Rozdział 45
Rudy zwinął się w kłębek i spał wygodnie na kolanach Audrey, gdy mijałem stary pub Greysona w Green Village. Następnym przystankiem miał być jednak dom Caleba – byliśmy już całkiem blisko.
Samo wspomnienie o nim wywołało u mnie mdłości i natychmiastową reakcję obronną. Zacisnęłem dłonie na kierownicy, a w głowie przewijały się obrazy, których nie chciałem pamiętać. Nienawidziłem tego frajera i miałem ku temu powody, by go unikać, ale nie tym razem. Ochłonąłem i szybko doszedłem do wniosku, że Audrey może mieć rację. Moje pierwsze założenia były błędne, że Ana, będąc chorą, raczej nie miałaby powodu, by tam się udać. Nie myślałem wcześniej o Calebie, ale teraz, gdy sprawdziliśmy chyba wszystkie możliwości, musiałem go znaleźć, choćby po to, by poinformować go o sytuacji. Był, niestety – czy mi się to podobało, czy nie – jedną osobą, która mogła uchodzić za jej bliską rodzinę. Samo to zdanie sprawiało, że zaciskałem zęby ze złości. Brat od siedmiu boleści.
Ulice były puste. Światła latarni i reflektorów rozmazywały się na mokrym asfalcie. Chłodne powietrze osiadało na szybach samochodu jeszcze bardziej utrudniając jazdę. Widoczność była tragiczna. Audrey śledziła prawą stronę ulicy, ja lewą. W taki sam sposób przemierzaliśmy Frisco dwukrotnie.
Po Anie nie było ani śladu.
W sklepach nikt jej nie widział.
Dochodziła już jedenasta w nocy. Ledwo trzymałem oczy otwarte, a zmęczenie zaczynało odbierać mi jasność myślenia. Przetarłem twarz, starając się nie zasnąć za kierownicą, podczas gdy Audrey co chwila poprawiała pozycję Rudego.
– Skręć tutaj, dotrzemy szybciej. – Wskazała ręką, jej głos był spokojny, ale czuć było w nim zmęczenie.
Przepuściłem nocny autobus i wjechałem w dosyć słabo oświetloną boczną uliczkę, której nie kojarzyłem, ale zdawałem się na Audrey i jej znajomość teraźniejszych skrótów.
– Alex, mogę cię o coś zapytać?
– Pytaj – odpowiedziałem od razu, choć zaczynanie rozmowy w ten sposób prawie zawsze dotyczyło jakiejś drażliwej części życia.
– Dlaczego pytałeś mnie o okoliczności śmierci swojego ojca? – Jej głos zabrzmiał ostrożnie, jakby nie była pewna, czy powinna w ogóle poruszać ten temat.
Wstrzymałem się z odpowiedzią, bo na ten moment, nie byłem pewien, czy chciałem dzielić się z Audrey szczegółami. To była prywatna sprawa i sam miałem co do niej wątpliwości, ale z drugiej strony, jeśli ktoś mógłby pomóc mi je rozwiać, mogła być to właśnie ona.
– Miałem powody.
Audrey spojrzała na mnie przenikliwie.
– To oczywiste. Powiesz mi jakie?
– Dlaczego chcesz to wiedzieć?
– W całej tej otoczce zaczęło mnie to nurtować...
– Otoczce?
– Aurze dziwnych rzeczy, które się wokół ciebie dzieją. Lepiej?
Zerknąłem na nią przelotnie.
– Nie wiem, czy lepiej, ale rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
– Nie wierzysz, że twój tata miał zawał? Prawda? – Jej pytanie padło niemal szeptem, ale trafiło mnie w sam środek.
– Nie da się ukryć, że coś tu nie gra. W dodatku... – Wstrzymałem oddech, starając się ocenić, czy powinienem jej o tym powiedzieć.
Audrey nachyliła się lekko w moim kierunku
– W dodatku co?
Powiedziałem A to muszę i B.
– Moja mama wyznała mi niedawno, że mojego ojca ktoś zamordował, a na drugi dzień się wszystkiego wyparła, twierdząc, że wcale tak nie mówiła.
Audrey spojrzała na mnie, lekko marszcząc brwi.
– Dlaczego na drugi dzień się wszystkiego wyparła?
Przypomniałem sobie o tym, jak mama wzbraniała się przed moim powrotem tutaj, jak nieustannie próbowała mi wmówić, że nie będę tu szczęśliwy; gdy oznajmiła, że chce sprzedać dom... Wszystko to zaczęło układać się w jeden, przerażający obraz.
Przecież to oznaczało tylko jedno.
– Chyba chciała mnie po prostu chronić – odpowiedziałem po chwili.
– Przed czym?
– Myślę, że przed tym, co spotkało mojego ojca – powiedziałem, patrząc prosto przed siebie.
Audrey milczała przez chwilę, jakby przetwarzała moje słowa.
– Audrey?
– Tak?
– Moglibyśmy pojechać w miejsce, gdzie go znalazłaś? Chciałbym się tam dokładnie rozejrzeć.
– Oczywiście. Masz nadzieję trafić na coś konkretnego?
– Nie mam pojęcia. Ale jeśli to miejsce zbrodni, to muszę je sprawdzić. Osobiście.
– Możesz na mnie liczyć.
Spojrzałem na Audrey z wdzięcznością.
– Ale najpierw znajdźmy Anę.
– Alex! Uważaj!
– Kurwa! – wyrwało mi się, gdy gwałtownie skręciłem kierownicą, próbując uniknąć czegoś na drodze.
Zatrzymałem się na środku ulicy. Rudy wystraszył się, zeskoczył z kolan Audrey wprost na przednią szybę. Złapała go, a on z sykiem wbił pazury w jej kurtkę. Zapytałem, czy wszystko w porządku, potwierdziła, więc odpiąłem pasy. Nie gasiłem silnika, zostawiając auto na "awaryjnych", po czym błyskawicznie znalazłem się na zewnątrz. Okrążyłem maskę i podbiegłem do człowieka, którego o mały włos potrąciłem. Zwyczajnie go nie widziałem, ale chyba dlatego, że na moment odwróciłem wzrok od jezdni. Dobrze, że nie jechałem szybciej – nie zdążyłbym wyhamować. Wszedł mi wprost pod koła.
Przykucnąłem przy nim, gdy zaczął gramolić się na kolana.
– Nic panu nie jest?! – zapytałem z wyraźnym niepokojem w głosie.
Wymamrotał coś pod nosem i sięgnął po leżącą nieco dalej butelkę po wódce. Spojrzał na mnie, a wtedy go rozpoznałem.
– Jasne, że nic. Złego diabli nie biorą – skomentowałem.
Usłyszałem, że Audrey wysiadła z samochodu.
– Alex?! Wszystko okej?! – zawołała, zatrzymując się kilka kroków za mną.
– Tak, jest tylko pijany – odparłem, podnosząc się z kucek. Odwróciłem się i ruszyłem z powrotem w stronę samochodu. – Jedziemy dalej.
– Na pewno? Może wezwij karetkę?
– Nie. Nic mu nie jest. Wsiadaj.
Audrey wskoczyła do samochodu, ale ja zawahałem się przez moment, patrząc na Caleba. Nie mogłem odejść, nie pytając go o Anę. Wróciłem się i pchnąłem go nogą, gdy raczkował jak dziecko po butelkę. Upadł na plecy i przeciągle stęknął. Wyglądał jak świnia w błocie. Pochyliłem się nad nim i zapytałem:
– Gdzie jest Ana?
Spojrzał na mnie mętnym wzrokiem spod przymrużonych powiek.
– Kto... Ty... co ty, pierdolisz... Spieprzaj – bełkotał, unosząc rękę w obronnym geście.
– Od południa nie mam z nią kontaktu. Nie wróciła do domu. Nie daje znaku życia. Pytam się, czy widziałeś ją? Czy była u ciebie?
Caleb splunął na ziemię i pokazał mi środkowy palec. Zaśmiał się przy tym, doprowadzając mnie do szału. Zacisnąłem pięści, próbując nad sobą panować i nie chwycić go za wszarz.
– Twoja siostra zaginęła, a tobie, pijaku, jest do śmiechu?!
Z drugiej strony, czego mogłem wymagać od zachlanego łajdaka?
– Turner... – Opuścił rękę i rozłożył ramiona na ziemi. – Spieprzaj. Nie wiem, gdzie jest Ana.
– Gdzie byłeś dzisiaj w południe i po południu?
– Chlałem u Greysona. Zapytaj barmana. – Uniósł głowę i cmoknął do mnie z bezczelnym uśmiechem. – Coś jeszcze chcesz wiedzieć? Szczurku?
– Zapytam. Mam cię na oku, frajerze – rzuciłem przez zaciśnięte zęby.
Wróciłem do samochodu i szarpnąłem nerwowo za pas. Zapiąłem go, czująć na sobie wzrok Audrey. Chyba nie do końca podobało się jej moje zachowanie.
– Prawie go potrąciłeś, nie powinnyśmy go tak zostawiać – powiedziała z wyrzutem.
– Co ty nie powiesz? – rzuciłem z irytacją.
– Alex, o co chodzi? Nie jestem głupia. Nie postąpiłbyś tak.
– Nie znasz mnie – odparłem chłodno, choć wiedziałem, że jej słowa były celne.
– Bzdura. Zostawiasz go celowo. Kto to jest? Powiedz mi.
– Proszę bardzo, to Caleb, brat Any, któremu rzekomo mogło się coś strasznego stać i którego chciałaś odwiedzić. Nadal masz na to ochotę?
– To nie znaczy, że możemy go tutaj tak zostawić! Ktoś go w końcu rozjedzie!
– On dziesięć lat temu zostawił mnie pod szkołą, z rozbitą czaszką! Co sam mi zafundował! Więc nie mów mi, co powinienem teraz zrobić!
Oplułem się, gdy to wykrzyczałem, ale miałem dosyć.
Z drugiej strony, może jednak powinienem władować Caleba do samochodu i zatargać go z Audrey do domu. Od razu bym się rozejrzał.
Byłem wkurwiony, to mało powiedziane, ale jeszcze nie na tyle, by nie zdobyć się na podwózkę tego pijaka do domu.
– Dobra, może nie będę tego żałował.
– Co chcesz zrobić?
– Odholujemy go.
Już miałem wysiąść, a wtedy Caleb zatoczył się na moją maskę. Stanął w rozkroku i uniósł nieco łapska, w jednej z nich trzymał butelkę. Chwiał się, nadal tarasując mi przejazd.
– Alex, nic jednak z tego nie będzie, omiń go.
– Chyba nie mam innego wyjścia.
Wykręciłem kierownicę, a wtedy Caleb uniósł butelkę.
Natychmiast wrzuciłem wsteczny i wdepnąłem gaz. Koła zabuksowały. Nie ruszyłem z miejsca.
– Jezu! – Audrey zasłoniła się odruchowo rękoma, gdy butelka z impetem zdołała roztrzaskać się o przednią szybę.
Zagotowało się we mnie.
– Ty sukinsynie...
Wbiłem bieg do ruszania.
– Alex, nie! Nie rób tego!
Jak nigdy właśnie tego chciałem.
Przygniotłem gaz do podłogi, wiedząc, że Audrey ma teraz chyba zawał. Uchyliłem drzwi i uderzyłem nimi Caleba, gdy go mijałem. Padł. To właśnie widziałem we wstecznym lusterku, gdy przyspieszałem, by zniknąć za zakrętem. Ależ mi serce łomotało w piersi! W życiu bym się tak nie zachował, tu Audrey miała rację, ale teraz ten gnojek musiał dostać za swoje. Tym bardziej, że na przedniej szybie samochodu taty widniała potężna rysa po uderzeniu butelką.
To nie Green Village jest złe. To ludzie, którzy tu mieszkają.
***
Zostawiłem brata Any, ale nie zamierzałem pozostawić jego domu. Uważałem, że to jedyna szansa, abym tam wszedł po tym, jak powaliłem Caleba uderzeniem drzwiami. Czas nie grał na naszą korzyść. Zaparkowałem tuż przed budynkiem. Rudery z czerwonej cegły nie oświetlała żadna lampa, co paradoksalnie działało na moją korzyść. Wziąłem latarkę i powiedziałem do Audrey:
– Spróbuję wejść do środka i przeszukać dom. Gdybyś zauważyła, że Caleb wraca, zadzwoń do mnie.
– Tak zrobię. Pospiesz się.
Narzuciłem kaptur i zawiązałem go szczelnie. Wysiadłem. Spojrzałem jeszcze w kierunku, z którego Mayer mógłby się wyłonić, po czym puściłem się biegiem do drzwi. Oczywiście, że były zamknięte. Obszedłem dom dookoła, przyciskając się do ściany. Władowanie się do środka którymś z okien również odpadło. Musiałbym wybić szybę, co mogłoby narobić zbyt wiele hałasu. Przeszedłem dalej i trafiłem na wejście do piwnicy, które było zabite spróchniałymi deskami. Idealnie, pomyślałem, uniosłem nogę i kopnąłem w nie. Spadły z hukiem na schody, robiąc pewnie niewiele mniej hałasu niż zrobiłaby to rozbita szyba, ale miałem to już gdzieś. Czas uciekał, czułem, że Caleb lada moment pojawi się w domu.
Ostrożnie wszedłem do piwnicy. Od razu w nozdrza uderzył mnie odór pleśni. Smród, brud, pełno butelek i chyba aparatura destylacyjna, a raczej jej resztki. W rogu stara sofa, z której wystawały sprężyny. Ominąłem złomowisko, świecąc dookoła latarką. Podpiwniczenie było małym pomieszczeniem; szybko je sprawdziłem i pobiegłem na parter. W domu przeszyło mnie przeraźliwie zimno. Szedłem powoli, a parkiet pod moimi butami trzeszczał głośno, przyprawiając mnie o dreszcze. Każdy dźwięk wydawał się głośniejszy w martwej ciszy.
Uchyliłem pierwsze drzwi, jakie napotkałem. Była to łazienka. Podszedłem do zasłony prysznicowej i ją odsunąłem, zardzewiała wanna straszyła widokiem. Wyszedłem.
W końcu dotarłem do niewielkiej kuchni. Pamiętałem ją z czasów, gdy jeszcze przypominała miejsce, gdzie można było przyrządzić obiad. Teraz drzwiczki szafek wisiały na pojedynczych zawiasach, w rogach snuły się pajęczyny, a stół przyozdabiały puszki po piwie i niedojedzone konserwy. Wszędzie walały się śmieci.
– Co za syf... – skomentowałem z obrzydzeniem.
Kolejnym pokojem, do którego wszedłem, było chyba miejsce, w którym Caleb sypiał. Pusty pokój z jednym materacem, obok którego stały ubłocone buciory. Na wbitych w ścianę gwoździach wisiały stare kurtki i reklamówki. Nic poza tym. Wyglądało to tak, jakby Caleb był bardziej cieniem niż człowiekiem, wegetującym na granicy życia i rozpadu. To był mimo wszystko przykry widok.
Zostało jeszcze piętro. Na górze znajdowały się trzy pokoje, jeden z nich należał w przeszłości do Any. Wszedłem tam. Zobaczyłem jej stare łóżko, bez posłania, szafę, komodę i krzesło. Nigdy nie miała zbyt wiele, ale dbała o każdą rzecz i starała się, by wyglądała jak najładniej. Na komodzie zauważyłem stare zdjęcie. To była Ana i jej mama; obie siedziały na kocu, obejmowały się i uśmiechały. Pomyślałem, że może chciałaby mieć to zdjęcie u siebie, ale równie dobrze mogłoby wywołać w niej bolesne wspomnienia. Przez moment zastanawiałem się, czy je ze sobą zabrać, ale ostatecznie odstawiłem na miejsce. Po prostu.
Zajrzałem do szafy. Na drążku wisiał jakiś koc, albo prześcieradło. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Nikt raczej nie zaglądał tutaj od bardzo dawna.
Wyszedłem.
– Ana! – zawołałem.
Cisza. Przeszywająca cisza. Okropne uczucie.
Miałem już otworzyć drzwi naprzeciwko, gdy usłyszałem klakson. Rozszerzyłem oczy, wyjąłem szybko telefon i zobaczyłem, że jest wyłączony. Rozładował się! Nie zwróciłem na to wcześniej uwagi.
– Brawo dla mnie... – mruknąłem pod nosem, czując rosnącą panikę.
W pośpiechu sprawdziłem kolejne pokoje, ale naprawdę zrobiłem to pobieżnie. Były puste, jakby Caleb wszystkiego się pozbył, albo najpewniej przepił. Nie znalazłem tutaj niczego, a on już wracał – Audrey dawała mi znać. Wyjrzałem przez okno, ale niewiele dostrzegłem. Zbiegłem na dół, wprost do drzwi do piwnicy. Gdy je za sobą zamykałem, usłyszałem, że zatrzasnęły się te wejściowe. Mayer był już w domu. Musiałem stąd zwiewać. Starałem się nie robić hałasu, ale nieumyślnie trąciłem butem jedną z butelek. Skrzywiłem się i zastygłem w bezruchu, gdy potoczyła się po podłodze. Naprawdę nie chciałem tutaj skończyć z gardłem poderżniętym stłuczonym szkłem.
Ogarnąłem się i tym razem z większą ostrożnością wygramoliłem po schodach na zewnątrz. Odetchnąłem z ulgą, gdy zimne powietrze owiało moją rozpaloną twarz. Ciśnienie miałem chyba ponad normę.
Ale robiłem to wszystko dla Any, której nie znalazłem w tym domu, ani nawet śladu po jej obecności. Z tyłu budynku był jeszcze stary garaż, a skoro już się tutaj znalazłem, musiałem go sprawdzić. Pochyliłem się i jak intruz przemknąłem po ścianie domu wprost do bramy. Dobra moja, bo nie była zamknięta na żadną kłódkę, jednak oprócz stery złomu różnego rodzaju nie znalazłem niczego więcej.
Wyglądało na to, że Ana nie utknęła u Caleba, co nie było ani dobrą, ani złą wiadomością. Nie szedłem tutaj z żadnym konkretnym nastawieniem, ale po prostu czułem, że jej tutaj nie ma. Jednak Caleba zamierzałem mieć na oku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top