałbym wielu rzeczy z tobą w roli głównej. - obrzydliwie się uśmiechnął i nagle zaczęliśmy się nagle unosić.

-Co ty wyprawiasz?!-zaczęłam się wiercić jak oszalała..

Trzaskałam go rękami gdzie popadnie, byle mnie puścił. I puścił.

I tak oto zaczęłam spadać. Dobra... to było nieprzemyślane.
Tak sobie spadałam, spadałam i spadałam, a kiedy już miałam pizgnąć głową w dół kto postanowił mnie złapać.

-Zapomniałaś że nie masz skrzydeł?

-Gdybyś mi ich nie odciął, to bym je miała patafianie.

-Jesterca, ¿me amas? (Jesterca czy mnie kochasz?) (Język hiszpański)- zadał jakże zbędne pytanie

-No (nie).

-¿Por qué? (Dlaczego, czemu).

-Skończysz wreszcie? To na mnie nie działa.

Palłam go w ten jego biały, zakuty łeb. Potem się wyrwałam i se poszłam. Tak, zostawiłam go samemu sobie.

I niech nie myśli że mu wybaczę. Za chiny tego nie zrobię. Nie zamierzam  się nawet odwrócić.

-Jesterca wracaj tu!

-Za marzenia kar nie dają! - odkrzykłam- Choć ciekawie by było gdyby za Twoje dali ci dożywocie albo chociaż karę śmierci. - powiedziałam ciszej.

-Słyszałem to.

-Fajnie.

Szłam sobie i pewnie bym szła dalej gdyby mi drogi nie zagrodził.

-Jesteś niemiła.

-A ty głupi.

Pochylił się nade mną. Oplutł mnie prawym  ramieniem, a lewą ręką chciał zdjąć maskę.

-Wiem że popełniłem błąd. Ogromny błąd.-powiedzial delikatnie uchylając moja maskę - Ale chce go naprawić.

-Czy ty myślisz, że naprawisz coś co odebrało mi tyle lat.- wściekła użyłam swojej magii, by go odepchnąć.

Co z sukcesem mi się odało.

-Babciu, co się dzieje?-stanęłam jak wryta-Babciu.

Odwróciłam się i zobaczyłam Louisa w piżamie z ubranymi na opak butami.

-Kochanie co ty tu robisz?- szybko do niego podbiegłam.

-Nie mogłem spać i chciało mi się pić. No i zobaczyłem że ciebie nie ma.

-Oh mały już idziemy do domu, zrobimy ci ciepłego mleka.-wzięłam go na ręce.

-A kto to tam?-pokazał paluszkiem na postać za nami.

-Taki nikt.

-Hahaha bardzo śmieszne, kochanie.

-Nie mów tak do mnie i nie podchodź do nas.

-To mój wnuk, nie masz prawa mi zabraniać kontaktu z nim.

-Ja może nie, ale Candy już tak. A teraz wynoś się i na twoje szczęście oby jak najdalej.

-Pan jest niepoważny... pani Jesterca?-usłyszałam kogoś kogo się nie spodziewałam.

-April? Ty z... z nim?!

-Mama!-mały zeskoczył z moich rąk i susem pobiegł do dziewczyny.

-Maluchu.-przyklękła i tylko kiedy się zbliżył, porwała go w ramiona-Synku.

-Mamusiu, dlaczego sobie poszłaś?

Nie odpowiedziała, przywarła do niego i w ciszy było słychać tylko ich szloch.

-Kolejny dramat. Kobiety są dziwne.

-Zamknij się, dobrze ci radzę, za nim po pysku nie dostaniesz.- zwróciłam się do niego, po czym wróciłam do niej- Zawiodłam się na tobie,moja droga.

-Mogłybyśmy porozmawiać?- zapytała kiedy mały się od niej odsunął.

-Chodź. A ty mały, do domu.

-A mogę się z dziadkiem pobawić?

Calicifur tylko się do mnie odwrócił i wyszczerzył kły.

-Do puki nie wrócimy.- zgodziłam się- A tobie nie radzę kombinować.

-Ależ oczywiście najukochańsza.

Puściłam ten komentarz bez słowa, udając że nie słyszałam.

-A nie lepiej tego zrobić w domu. Mały się przeziębi.

-Teraz się martwisz.

Jej uszy opadły, a jej usta skrzywiły wie na krztałt podkowy.

-Chodźmy do środka.

Mały siedział już na baranach palanta, który zacieszał jak głupi. A mnie to zaczęło irytować. Ale uspokajał mnie śmiech Louisa.

Poszliśmy w kierunku domu, a kiedy byliśmy już pod drzwiami mały spał w ramionach April.

-Idź go połóż do jego pokoju. Schody, potem na prawo. Ostatnie drzwi po lewej.

Dhokkalfer o dziwo bez gadania wykonał polecenie. A ja miałam czas porozmawiać z partnerka syna.

-Co ty robisz dziecko? - zaczęłam-I co ty robisz z nim?

-Ja... - usiadła na kanapie- Nie chciałam odejść. Ale to co się stało... chciałam by za to zapłaciły. A on mi pomaga.

I wszystko mniej więcej stało się jasne. Oprócz tego, że nie powiedziała i o pomoc poprosiła jego jegomość.

-Wiesz że mogliśmy pomóc! Albo zrobić to razem.

-Wiem, ale... słyszałam to co mówiła Veronica. Bałam się że Candy w to uwierzy. I wtedy faktyczne była to moja wina.

-Myślałaś coś w ogóle o Candy'm czy też Lou? Oni tęsknili po tobie najbardziej.

-A ja nie?!

-Nie tym tonem, moja droga.-warknęłam na nią.

-Jesli mogę się wtrącić.

No i przylazł.

-Są tutaj.

-Gdzie?

-Kto?

-Erica i Livia. Są niedaleko kierują się tutaj. Na cholere im to.

-Od której strony?-uslyszelismy za nami.

CANDY

-Od której strony?-zapytałem jeszcze zaspany.

I zobaczyłem ją. Moja mała April.

Podbiegła do mnie i przywarła swoim ciałem do mojego.

-Candy... - zaczęła szlochać.

-Ćśś, też tęskniłem.

Zacząłem gładzić ją po głowie. Nadal jest taka niska. Hah.

-Nie chcę wam przerywać...

-A jego co tu przywiało.-ostro przerwałem mu.

Ojciec od siedmiu boleści się zjawił, nie wiadomo po co.

-Potem ci wytłumaczę. Narazie trzeba sprawdzić czego chcą.

-Masz rację.

°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°
Jakis czas potem
°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°

-Są. - odezwał się ojciec, po czym przybliżył się do mamy, z zamiarem chyba pocałowania jej.

-Ani mi się waż.

-I tak wiem, że nadal mnie kochasz.

-Puszczę to bez komentarza.

Oparł podbródek o jej głowę,za co mama puściła mu kuksanca w brzuch.

-Ja też cie kocham.-zgiął się.

Ha zabolało.

-Co one kombinują?

-Mnie pytaj, a ja ciebie.

-Uspokójcie się bo zaraz nas zobaczą.

-Ktos wychodzi z domu.-sykła mama.

A tą osobą którą rozpoznałem od razu była... Veronica?

Co do cholery.

Przywitala się z nimi i zaczęły sie całować. Oh naprawdę.

-Japierdole.-powiedział król dhokkalfers.

-Lepiej tego ująć nie mogłeś.

-Co tu się dzieje. Co wy tu... Co tam się dzieje.- nad nami pojawił się Pan latarenka. No nie był zadowolony.

-Zwołaj resztę, tylko cicho.


I hip hip hurra. Koniec części 1.

Oto urodzinowy rozdział. Happy Birthday for me.

No więc jak obiecałam rozdział jest, a co dalej się dowiecie w części następnej.












Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top