Rozdział 4
Śniadanie rosło mi w ustach na myśl o tym, że muszę wyjść do ulicy, by wyprowadzić kosze ze śmieciami. Kolejny raz poczułem się jak tchórz i to z tak pozornie błahego powodu. Niezrozumiałego, może dla kogoś innego, ale nie dla mnie. Nie potrafiłem poradzić sobie z tkwiącą we mnie paniką. Była jak balon, który pęczniał, gdy tylko wychodziłem na zewnątrz i oddychałem powietrzem Green Village. Było rześkie, czyste, ale jednocześnie nasiąknięte wspomnieniami, które chciałem wymazać z pamięci. Szczególnie twarz ojca Larry'ego. Pojawiła się od razu, gdy tylko otworzyłem dzisiaj oczy i spojrzałem za okno. Zemdliło mnie na ten widok. Poderwałem się na równe nogi i zasunąłem żaluzje w oknach mojego starego pokoju na poddaszu, by nie widzieć szczytu kościoła protestanckiej parafii zarządzanej przez Davida Lewisa.
Ale w tym momencie nie było lepiej, bo miałem przed oczami szpital, w którym przebywał jego syn, a niegdyś mój dobry przyjaciel.
Wszystko zniszczył jeden dzień. Jedna sierpniowa noc, która odtwarzała się w mojej głowie jak zacięty film. Prywatny horror bez guzika pauzy. Ile jeszcze razy będę musiał sobie powtarzać, że tego nie chciałem? Do końca życia? Z takimi słowami na ustach mam położyć się do trumny? Echo sugestii pastora, z niedzielnych spotkań zboru, było i jest jak mój cień. Brzmi tak samo wyraźnie jak dziesięć lat temu: „Sprawiedliwość do winowajcy powraca ze zdwojoną siłą".
Połamane ręce, krwawe siniaki na ciele od uderzeń baseballem i przetrącony cegłą nos – to była ta jego rzeczona sprawiedliwość? Dziwnym trafem powróciła do mnie dwa dni później, gdy po raz pierwszy wyrzucił z siebie te słowa. Czy miało to ze sobą związek? Może gdyby sprawa skończyła się w sądzie, jak twierdził Dylan, poznałbym odpowiedź, zamiast pozostawać tylko ze świadomością, że koszmarny fizyczny ból przeminął, ale na rany na psychice nie znalazłem jeszcze lekarstwa, a powrót tutaj, tylko boleśniej je zaogniał.
Zgasiłem silnik samochodu, i ostatni raz przed wysiadką, powędrowałem wzrokiem po oknach szpitala. Oddziału Intensywnej Terapii chciałem uniknąć jak ognia. Nie mniej jak zderzenia się tam z Pastorem Lewisem, co było bardzo prawdopodobne. Jak mógłbym wtedy zareagować? Schować głowę pod ziemię, albo przejść nad tym człowiekiem po suficie? Najchętniej właśnie tak. Przecież byłem marnym tchórzem, jak mówiła Beth i tak też się teraz czułem. Nie miałem odwagi stanąć z nim twarzą w twarz. Nie miałem odwagi spojrzeć na Larry'ego i pomyśleć, czy też głośno powiedzieć: "Nie pchnąłem cię pod samochód. Pobiliśmy się, ale do diabła, gdybym nie upadł, chwyciłbym cię za rękę i odrzucił od ulicy. I racja, że byłem winny, jak wszyscy wtedy obecni: eskalujących, nastoletnich emocji, konfliktu podszytego zazdrością i trwających od jakiegoś czasu prywatnych problemów. To wszystko było zbyt złożone, ale wystarczyła jedna godzina, by skończyło się tragicznie. Paczka przyjaciół z Green Village przestała istnieć. Żałuję, że do tego doszło i życzę ci, Larry, abyś kiedyś zobaczył słońce".
Przez zbudowany z myśli taran, który rozwalał mi głowę, serce szalało w klatce piersiowej z nerwów. Jednak chodziło o stan zdrowia mamy, więc zatrzasnąłem drzwi, obniżyłem daszek dżokejki i zgarnąłem do kupy to, co działo się w mojej głowie. Ruszyłem do szpitala. Mozolnie. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, jakbym przestawiał drewniane kołki. Nienawidziłem siebie za ten brak odwagi.
Z Doktorem Benjaminem Carterem umówiłem się w jego gabinecie równo o godzinie jedenastej. Przejechałem windą na czwarte piętro, za każdym razem wstrzymując oddech, gdy zatrzymywała się i rozsuwała drzwi. Starzec wsparty o lasce, nastolatek z zabandażowaną ręką i dwie turystki z objawami zapalenia płuc lub oskrzeli. Pastora na szczęście uniknąłem, docierając w towarzystwie tych osób na docelowe piętro.
Czekałem pod gabinetem na jednym z krzeseł. Opierałem przedramiona na kolanach i z pochyloną głową, dyskretnie zerkałem raz w lewo, w prawo, na wprost, oglądając wtedy buty personelu, który przechodził obok. Doktor Carter spóźniał się, a mnie ponaglał czas. Ciotka Jane oferowała mi tylko godzinę, która uciekała, więc wyjąłem telefon i zadzwoniłem. Nie mogłem już czekać.
— Słucham? — Odebrał po trzech sygnałach.
— Dzień dobry. Alex T...
— Tak, tak... — przerwał mi. — Pamiętam o panu. Miałem właśnie telefonować.
— Cieszę się, ale doktorze, nie mam za wiele czasu. Byliśmy umówieni na jedenastą. Będzie pan?
— Jestem dostępny na Intensywnej Terapii i przepraszam, ale w tej chwili nie mogę zejść do gabinetu. Mam jednak kilka minut. Zapraszam na piętro wyżej. Porozmawiamy tutaj.
Zamknąłem oczy. Poczułem się źle. Jakbym leżał przywiązany do torów kolejowych, po których pędził pociąg. Odetchnąłem ciężko, bo musiałem dać się przejechać.
– Za chwilę będę.
Rozłączyłem się. Miałem ochotę uciec jak zawsze, ale pomyślałem wtedy o mamie, że nie ma tu nikogo i jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że to nie mnie nic nie trzyma w Albuquerque, ale to mamę w Green Village. Tata nie żył, i jedyne, co powinienem mu obiecać, jeśli mnie słyszy, było właśnie to, że zajmę się matką.
Ruszyłem do windy.
Doktor Carter złapał mnie dosłownie krok za przejściem głównym, więc ulżyło mi, że nie musiałem przemierzyć całego korytarza.
— Przepraszam, że pan czekał — powiedział, zapraszając mnie do wolnego gabinetu.
— Nie szkodzi, rozumiem. – Uśmiechnąłem się, i zaproszony do zajęcia wolnego krzesła przy biurku, rozsunąłem kurtkę i usiadłem. Doktor Carter podał mi kopertę.
— Wyniki ostatniego rezonansu pani Turner.
Przysunąłem kopertę bliżej.
— Dziękuję. Przejrzę.
— Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Pański ojciec był wspaniałym człowiekiem. — Przytaknąłem, zaciskając wargi. — Będzie nam go również brakować na corocznych zawodach wędkarskich. Matthew nie miał sobie równych.
Uśmiechnęliśmy się w tym samym momencie. Poczułem się znowu nieco lepiej, gdy napięcie jakie mi towarzyszyło zmalało na swojej sile.
— Dziękujemy za dobre słowo.
— A tych nigdy za dużo. Pan jest tym młodszym synem Nory, który studiował medycynę?
— Tak.
— Mówiła o panu dużo dobrych rzeczy. Jaka specjalizacja? — uśmiechnął się. — Przepraszam, wypadło mi z pamięci.
— Anestezjologia.
— Faktycznie... — Pokiwał głową. — Proszę mi wybaczyć ciekawość, ale poszukuję specjalisty w neurochirurgii, więc pomyślałem od razu, że...
Rozłożyłem ręce.
— Przykro mi, nie ten kierunek. I doktorze, przyszedłem tu w sprawie mamy, nie w swojej.
Ekspres z wodą pstryknął. Doktor Carter rzucił wzrokiem w jego kierunku i założył nogę na nogę po nieudanej próbie zwerbowania mnie do swojego szpitala. Ale nawet gdybym wpisywał się idealnie w wymagania, i tak nie wyraziłbym na to zgody.
— Rezonans nie wykazał nowych zmian w tkance mózgu. Będziemy kontynuować dotychczasowe leczenie glikokortykosteroidami i rehabilitację.
— To dobra wiadomość.
— I obym już tylko takie przekazywał.
— Każdy z nas chce przekazywać tylko dobre wieści, ale SM może skończyć się ogólną niepełnosprawnością, więc trzeba być przygotowanym na wszystko. Objawy kolejnego rzutu są już widoczne i tym razem atakuje gałęzie nerwów twarzowych — wskazałem palcem na swoją — widoczny kurcz po jej lewej stronie, opadająca powieka. Mama skarży się od rana również na podwójne widzenie. Co będzie dalej?
— Zapewnię swojej pacjentce pełną rehabilitację szpitalną. Pański ojciec dawał sobie świetnie radę w czasie rzutu choroby żony, ale rozumiem, że sytuacja się zmieniła. Proszę się o to nie martwić.
— Nie o to chodzi, doktorze — westchnąłem. — Mama nie wyraża zgody na rehabilitację szpitalną. Już z nią o tym rozmawiałem. Ona chce zostać w domu.
Uniósł brwi.
— To nieodpowiedzialne.
— Zgadzam się.
— Więc skąd taka nieuzasadniona decyzja?
— Wydaje mi się, że to jej próba manifestacji po śmierci taty, że potrafi sobie jeszcze radzić. Ja i mój brat mieszkamy w Albuquerque.
— Pracuje pan w szpitalu prezbiteriańskim [1]?
Potrząsnąłem głową.
— Niestety nie, ale może kiedyś się uda, a kontynuując sprawę pańskiej pacjentki, a mojej matki, to ona uparcie nie chce psuć życia dzieciom swoją niepełnosprawnością i zaznaczam, że to są jej myśli, nie nasze. Dlatego też Nora podejmuje tak kiepskie decyzje. Dla niej są one oczywiście najwłaściwsze.
— Całe szczęście mam jeszcze coś do powiedzenia. Absolutnie nie zgodzę się na rehabilitację domową, jeżeli Nora nie będzie miała całodobowej opieki.
— Doktorze, mam w planach zabrać mamę do Albuquerque.
Uniósł czoło w zaskoczeniu i wstał z krzesła.
— Jest to jakiś krok do rozwiązania problemu.
— Też tak uważam. Jestem w stanie zapewnić jej mieszkanie, doskonałą opiekę medyczną. Dodatkowo byłaby blisko swoich dzieci, ale...
— Ale nie chce się na to zgodzić? — Zerknął w moją stronę, zalewając kawę. — Zgadłem?
Nabrałem powietrza i wypuściłem z głośnym świstem.
— Od rana próbuję ją przekonać i niestety fiasko.
Doktor Carter zabrał filiżankę, więc wstałem i podsunąłem po sobie krzesło.
— Porozmawiam z nią, ale niczego nie obiecuję.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
— Byłbym wdzięczny. I w imieniu taty, brata i swoim dziękuję za dotychczasową opiekę i współpracę.
Zaśmiał się.
— No jeszcze się nie żegnamy. Chyba?
— Przepraszam... — uśmiechnąłem się, nieco zakłopotany. — Nie to miałem na myśli. Liczę, że jeżeli dojdzie do wyjazdu, nadal będzie pan lekarzem konsultującym. Zna pan historię choroby, a ja ufam panu i pańskiemu doświadczeniu.
— Zrobię wszystko, co będę mógł. Proszę informować mnie o każdym nasileniu objawów rzutu, a wtedy rozpoczniemy natychmiastową hospitalizację.
— Dziękuję. W takim razie pozostaniemy w kontakcie.
Przeszliśmy do wyjścia, gdzie zorientowałem się, że nie zabrałem koperty ze zdjęciami z rezonansu. Wróciłem po nią i szybko wyszedłem z gabinetu. Doktor Carter włożył rękę w kieszeń kitla, i dmuchając w filiżankę, ruszył korytarzem do swoich obowiązków. Byłem zadowolony z ogólnego przebiegu tej okrojonej rozmowy jak i z braku złych wieści o negatywnej reakcji organizmu mamy na stosowane leczenie, a tego obawiałem się najbardziej. Jej ból był rzeczą dla mnie traumatyczną. Nie był abstrakcyjny. Obcowałem z nim na co dzień w pracy i zrobiłbym wszystko, by mamie ulżyć, a przeprowadzka stała się jednym z najpotrzebniejszych ruchów w tym kierunku. Nie odpuszczę. Będę dążył do realizacji mojej decyzji, dla jej dobra.
Ściskając w ręku kopertę przeszedłem przez drzwi dzielące oddziały i skierowałem kroki w kierunku wind. Opuściłem daszek czapki od razu, gdy tylko poczułem ten cholerny balon, jak zaczynał we mnie pęcznieć. Pociłem się. Chciałem wyjść stąd jak najszybciej i zatrzasnąć za sobą drzwi do domu, więc gdy zobaczyłem, że winda rozsuwały się, zacząłem biec.
— Jezu, przepraszam... — wybełkotałem, gdy prawie staranowałem jedną z trzech pielęgniarek, które nagle wyszły zza rogu i przecięły mi drogę. Malutka Azjatka odskoczyła w bok. Odwzajemniłem uśmiech jakim mnie obdarzyła i pognałem dalej, widząc, że winda niestety ucieka mi sprzed nosa.
I to był też moment, gdy zabetonowano mi nogi. Odwróciłem się. Pielęgniarki szły dalej. Rozmawiały. Skupiłem wzrok na jednej z nich. Na jej długim blond warkoczu sięgającym pasa. Zrobiłem krok w przód i uchyliłem usta. Pielęgniarki zatrzymały się. Serce kołatało mi w piersi, bo nie mogłem w to uwierzyć. Chyba mi się zwidziało...
— An... — zacząłem cicho. — Ana!
Odwróciła głowę w moją stronę. Poczułem się tak, jakby ktoś wystrzelił mnie z procy, dziesięć lat wstecz. To była ona – Ana Mayer. Dziewczyna, którą nie zdążyłem zaprosić na diabelski młyn.
Z daleka widziałem jak oczy Any zrobiły się okrągłe, a wydatne usta uchyliły z szoku. Pewnie czuła teraz dokładnie to, co ja: niedowierzanie. Zaczęliśmy iść w swoim kierunku. Początkowo powoli, ale z każdym krokiem coraz szybciej i pewniej. Nie mogłem oderwać od niej oczu, od jej zawsze zarażającego uśmiechu. Nic się nie zmieniła. Noo... może przytyła kilka kilogramów. Nadal była cholernie ładna. Najładniejsza dziewczyna w całym Green Village, tak jak o tym myślałem, będąc nastolatkiem.
Stanęliśmy w końcu naprzeciw siebie.
— Alex...
— Hej, Ana — uśmiechnąłem się.
— Wow... – Zmierzyła mnie wzrokiem i spojrzała mi w oczy. – Spodziewałabym się, że prędzej mi cegła w drewnianym kościele spadnie na głowę niż... — zachichotała, wkładając dłonie w kieszenie błękitnej koszuli.
— Spotkasz mnie dzisiaj? — dokończyłem. Ana przygryzła wargę i przytaknęła energicznie głową.
— No... — Podkurczyła ramiona. — Urosłeś trochę.
— Pomyślałem to samo o tobie — mrugnąłem do niej.
— Haha, że ja też, tylko wszerz?
— Nie łap mnie za słówka — zażartowałem. — Świetnie wyglądasz.
Pochyliła głowę i zerknęła na mnie z dołu, cały czas się uśmiechając. Topniałem z emocji, które łaskotały mi żołądek. W myślach rwałem się do tego, by ją przytulić, ale nie wypadało mi łapać Anę w objęcia na środku szpitalnego korytarza.
— Niesamowite. Minęło tyle lat... — Zadarła podbródek. — I nie ma to jak zacząć spotkanie od komplementów. Nieźle.
Roześmiałem się, nieco onieśmielony.
— Więc... Co u ciebie, Alex? Tak w życiu? — Dotknęła mojego łokcia. — Zejdźmy na bok.
Zerknąłem za swoje ramię.
— Och, jasne...
Ustąpiliśmy drogi pielęgniarzowi pchającemu szpitalne łóżko. Oparłem się ramieniem o ścianę, a Ana plecami. Przez moment patrzyliśmy na siebie w milczeniu, choć miałem w głowie tysiące słów, jakie chciałem do niej wypowiedzieć. Pytań, o całe minione dziesięć lat, które było jak wydarty i gdzieś zagubiony kawałek z kliszy naszej przyjaźni.
— To co u ciebie? — powtórzyła pytanie.
W sumie to nie wiedziałem, od czego zacząć, więc spróbowałem zacząć po prostu od głębokiego oddechu.
— Jakoś leci... — wymamrotałem.
— No... — Rozbawiona, założyła ręce pod biustem. — Ciekawie, nie powiem...
— Słabo to zabrzmiało, wiem... — Odruchowo pociągnąłem za daszek czapki .— Ale jakbym miał zacząć od ostatnich dni, to nie byłoby nic pozytywnego do opowiadania.
Zmarkotniała. Oparła się ramieniem o ścianę i przechyliła głowę.
— Dlaczego?
— Problemy, jak zwykle.
— Coś się stało?
Stęknąłem.
— Dużo niedobrego, Ana... Niestety. Zmarł mój ojciec.
— Pan Matthew? — zszokowała się. — Kiedy?
— Dwa dni temu.
— Tak mi przykro.
— Dziękuję — chrząknęłam. — Więc widzisz, mama została sama. Próbujemy z Dylanem związać koniec z końcem żeby jakoś wyjść z każdej strony na prosto, ale ciężko idzie. Ona tu, my tam ze swoim życiem, pracą od rana do wieczora. Setki kilometrów, które nas dzielą. No co tu dużo mówić.
Ana potarła dłonią moje ramię.
— Trzymasz się jakoś?
— Muszę. — Uśmiechnąłem się. — Ale chociaż jedna rzecz wypadła dobrze — uniosłem lekko kopertę — że choroba nie ma nowych ognisk zapalnych.
— Dobrze słyszeć. To silna kobieta i czasami widywałam ją tutaj z twoim tatą. Gdy szli korytarzem, to zawsze mocno ją obejmował. — Westchnęła. — Twoja mama musi teraz strasznie cierpieć, naprawdę mi przykro.
— Wiele znosi, ale da radę. No... — podrapałem się po policzku — i trochę jednak skłamałem.
Zadarła brwi. Gula w gardle rosła, gdy mówiłem o tacie i sytuacji w domu, więc musiałem zmienić temat.
— Och. W czym?
— Bo nie jedna, a dwie rzeczy wypadły dobrze. Spotkaliśmy się.
Ana ponownie obdarzyła mnie radością widoczną w jej oczach, ale pęczniejący balon i tak znowu dał o sobie znać. Korzystając z chwili, gdy przymknęła powieki i zachichotała, zerknąłem ponad jej czubkiem głowy, czy z którejś sali, nie wychodzi ojciec Larry'ego.
— To skoro, ty wpadłeś na mnie, a nie cegła, to może jakaś kawa? Co ty na to?
— Pewnie! Kiedy?
Spojrzała na zegarek.
— Hm...
Poczułem biegnący po kręgosłupie dreszcz entuzjazmu z propozycji jaka padła.
— Czwarta? — wypaliłem. — U mnie?
Opuściła rękę i chyba chciała to skomentować, ale znowu z nadmiernego podniecenia wtrąciłem się z tłumaczeniem:
— Chętnie wyskoczyłbym do centrum, ale nie chcę zostawiać mamy samej. Nie byłem w domu dosyć długo, więc... wiesz — zaśmiałem się. — Każda minuta jest cenna.
Poczułem się jak kretyn, bo to wyjaśnienie doskonale mi pasowało. Nie chciałem nigdzie wychodzić, ale chciałem spędzić czas z Aną. Pragnąłem tego, nawet gdyby nasze kolejne spotkanie miało trwać piętnaście minut. Tak długo nie mieliśmy kontaktu.
— Nie, nie przeszkadza mi to, może być i u ciebie.
— Świetnie! — ucieszyłem się. — Odebrać cię? Mieszkasz tam, gdzie wcześniej?
Potrząsnęła głowa.
— Nie. Dawno temu przeprowadziłam się do Frisco.
Wzruszyłem ramionami.
— Żaden problem, będę kwadrans przed czwartą.
— Alex, brzmi świetnie, ale ja kończę dyżur o siódmej.
Zatkało mnie.
— O cholera...
— Ale później jestem wolna.
— To znaczy...
— Nie trafiłam? Masz już plany? — zaśmiała się się.
Przestąpiłem z nogi na nogę, gdy Ana wpatrywała się we mnie, oczekując odpowiedzi.
— Samolot powrotny o ósmej...
Posmutniała, a ja wcale nie mniej.
— Dzisiaj? — Potrząsnęła głową. — Głupie pytanie, przepraszam.
Zacisnąłem wargi, gdy Ana głęboko odetchnęła, mając w oczach totalne rozczarowanie.
— Szkoda... — chrząknęła.
— Cholernie...
Przełknąłem gorzki zawód, bo gdybym nie miał jutro ważnej operacji, to już w tym momencie, dzwoniłbym do szpitala, że potrzebuję jeszcze jednego wolnego dnia. Ale miałem niestety związane ręce.
— Trudno... — Podkurczyła ramiona. — Może innym razem.
— Ana, naprawdę chciałbym zostać, ale nie mogę.
— Praca?
— Tak. — Delikatnie się zaśmiałem. — Blisko nam w fachu.
— Wiem, Alex... — Przygryzła wargę. — W wielu kwestiach było nam blisko.
Nie zaprzeczałem wtedy, nie miałem zamiaru zaprzeczać i teraz. Ana tymi słowami dała mi bezpośrednio znać, że ją również proca czasu wystrzeliła do dobrego Green Village, które kiedyś znaliśmy, i w którym razem dorastaliśmy.
— Mamy masę genialnych wspomnień, co?
— Tak... — Uciekła wzrokiem w podłogę. — Szkoda, że tylko do pewnego momentu.
Poruszyłem ręką, chcąc dotknąć jej policzka.
— An...
— Ana! Potrzebuję twojej pomocy!
Spojrzała za siebie, gdy usłyszała swoje imię, ale nie z moich ust, bo przekrzyczała mnie jedna z pielęgniarek. Dlatego powstrzymałem się przed dotykiem i zamknąłem usta, gdy Ana odwróciła się do mnie ponownie. Było mi źle. Dziwnie pusto. Wiedziałem, że to już koniec, choć przecież dopiero co minęło tylko kilka minut naszego spotkania po latach. W oczach Any również dostrzegłem przygnębienie. Nie chciałem rozstawać się z nią w takim nastroju, bo w nas oboje uderzyło podłe wspomnienie z wypadku.
— Alex, muszę iść.
— Jasne.
— Cieszę się, że się spotkaliśmy.
— Ja również. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Zaczęła się oddalać.
— Odezwij się następnym razem.
— Obiecuję. — Uniosłem kciuk, uśmiechając się szeroko. — Trzymaj się, Ana.
Dołączyła do czekającej na nią starszej pielęgniarki i weszła do sali. Jeszcze przez chwilę stałem oparty o ścianę i gapiłem się tamtym w kierunku, łudząc się, że może jeszcze ją zobaczę. Nie wiedziałem, że Ana pracuje w szpitalu we Frisco i na dodatek może jeszcze na Oddziale Intensywnej Terapii – czyli tym samym, na którym hospitalizowano Larry'ego. Poczułem się przez to dziwnie. Chciałem wiedzieć, co myślała, tak między zdaniami, które zdążyliśmy szybko wymienić. Przecież od wypadku ze sobą nie rozmawialiśmy. Nie spojrzeliśmy sobie w oczy i nie dotknęliśmy ponownie swoich dłoni. Ana miała własną tragedię, ale czy kumulacja złych zdarzeń musiała nas rozdzielić? Dlaczego nie powiedziałaś im jak było? Ana?
Potrząsnąłem głową, po czym wybiegłem ze szpitala jakby gonił mnie pies. Wskoczyłem do samochodu, oparłem głowę o zagłówek i zamknąłem oczy. Słuchałem w skupieniu jak deszcz mieszający się ze śniegiem dzwonił o karoserię. Uspokoiłem dzięki temu oddech, uciszyłem wariację w głowie po spotkaniu Any i włożyłem kluczyki do stacyjki. Zapinając pasy, spojrzałem na przyczepione do lusterka stare woblery w kształcie ryb. Wziąłem do ręki jeden z nich. Farba na nim już się nieco zdarła, pozbawiając rybę złotych oczu, czy ogona jego zielono-pomarańczowego koloru. Pamiętałem, że takie właśnie miał. To był mój wobler, który ojciec wystrugał z drewna i podarował mi w nagrodę, gdy złowiłem swoją pierwszą rybę. Odczepiłem go od pozostałych i położyłem na dłoni. Wpatrywałem się w niego myśląc, jak mogłem oderwać się na tak długo od najbliższych i dryfować sam gdzieś po powierzchni? Jak mogłem tak strasznie się oddalić?
Zacisnąłem dłoń i schowałem rybę do kieszeni. Pozostawało mi jeszcze kilka godzin wolnego czasu w domu, więc chciałem go spędzić z mamą, tylko na jednej rzeczy: oglądaniu starych nagrań video z rodzinnych spotkań i albumów z naszymi zdjęciami.
Wrzuciłem szybko bieg i zacząłem wycofywać z miejsca.
— Cholera! — wdepnąłem hamulec w ostatnim momencie, gdy we wstecznym lusterku pojawił mi się policyjny SUV, zaraz za bagażnikiem mojego jeepa. — No, ruszaj się. Przecież ci nie przywaliłem.
Radiowóz odczekał jeszcze chwilę i pojechał dalej. Rozluźniłem napięte łydki i odetchnąłem z ulgą, że przez narzucony sobie pośpiech, nie spowodowałem kolizji, na domiar tego z gliniarzem. Jeszcze raz zbadałem wolny obszar i ostrożnie wycofałem. Wyjechałem z parkingu i wróciłem do Green Village, mając przed oczami dzisiejszy uśmiech Any.
***
Zaparkowałem w garażu i zarzuciłem na siebie przeciwdeszczowy płaszcz, który należał do taty, ale starałem się już o tym nie myśleć i nie rozklejać się. Poszedłem na tyły domu, pod wiatę i wziąłem kilka kawałków drewna. Przemoczone buty zostawiłem zaraz za progiem domu i zapaliłem światło w wiatrołapie. W kominku dogasało. Dołożyłem tam przyniesione drewno i przykucnąłem, by ogrzać dłonie. Ogień głośno skwierczał na tle ciszy jaka panowała dookoła. Kiedyś było to nie do pomyślenia, gdy prawie przez cały rok, przez dom przewalały się stada turystów, ale podobała mi się ta zmiana. Nigdy nie lubiłem poznawać nowych ludzi. W przeciwieństwie do Dylana. Przypomniałem sobie jak uwielbiał podrywać wolne turystki, które wynajmowały pokoje w drugiej części domu. Jednego dnia poznawał, a na drugi lądował z nimi w łóżku, a raz tak się złożyło, że jedna z nich została jego żoną – wiecznie gadająca Beth. Od początku irytowało mnie jej paplanie, a ją moje wyciszenie, więc ulewało mi się na myśl, że po jutrze będę musiał się z nimi spotkać, by najpewniej przekazać wiadomość, że mama nadal chce zostać w Green Village, bo nie miałem pojęcia jak ją przekonać do wyjazdu. Nie działał nawet argument, że jej wnuczka będzie wniebowzięta mając ukochaną babcię tak blisko. Fiasko, jak już wspomniałem.
Czując, że dłonie i policzki zaczynały być zbyt gorące odszedłem od kominka i w korytarzu odwiesiłem płaszcz z kurtką. W kuchni wstawiłem wodę na herbatę i czekając na to, aż się zagotuje, przypomniałem sobie, że zostawiłem kopertę z wynikami na tylnej kanapie samochodu. Mamy też nie widziałem odkąd wróciłem do domu. Może położyła się spać? W domu było zdecydowanie za cicho, co mnie zaczęło w pewnym stopniu niepokoić. Wyszedłem z kuchni i stanąłem przed sofą w salonie.
— Ma... — zacząłem wołać, ale przestałem i przetarłem głupią minę jaka pojawiła się na mojej twarzy. Mama ani nie usłyszy i nie odpowie. Czułem się jak kretyn po tym odruchu, który ostatni raz miałem jako sześciolatek. Kolejny dowód na to, jak bardzo się oddaliłem.
Schodami na górę pognałem do sypialni rodziców, ale mamy tam nie było. Sprawdziłem łazienkę obok i swój pokój – pusto. W pozostałych pokojach również. Stresowałem się coraz bardziej, choć ciotka Jane wyjechała ponoć tylko dziesięć minut przed moim przyjazdem. A co jeśli w tym czasie mama zasłabła? Jezu! Zamiast grzać się przed kominkiem powinienem od razu sprawdzić, gdzie jest.
— Zerowa odpowiedzialność — mamrotałem pod nosem, zbiegając ze schodów.
Ponownie omiotłem wzrokiem mijany salon i pchnąłem drzwi do kolejnej łazienki. Nic. Wycofałem się i spojrzałem na tarasowe okno w kierunku stawu. Może wyszła? Ale w taką pogodę? Niemożliwe. Po co miałaby to robić? Zdychałem ze strachu coraz bardziej! W kuchni złapałem za słuchawkę i już miałem dzwonić do ciotki Jane z pytaniem, gdzie zostawiła mamę przed swoim odjazdem, jak usłyszałem hałas. Brzdęk. Odwiesiłem słuchawkę i wyszedłem z kuchni do korytarza, bo zdawało mi się, że to właśnie stamtąd doszły mnie dźwięki; jakby coś metalowego spadło na podłogę. Drzwi do piwnicy były uchylone. Otwarłem je szerzej i zobaczyłem, że w dole pali się światło. Po co ona tam poszła i robi taki raban? Zacząłem schodzić w dół. Po drodze pociągnąłem za włącznik światła zwisający z żyrandola, który zamigotał, zanim mocniej rozbłysnął. Przytrzymałem go dłonią, by przestał się bujać. Schyliłem głowę i przeszedłem pod nim. Mama stała przed jednym z regałów w swoim rozwlekłym włóczkowym swetrze. Nie chciałem jej wystraszyć, zachodząc od tyłu, więc robiłem łuk po ścianie, dając kroki nad stojącymi pudłami i zwalonymi tu gratami. Nawet mój rower, którym jeździłem z Aną i Nickiem po szlakach, stał i rdzewiał. Kolejne sentymenty.
Zbliżałem się do mamy ostrożnie, ale w pewnym momencie zatrzymałem się, bo nie rozumiałem, dlaczego to robi. Przewracała pudło za pudłem, robiąc w około siebie totalny bajzel. Była wyraźnie zdenerwowana. Czegoś szukała. Zachowywała się jak w amoku, bo to chyba było coś bardzo ważnego, skoro sięgnęła już na wysoko usytuowane półki i rozgrzebywała tam wszystko po kolei. Na podłogę, obok jej nóg, zaczęły spadać stare kaski rowerowe, rękawice, części od wędek. Ale gdy rąbnął pusty słoik i rozbił się na kawałki, czego nawet nie zauważyła, po prostu podbiegłem i złapałem ją za ramię, by nie stanęła na szkła. Krzyknęła niemo i odskoczyła w tył. Przyłożyła rękę do piersi. Miała szybki oddech i przestraszone oczy, którymi wpatrywała we mnie jak sarna na drodze.
Puściłem jej rękę i zapytałem:
— „Mamo, co robisz?"
Uśmiechnęła się, ale z trudem, bo jej podbródek i policzki wyraźnie drżały. Rzuciłem wzrokiem na pudła i zapytałem dalej:
— „Szukałaś czegoś? Dlaczego nie zaczekałaś z tym na mnie?"
Przygładziła swoje siwe włosy po obu stronach głowy, a gdy opuszczała ręce, nie wiedziała chyba, co ma z nimi zrobić, tak jej się trzęsły.
— „Synu... Przestraszyłeś mnie".
— „Nie chciałem, przepraszam".
Przytuliłem ją i pocałowałem w głowę. Odsunęła się ode mnie i odetchnęła z wyczuwalną ulgą, ale nadal nie odpowiedziała mi, co tu robiła. Chciałem ją zapytać ponownie, ale nagle przyklasnęła w dłonie i schyliła się do podłogi. Spojrzałem w tym kierunku i dałem krok w tył, gdy mama odrzuciła na bok wywalone książki i wyjęła spod nich jedną. Wyprostowała się i z wyraźnym zadowoleniem pokazała mi okładkę. Zaśmiałem się.
— „No coś ty? Zeszyt kucharski babci?" — Omiotłem wzrokiem piwnice. — „I o to tyle hałasu?"
Pokiwała głową, odchyliła sweter i schowała pod nim zeszyt.
— „To autorskie przepisy mamy twojego taty. Bardzo cenne — uniosła brwi. — „Obiecałam podarować je Beth, ale nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie schowałam". — Spojrzała pod nogi na bałagan. — „Przepraszam, ale chciałam zdążyć, by ci to dać. Przekażesz jej?"
— „Tak, dam to Beth".
Schyliłem się po resztę książek i wrzuciłem je do pudła.
— „Trzeba tu zrobić porządek z tym zbieractwem. Potem jest problem, by cokolwiek znaleźć" — powiedziałem z uśmiechem i wysunąłem łokieć.
Mama wzięła mnie pod rękę i drobnymi krokami skierowaliśmy się do schodów. Gasząc światło, spojrzałem jeszcze na pozostawiony rozgardiasz i pomyślałem, że będziemy mieć sporo roboty z Dylanem i tym razem mu się nie upiecze.
______________
Przypisy:
[1] Szpital Prezbiteriański w Albuquerque - największa i najnowocześniejsza placówka medyczna w stanie Nowy Meksyk.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top