Rozdział 42
Chwyciłem mocniej kierownicę, próbując uporządkować chaos w głowie. W domu został mój brat — zdrajca. Człowiek, który wplątał się w coś, co wydawało się dopiero czekać na swój moment, by wypełznąć na światło dzienne w całej przerażającej okazałości. Nie mogłem jeszcze ocenić, jak ogromne jest to monstrum, które Dylan stworzył, ale intuicja podpowiada mi, że będzie to coś, co pochłonie każdego w zasięgu.
Nie mogłem mu teraz pomóc. Nawet gdybym chciał, nie miałem ani siły, ani jasności myślenia. Miałem swoje własne zmartwienia, które przygniotły mnie jak głaz. Więc co mogłem dla niego teraz zrobić? Absolutnie nic. Jedynym sensownym wyjściem było odjechać spod domu z piskiem opon, zostawiając go samego, by miał czas przemyśleć, jak bardzo zagmatwał swoje życie i jak poważnie sprawa tej zaginionej dziewczyny może się rozwinąć.
Wyciągnąłem telefon i po raz kolejny wybrałem numer Any. Sygnał, jeden, drugi... W końcu połączenie zostało przerwane. Znów żadnej odpowiedzi.
Łzy napłynęły mi do oczu, ale zacisnąłem zęby i zmusiłem się do opanowania. Nie mogłem pozwolić sobie na załamanie, na zanurzenie się w odmęty własnego stresu. Utonąłbym, a Ana... Ana potrzebuje mnie teraz silnego, cokolwiek by się z nią nie działo.
Rzuciłem ostatnie spojrzenie na dom. Drzwi wejściowe były już zamknięte, a w salonie panowała ciemność. Jedynie na poddaszu wciąż paliło się światło, ledwie widoczne zza zasłon.
Przypomniałem sobie, że miałem wydrukować zdjęcie Any z rozpaczliwym apelem, czy ktoś ją widział. Ale los zadrwił ze mnie, jak zwykle. Zamiast działać, stałem tu teraz, z pustymi rękoma i ciężarem w sercu, jakby ktoś na siłę przywiązał mnie do miejsca.
Odpaliłem silnik, a samochód leniwie dotoczył się do brzegu ulicy. Zatrzymałem się, wpatrując w puste skrzyżowanie i bijąc się z myślami, dokąd właściwie mam teraz jechać. Chyba nie zostało mi nic innego, jak wrócić do Frisco. Plan był prosty: zaparkować pod domem Any, a jeśli jej tam nadal nie znajdę, ruszyć na poszukiwania w okolicy. Zacznę od sąsiadów, zapytam każdego, kto choćby rzucił okiem na jej dom w ostatnich dniach.
Zaczepiłem telefon na uchwycie, wrzuciłem bieg i wjechałem na drogę główną. W oddali dostrzegłem migające światła pojazdów uprzywilejowanych. Gdy się zbliżyłem, zobaczyłem strażaków sprzątających konar drzewa, który najprawdopodobniej zerwał linię wysokiego napięcia, upadając na ulicę. Zdjąłem nogę z gazu i powoli dotoczyłem się do kolejki samochodów czekających na odblokowanie przejazdu. Silnik mruczał cicho, a ja patrzyłem na wierzchołki jodeł i świerków, jak poddają się coraz silniejszemu wiatru.
Deszcz nagle zaczął bębnić o dach. Uruchomiłem wycieraczki, które rozmazały brud i krople na szybie. Wszystko wokół wydawało się jeszcze bardziej rozmyte, jakby świat zafundował mi filtr rodem z thrillera pasujący do mojego nastroju. Włączyłem radio, ale stacja muzyczna brzmiała jakby nadawali ją z dna studni. Przełączyłem na inną, ale efekt był podobny. W końcu, dla zabicia czasu, zacząłem nucić razem z trzeszczącym w głośnikach Donem McLeanem: "So bye-bye, Miss American Pie, drove my Chevy to the levee, but the levee was dry...".
Z marazmu wyrwał mnie widok po lewej stronie. W deszczu majaczyła znajoma ścieżka prowadząca do jednej z zakazanych jaskiń, od lat zamkniętych dla turystów. Znałem to miejsce jak własną kieszeń. Było naszym azylem, punktem na mapie wspomnień, gdzie spotykaliśmy się, by pić domową nalewkę przyniesioną przez Małego Asha — orzechową, piekielnie mocną. Rozkładaliśmy koce, puszczaliśmy muzykę i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Pamiętam, że to właśnie tam, Mały Ash i ja wymyśliliśmy nasz pierwszy kawałek. Nazywał się "The Winter Zombie". Historia była banalna i nieco, na ten moment, groteskowa: rodzina, która przyjechała do Green Village na święta Bożego Narodzenia, wybrała się na eksplorację jaskiń i nigdy nie wróciła do hotelu. Dwadzieścia lat później odnaleziono ich w głębi tych pieczar, ale nie byli już ludźmi — stali się zombiakami, żywiącymi się padliną. Mieliśmy do tego dopisaną całą absurdalną historię, podbitą mocno alkoholem i inspiracją wieczornych sesji z Kingiem.
Na twarzy pojawił mi się cień uśmiechu. Boże, jak to możliwe, że kiedyś myśleliśmy, że taki horror to szczyt wyobraźni? Dziś życie potrafiło wciągnąć nas w coś znacznie gorszego. Prawdziwe potwory kryły się już nie w mrocznych opowieściach, ale tu, w naszej rzeczywistości.
W lusterku zamigotały światła samochodu dojeżdżającego do mnie od tyłu. Od razu wrzuciłem wsteczny, delikatnie skręciłem kierownicą i zjechałem na pobocze. Dla przypadkowego obserwatora wyglądało to, jakbym usiłował na siłę ominąć korek i wcisnąć się na jego początek. Ale wcale nie o to mi chodziło. Powoli przejechałem kilka metrów i zaparkowałem tuż przed maską policyjnego radiowozu, który również stał na poboczu.
Silnika nie wyłączałem. Siedziałem sztywno, patrząc przed siebie, i zastanawiałem się, co ja właściwie robię? I dlaczego?
A może bardziej z powodu kogo?
Audrey. To była ona.
Gdy tylko zobaczyłem radiowóz – nieoznakowany jako wóz szeryfa – natychmiast pomyślałem o niej. Przypomniałem sobie, jak w szpitalu wspomniała, że mieszka na tej samej ulicy co ja, zaledwie kilka domów dalej. Spojrzałem za siebie. Faktycznie, byłem te kilka domów dalej. Po mojej lewej stronie stał piętrowy, biały drewniany domek, ze schludnie utrzymanym podwórkiem. W jednym z okien zapaliło się światło, a chwilę później ktoś zasłonił zasłony.
Przetarłem twarz dłonią, jakbym próbował zetrzeć z niej zmęczenie. Samochody obok mnie zaczęły powoli ruszać, ale jedynie na niewielki dystans. Korek żył własnym tempem. Za mną utworzył się już całkiem spory sznurek samochodów. Tymczasem mój telefon milczał jak zaklęty. Tak samo jak Ana, która nadal się nie odzywała.
Drgnąłem, gdy nad drzwiami białego domu rozbłysło światło zewnętrznej lampy. Drzwi uchyliły się i na podest werandy wybiegł piesek. Nie wiem, jakiej był rasy, w tej chwili to nie miało znaczenia. Zaraz za nim na schodach pojawiła się Audrey.
Machinalnie wyłączyłem silnik i zgasiłem reflektory. Moje spojrzenie przywarło do niej, jakbym próbował wyczytać z jej sylwetki, czy mnie zauważyła. Spojrzała w stronę mojego samochodu. Nie mogłem być pewien, czy rozpoznała mnie za kierownicą. Pies wbiegł z powrotem na schody, podskakując w kierunku jej kolan. Audrey pogłaskała go, nachyliła się na moment, a potem oboje zniknęli we wnętrzu domu.
Siedziałem, bezmyślnie wpatrując się w dom, w którym mieszkała. Co właściwie chciałem dalej zrobić? Chyba oczekiwałem od siebie tylko jednego. Tak, chciałem tam podejść. Tak, chciałem zadzwonić do drzwi tego domu i jeszcze raz, z całą możliwą powagą, zapytać Audrey, co robiła na mojej posesji. Ale coś mnie powstrzymało.
Zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie usłyszę tylko to, co już mi powiedziała w szpitalu. Przypomniałem sobie, jak podkreślała, że nie jest moim wrogiem. Chciała ze mną porozmawiać na osobności po tym, jak prawie rzuciłem się pastorowi do gardła, ale sytuacja z mamą wtedy nam to uniemożliwiła.
Czy byłbym w stanie teraz wysłuchać jej wyjaśnień?
Czy raczej machnąłbym na to ręką i odszedł, nie poświęcając Audrey ani minuty więcej?
Mogłem to teraz sprawdzić. Dałem sobie na to wszystko dokładnie piętnaście minut.
Wysiadłem z auta. W oddali słychać było odgłos pił łańcuchowych i krzyki strażaków. Droga była zamknięta, więc nie miałem się gdzie spieszyć. To tłumaczenie, choć marne, wystarczyło mi, by usprawiedliwić przed samym sobą fakt, że mój zimny palec ostatecznie nacisnął dzwonek do drzwi. Wziąłem głęboki oddech i cofnąłem się o krok. Szczekanie psa przerwało ciszę. Po chwili drzwi się otworzyły, a w nich stanęła Audrey. Wyglądała na zaskoczoną, a w ręce trzymała szczoteczkę i pastę do zębów.
– Alex?
– Jeśli przyszedłem nie w porę, to mogę wrócić do auta.
– Co ty... Każda pora jest dobra. – Otworzyła mi drzwi szerzej. – Wejdź.
Nie byłem do końca przekonany, czy jej zaproszenie było szczere. Stała przede mną w piżamie z Myszką Miki, co wywołało we mnie lekki dysonans. Ale skoro już tu przyszedłem i zawróciłem jej głowę...
– Dzięki.
Wszedłem do środka, a wokół moich nóg zaczął krążyć mały pekińczyk, wydając z siebie szczekliwe ujadanie. Może to przez zmęczenie, ale dźwięk ten wydawał mi się nieproporcjonalnie głośny. Audrey natychmiast przeprosiła za psa, choć nie musiała, i zamknęła go w sąsiednim pokoju. Gestem zaprosiła mnie do małego, przytulnego salonu.
Nagle znalazłem się w latach 90.
Mieliśmy z Dylanem taką samą wysoką czarną wieżę stereo z magnetofonem i odtwarzaczem CD. Tylko nasze kolekcje płyt się różniły. On miał hip-hopową duszę, ja rockową. Walkom o kontrolę nad tym, co popłynie z głośników, nie było końca.
To były... dobre czasy. Luzackie, bezproblemowe...
Usiadłem na wzorzystej, prążkowanej sofie, przed ciężkim drewnianym stolikiem, którego porysowany blat świadczy o latach intensywnego użytkowania. Powędrowałem wzrokiem do stojącej lampy z kremowym abażurem, ale po chwili moje spojrzenie przykuł ekran telewizora. Na MTV leciał pierwszy singiel Spice Girls – ten sam, którego refren wrył się w moją pamięć: „If you wanna be my lover". Ana była nim zachwycona, pamiętam, jak na szkolnych przerwach z zapałem odtwarzała cały układ taneczny razem z koleżankami.
Boże, ile bym dał, żeby wrócić do tamtego czasu. Te chwile były chyba najszczęśliwszymi w moim życiu.
Audrey ściszyła dźwięk telewizora i zapytała, czy mam ochotę na coś do picia. Podziękowałem, a ona usiadła w fotelu naprzeciwko. Czułem się dziwnie, bo jeszcze niedawno jej obecność wywoływała we mnie irytację, a teraz siedziałem w jej domu. Wszystko to wydawało się surrealistyczne, dlatego postanowiłem przejść od razu do rzeczy.
– O czym chciałaś ze mną porozmawiać w szpitalu? – zapytałem, wbijając w nią uważne spojrzenie.
Audrey odetchnęła głęboko, jakby próbowała zebrać myśli.
– Pytasz o moment, gdy trafiliśmy na pastora?
– Innego sobie nie przypominam.
– Racja... – Zacisnęła wargi. – Chciałam cię zapewnić, że nie jestem twoim wrogiem.
– To już wiem – odparłem beznamiętnie. – Myślałem, że jest coś jeszcze, o czym według ciebie powinienem wiedzieć.
Jej dłoń mechanicznie poprawiła wilgotne włosy, które opadały jej na twarz. Wyglądała na zakłopotaną.
– Nie...
– Aha... – rzuciłem krótko i powędrowałem spojrzeniem w stronę okna, za którym wciąż stał mój samochód.
Nagle uświadomiłem sobie, jak absurdalna była moja decyzja, by tu przyjść. Zwykle działałem rozsądnie, rzadko podejmowałem pochopne ruchy, ale czasami zdarzały mi się takie irracjonalne wybryki. To był właśnie jeden z nich. Rozmowa zupełnie się nie kleiła, głównie z mojej winy, a Audrey patrzyła na mnie, jakbym spadł z kosmosu. Nie służyło to ani jej, ani mnie.
– Będę się zbierał. Dzięki za wyjaśnienia – oznajmiłem, wstając z sofy.
Ledwo zrobiłem krok, a ona poderwała się z fotela.
– Alex, ja ci wierzę.
Zmrużyłem oczy, zaskoczyła mnie.
– W co mi wierzysz?
– W to, że nie jesteś winny temu, co przytrafiło się Larry'emu.
– Nie jestem święty. Nie wiesz wszystkiego – rzuciłem chłodno.
Na jej twarzy pojawił się cień zdziwienia, ale nie skomentowała mojej odpowiedzi.
– Nieważne. Nie będę teraz tego roztrząsał. Przepraszam za najście. Dobrej nocy. – Wymusiłem na sobie uśmiech i ruszyłem w stronę drzwi.
Nagle poczułem jej rękę na swoim łokciu.
– Alex? Czego się obawiasz? O co w tym wszystkim chodzi?
– O nic.
Zbliżyła się do mnie, patrząc mi prosto w oczy swoimi jaskrawo-niebieskimi. Czułem się dziwnie nieswojo. Jakby zaczynała przekraczać granice i wchodzić do świata moich osobistych tragedii. Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, co chodzi po jej głowie, ani jak powinienem się wobec niej zachowywać. Gdy w końcu puściła moją rękę, nie ruszyłem się z miejsca. Pozwoliłem jej mówić, bo sam nie miałem ochoty na tłumaczenia.
– Posłuchaj, wiem, jak to wygląda. Owszem, pracuję z Jacobem Lewisem, ale to nie znaczy, że nie mam własnego zdania. Znam dobrze jego i jego brata. To nie są dobrzy ludzie, którym można ufać. Ich życie to ciągła gra pozorów.
– Odważne słowa. Lepiej nie wypowiadać ich zbyt głośno.
Uśmiechnęła się lekko, jakby zgadzała się z moim ostrzeżeniem.
– Jak się czuje Ana? – zapytała cicho, wskazując na sofę. – Może jednak usiądziesz?
Wspomnienie o Anie wtłoczyło w moje oczy łzy. Przełknąłem gulę w gardle i uciekłem wzrokiem w stronę drzwi, gdzie co jakiś czas poszczekiwał pies.
– Nie wiem, jak się czuje – powiedziałem w końcu i zerknąłem na Audrey. – Bo nie wiem, gdzie ona jest – dodałem.
– Jak to?
– Nie mogę się do niej dodzwonić i najprawdopodobniej nie ma jej w domu od południa. – Zgarbiłem ramiona, czując narastającą bezradność. – Ponoć wyszła do apteki. Według mnie wróciła, ale ani ja, ani jej kuzynka nie zastaliśmy jej w domu. – Przełknąłem ślinę, starając się zapanować nad głosem. – Nie wiem, co się z nią dzieje, Audrey. Muszę ją znaleźć.
– Kiedy ostatni razem miałeś kontakt z Aną?
Spojrzałem na elektroniczny zegarek na komodzie.
– Była ze mną w szpitalu. Wczoraj.
– I od tamtej pory zamilkła? Czy ktoś później z nią rozmawiał lub ją widział?
– Tak, z tego, co mi wiadomo, ostatnia osoba, która miała bezpośredni kontakt z Aną, to dziewczyna z apteki. Było to około dwunastej w południe, kiedy kupowała tam leki. Później, o piętnastej, jej kuzynka dostała od niej wiadomość, że nadal jest w aptece. A teraz mamy osiemnastą i... nadal nic. Ani śladu, ani jednego słowa. Zwariowałem? – Zaśmiałem się gorzko. – Jej kuzynka twierdzi, że tak. Według niej Ana wyszła na zakupy, a ja niepotrzebnie panikuję. Nawet zgłosiłem jej zaginięcie na policji we Frisco. Niech ktoś mi powie, że nie straciłem rozumu. Sama widziałaś, w jakim była stanie.
– Nie uważam, że przesadzasz. Nigdy nie lekceważę takich sytuacji.
– Dobrze słyszeć.
– Co teraz zamierzasz?
– A co mogę zrobić sam? – westchnąłem. – W tej chwili pozostaje mi tylko przeczesywać okolice domu.
– Pomogę ci.
– Nie chcę nadużywać twojej dobroci. Już i tak zrobiłaś dla mnie wiele. Dziękuję jeszcze raz za ratunek mojej matki.
Powiedziałem to szczerze, bez cienia zawahania. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak bardzo mogłem się mylić co do tej dziewczyny. Może to była tylko chwila słabości, może emocje wzięły górę, ale naprawdę potrzebowałem wsparcia. I właśnie w tym momencie Audrey zdawała się być dokładnie tym, czego mi brakowało, ale czułem się głupio, licząc po cichu na jej pomoc.
– Daj mi kilka minut, przebiorę się. Masz ze sobą latarkę? – zapytała spokojnie.
– Pewnie gdzieś w aucie, ale nie jestem pewien... – mruknąłem, próbując ukryć zmęczenie.
– Wezmę swoje. Zaraz wracam.
Nie oponowałem. Zresztą, nawet nie miałem na to siły. Osunąłem się na sofę, jakby wyczerpała mnie sama rozmowa. W tej chwili jej pomoc była mi nie tylko potrzebna – była wręcz zbawieniem. Tym bardziej że Audrey jest policjantką. Może właśnie ona, z doświadczeniem i chłodną analizą, dostrzeże coś, czego ja nie potrafię zobaczyć w tym chaosie. Może właśnie dzięki niej znajdziemy trop, który wskaże, co mogło się stać z Aną.
Rozpaczliwie modliłem się w duchu, by ta noc przyniosła odpowiedzi. By przyniosła ją – całą i bezpieczną – z powrotem do mnie.
Przez chwilę wpatrywałem się w przestrzeń, pozwalając myślom odpłynąć, do momentu, aż mój wzrok przykuł mały pokój znajdujący się po prawej stronie od miejsca, w którym siedziałem. Na biurku paliła się lampka, rzucając światło na korkową tablicę zawieszoną na ścianie. Widok dzieliło ode mnie zaledwie kilka metrów. Domek Audrey był naprawdę niewielki. Pamiętam, że wcześniej mieszkało tu starsze małżeństwo; może już nie żyją, a Audrey wynajmuje to miejsce od ich dzieci. Mało istotne. Czekając, poczułem nieodpartą potrzebę, by dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Może to nieufność, która cały czas tliła się w mojej głowie, teraz znów się obudziła.
Wstałem i stanąłem w progu pokoju, gotów odwrócić się na pięcie, gdyby Audrey wróciła. Zmrużyłem oczy, wpatrując się w tablicę. Była usłana pożółkłymi wycinkami z gazet. Tytuły rzucały się w oczy: „Zaginiona żona pastora Lewisa. Trwają poszukiwania", „Mija rok od zaginięcia Lisy Lewis. Co się stało z kobietą?". Pomiędzy nimi widniały odręczne notatki, ale były zbyt drobne, bym mógł je odczytać.
Audrey prowadziła jakieś własne śledztwo. Cała ta tablica krzyczała nazwiskiem Lisy Lewis. Ale dlaczego? Nie spodziewałem się tego. Odsunąłem się nieco, czując się skołowanym. Od czasu, gdy natrafiłem na imię „Lisa" zapisane na karcie SIM należącej do ojca, czułem, że ta sprawa mnie dotyczy – w pewnym sensie. A może bardziej dotyczyła mojego ojca i tego, co mogło go łączyć z żoną pastora.
Westchnąłem i wróciłem na sofę.
Nie, nie mogę tego tak łączyć, to obraza dla pamięci mojego ojca i mojej żyjącej matki.
Niestety nie mogłem odpędzić myśli o tej tablicy.
Dlaczego Audrey tak bardzo się tym interesuje? Ostatecznie przypisałem to jej zawodowemu skrzywieniu.
– Jestem gotowa – oznajmiła nagle.
Zmieniła piżamę na ciepłą kurtkę i dresy. W rękach trzymała dwie latarki i jedną na czoło.
Coś we mnie strzeliło. Nie mogłem się powstrzymać przed zadaniem pytania:
– Dlaczego zbierasz informacje o Lisie Lewis?
Spojrzała na mnie, a potem wychyliła się, by zerknąć do pokoju.
– I uprzedzam, że nie grzebałem w twoich rzeczach – dodałem szybko. – Drzwi były otwarte, a tablicę widać z salonu.
Nie dostrzegłem w jej oczach cienia zdenerwowania.
– A dlaczego miałabym tego nie robić? – odpowiedziała pytaniem.
Zaskoczyła mnie. Czy miałem jej to objaśniać?
– Jeśli chcesz mi pomagać, bądź szczera – powiedziałem w końcu. – Dlaczego to cię interesuje?
Audrey podała mi jedną z latarek, a drugą zaczepiła o kurtkę.
– To nie tak, Alex... – zaczęła spokojnie. – Nie gromadzę informacji o Lisie Lewis.
– Ta tablica mówi coś innego – zauważyłem.
Zapaliła i zgasiła latarkę, jakby testując jej działanie.
– Chodzi mi o pastora – wyjaśniła.
Zmarszczyłem brwi.
– Dowiedziałaś się czegoś ciekawego?
– Może? Rozmawiałam z kilkoma osobami, które były bliżej z Lisą i uważam, że policja powinna mu się przyjrzeć... znacznie dokładniej.
Parsknąłem cicho.
– Policja w Green Village powinna mu się przyjrzeć? Audrey, naprawdę? Ty się słyszysz? Tu swój swojego kryje.
– Ty też uważasz, że jest zamieszany w jej zaginięcie.
– Stwierdzasz czy pytasz?
– Pytam.
Uniosłem ręce w obronnym geście.
– Powstrzymuję się od wydawania osądów. Mam z tym człowiekiem swoje problemy, o których dobrze wiesz.
Skłamałem z tym wydawaniem osądów o Lewisie, ale chciałem zobaczyć, czy Audrey pociągnie temat.
– Może to i właściwe podejście – odpowiedziała wymijająco.
Skrzyżowałem ramiona.
– A jednak gromadzisz informacje również o Lisie. W twojej głowie łączy się to z pastorem.
– Czyli jednak masz jakieś zdanie – zauważyła.
– Być może? Ale jeśli się go domyślasz, zachowaj je na razie dla siebie – uciąłem rozmowę.
Przeszedłem obok niej, kierując się do drzwi. Wątek Audrey i jej prywatnego śledztwa intrygował mnie, ale musiał poczekać. Ana była ważniejsza. Mimo to, zapamiętam tę tablicę na wypadek, gdyby sprawa żony pastora znów przecięła moje ścieżki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top