Rozdział 54

Przez chwilę tkwiłem w miejscu, jakby wbity w ten jeden punkt światła. Nie mogłem się ruszyć. Skostniałem.

Nie wierzyłem własnym oczom. Po prostu nie wierzyłem.

— Audrey!

— Alex?!

— Musisz tu zejść... — wymamrotałem, robiąc ostrożny krok do przodu.

— Co?! Nie słyszę!

Przykucnąłem, starając się uspokoić oddech.

— Zejdź na dół!

Obraz przede mną wciąż nie mieścił mi się w głowie. Nawet nie byłem pewien, co właściwie widzę. Takie rzeczy ogląda się w filmach, ale nigdy, przenigdy nie przypuszczałem, że zobaczę coś podobnego na własne oczy. Nawet w moim pojebanym, przeżartym horrorem życiu.

— Alex?

Przeniosłem wzrok na światło latarki, które migotało obok mnie.

— Tutaj jestem...

Słyszałem, jak Audrey się zbliża, aż w końcu poczułem jej obecność tuż za plecami. Podniosłem się powoli i opuściłem latarkę, pozwalając przejąć Audrey kontrolę nad tym makabrycznym widokiem.

Stanęła tuż obok. Jej oddech dołączył do mojego tak samo nierówny i ciężki.

— O mój Boże... — wyszeptała.

— Boga to tu na pewno nie było.

Światło zadrżało, odbijając się od ścian.

— Alex... To kości.

— Tak, wzrok cię nie myli.

Patrzyliśmy na szczątki rozsypane na ziemi wśród resztek ubrań i zardzewiałego łańcucha, który był opleciony wokół filaru. Chciałem odwrócić wzrok, ale nie mogłem. Ten widok przyciągał mnie, jakby próbując wyrwać mi część duszy.

Nie rozumiałem. Co tu się, kurwa, stało? Dlaczego?

Gorycz piekła mnie w gardle, czułem ją w sercu i na języku. To była kiedyś żywa osoba. A teraz? Tylko jej wyschnięte szczątki. I to tutaj, w tej śmierdzącej, zawilgoconej piwnicy.

Audrey przykucnęła, kierując snop światła na coś, co wyglądało jak pogryziona przez szczury kurtka. Niebieski materiał był dziurawy, nadgniły, miejscami niemal wtopiony w kości.

— Chyba była kobietą, tak wnioskuję po butach i ubraniach, to znaczy po ich resztkach... — powiedziała cicho. — Ale nie jestem pewna. A ty?

Nie odpowiedziałem. Myślami byłem daleko stąd. W sierpniu. Tam, na górze i patrzyłem na Larry'ego.

— Alex. Ocknij się.

— Nie wiem... Nie wiem, Audrey... Muszę stąd wyjść. Muszę, proszę... Zostaw to. Nie widzieliśmy tego. — Wycofałem się. Serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe.

— Alex, przestań panikować. — Audrey stanęła przede mną, blokując mi drogę. Trząsłem się jak galareta. — Musimy trzeźwo myśleć, co z tym zrobić. To teren Lewisa. Jego kościół. I jeśli masz rację, że Larry bywał tu wcześniej, że przyprowadził was tutaj, że klęczał, nasłuchując tego cholernego wejścia i zachowywał się dziwnie... To syn pastora i bratanek szefa policji może być w to zamieszany. A może jeszcze lepiej, oni wszyscy o tym wiedzą.

Przetarłem spoconą twarz.

— Audrey... Kurwa... — Wcisnąłem palce w mokre od potu włosy. — Nie wierzę w to. Larry? To nie mógł być on. Co zrobił? — Wskazałem ręką na kości. — Zamknął kogoś tutaj? Związał? – Przesunąłem butem resztki liny. – Po co? Ile lat mogą mieć te zwłoki?

— Na ten moment nie wiem.

— Nie zrobił tego. Znałem go. Był moim przyjacielem.

— Alex, rozumiem, jesteś w szoku, ale ludzie są gorsi niż zwierzęta. Są zdolni do makabrycznych zbrodni z różnych powodów; traum, obsesji, nawet z powodu własnej natury. Czasem się tacy po prostu rodzą.

— Audrey, przecież to chore! On miał deprechę po zaginięciu matki i problemy z dragami, ale to nie mógł być on. Miał siedemnaście lat! To nie mogło stać się wtedy, pod naszymi stopami!

— Ktoś ją tu uwięził, Alex. Była skuta łańcuchem.

Wycelowałem latarką prosto w twarz Audrey. Zasłoniła się dłonią.

— Zamknij się, do diabła. Wychodzę stąd.

– Sam chciałeś tutaj przyjść.

Przerosło mnie to. Audrey mogła mieć rację, ale nie byłem gotowy, by to przyznać. Nie potrafiłem zmierzyć się z myślą, że Larry mógłby dopuścić się czegoś tak potwornego. To mnie zżerało, pochłaniało od środka jak trucizna.

Chciałem stąd wyjść. Odetchnąć świeżym powietrzem. Puścić w niepamięć ten przerażający widok. Żałowałem, że wróciłem do Green Village. To przeze mnie skrzywdzono matkę. Przeze mnie Ana zaginęła. A teraz narażałem Audrey i być może Dylana.

Na Boga... Co ja najlepszego zrobiłem?!

— Alex! Zaczekaj!

Audrey dogoniła mnie, gdy postawiłem nogę na pierwszym stopniu schodów i chwyciłem się barierki. Uczepiła się mojego łokcia i nie chciała puścić.

Zatrzymałem się i spojrzałem na nią wściekły.

— Alex, posłuchaj mnie, musimy się stąd wydostać i powiadomić szeryfa hrabstwa Summit, pod które podlega policja Green Village. Musimy obejść Lewisa. Teraz.

— Tak, masz rację, że za chwilę stąd wyjdę — przytaknąłem lodowato — ale mam gdzieś wszystkich szeryfów i to, co tam znaleźliśmy. Wyjdę stąd i jakimś, kurwa, cudem odszukam Anę. A potem zabiorę ze szpitala matkę. I gdy już będę miał przy sobie dwie osoby, które kocham, to wyjadę. Sprzedam rodzinny dom i już nigdy tu nie wrócę. To właśnie zrobię, Audrey. Przysięgam na grób ojca.

Milczała przez dłuższą chwilę. Kurwa, nigdy w życiu się tak nie bałem.

— Alex... A co z nim? Co z twoim ojcem?

— Mój ojciec nie żyje. I niech spoczywa w pieprzonym pokoju.

Chciałem ruszyć, ale znowu mnie złapała. Mocno. Tym razem inaczej, nie tylko desperacko, ale jakby błagalnie.

Odwróciłem głowę. Nie chciałem widzieć jej oczu.

— A co z tobą? Co z tymi, którzy ci to wszystko zrobili? Oni zasługują na karę.

Zmusiłem się, by na nią spojrzeć.

— Nic. Nikomu niczego nie udowodnię. I nie będę narażał życia kolejnych osób.

— Alex... Nie rób tego. — Wspięła się na stopień wyżej i położyła zimną dłoń na mojej twarzy. Przesunęła kciukiem w stronę moich ust. Spojrzała najpierw na nie, a potem dopiero w oczy. — Proszę, nie zostawiaj mnie z tym samej...

— Audrey, przestań.

Odsunąłem jej rękę, a w tym momencie ona odwróciła głowę. Zrobiło się dziwnie. Za blisko. Nie chciałem jej urazić. Działała w emocjach, ale przekroczyła granicę fizycznego kontaktu.

— Masz rację. Sam wiesz, co dla ciebie najlepsze.

— Jesteś policjantką. Ty również wiesz, co z tym dalej zrobić.

— Tak, wiem.

Potaknęła głową. Było jej głupio, widziałem to, ale nie zamierzałem jej pocieszać ani sugerować, że nic się nie stało. Bo w gruncie rzeczy nie stało. I tego chciałem się trzymać.

— Wyjdźmy na zewnątrz. Muszę odetchnąć – powiedziałem.

Ruszyłem pierwszy, Audrey szła o krok za mną.

Dotarliśmy ostrożnie do pomostu łączącego dolne schody z górnymi, które skręcały w prawo. I wtedy...

Szuranie.

Poderwałem głowę i rozszerzyłem oczy.

— Nie! – Krzyknęliśmy jednocześnie, ale było już za późno. Z hukiem pokrywa opadła na wejście. Tynk i pył posypały mi się na głowę i szyję.

— Nie, kurwa, nie! — wydarłem się, dopadając do pokrywy. Spróbowałem podnieść ją, nogi mi się trzęsły z wysiłku, ale nie chciała nawet drgnąć.

— Otwieraj się, kurwa... — wysyczałem, dociskając barki do powierzchni.

— Hej! Otwieraj! Słyszysz?! — Audrey waliła pięściami we właz. — Otwieraj!

Echo jej krzyku odbiło się od ścian, a potem zapadła cisza.

Byliśmy uwięzieni.

Osunąłem się na kolana, podparłem rękami o schody i spuściłem głowę. Czułem, jak puls dudni mi w skroniach. To się nie dzieje...

Audrey chwyciła mnie za bark.

— Cofnij się.

Nie protestowałem. Po prostu usiadłem na tyłku i zjechałem z powrotem na pomost. Audrey zbiegła niżej, oświetliłem ją i wtedy sięgnęła za plecy, wyjęła broń spod kurtki. Odruchowo zatkałem uszy.

Strzał. Pocisk uderzył w drewniane podbicie pokrywy.

Drugi strzał. Trzeci. Chyba chciała uszkodzić zatrzask.

— Kurwa! Rozwal się, no dalej!

— Audrey, oszalałaś?! Przestań strzelać, bo oberwiemy rykoszetem! Nic to nie da!

Ponownie ją oświetliłem, gdy przestała nawalać we właz, ale broń trzymała wciąż w gotowości, po chwili chyba zrezygnowała i wsunęła ją z powrotem do kabury. Spróbowała podnieść pokrywę, ale nic z tego. Usiadłem i oparłem plecy o wilgotną, śmierdzącą ścianę.

— Co teraz zrobimy? — spytała.

— Spróbujemy znaleźć inne wyjście.

— Jak? To piwnice. Pewnie było tylko jedno.

— Tego nie wiemy.

— A jeśli mam rację? Nie zamierzam zostać workiem kości jak ta na dole.

— Nie zostaniesz, spokojnie.

— Kto to, do cholery, mógł być?

— Nie wiem. To ty zostałaś na górze.

— I nikogo nie widziałam. Byliśmy sami.

— Jak widać, nie. Możliwe, że ktoś nas śledził.

Audrey usiadła na stopniu wyżej i sięgnęła po telefon.

— Alex?

— Co?

— Nie mam zasięgu. Sprawdź swój.

Bez cienia nadziei zerknąłem na ekran.

— U mnie też.

— Kurwa...

Przymknąłem oczy i odchyliłem głowę do tyłu.

— Musimy czekać.

— Wykrakałeś.

Spojrzałem na Audrey.

— Co?

— Mówiłeś, że jeśli oboje tu zejdziemy, to utkwimy. No i masz.

Uniosłem kącik ust w czymś, co miało być uśmiechem, ale bardziej przypominało grymas.

— Śnie horror na jawie.

– To kiedy koniec seansu?

— Jeśli nie wrócę do domu lub do szpitala na dyżur, mój brat zacznie mnie szukać. Wie, że pojechałem do Frisco. Mój samochód stoi na zjeździe, więc jeśli tam pojedzie, powinien go zauważyć.

— Myślisz, że przyjdzie mu do głowy, żeby szukać cię tutaj?

— Mocno na to liczę.

Audrey westchnęła.

— Po prostu musimy czekać — powtórzyłem, choć sam siebie ledwo przekonywałem. — Nie jest mi to na rękę, ale nie mamy wyboru.

— Ktoś chciał nas nastraszyć. Idiota myśli, że nikt nas nie znajdzie?

— Sądzę, że miał w tym inny cel.

— Jaki?

— Ktoś wie, co robimy, i być może chce nas spowolnić w poszukiwaniach Any.

Audrey cmoknęła.

— Czyli zaczyna panikować.

Nie dodałem nic, ale myślałem to samo, co ona.

— To dobrze i niedobrze — kontynuowała. — Nie wiemy, co to może oznaczać dla Any.

– Strata naszego czasu jest również jej stratą. – Podniosłem się i otrzepałem tyłek. – Poszukajmy innego wyjścia. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top