Prolog

Green Village, 28 sierpnia, 1998

Larry zaparkował samochód na poboczu i przyciszył muzykę. Spojrzałem na Nicka, kiedy delektował się jointem przy lecących z głośników pomrukach Kurta Cobaina, i poczułem, że Ana szturchnęła mnie kościstym kolanem, wskazując podbródkiem na Larry'ego. Zaciągał się skrętem jakby miał być ostatnim do wypalenia na tej planecie.

Ana nie wyglądała na zadowoloną. Mordowała Larry'ego wzrokiem, czemu się nie dziwiłem. Wyciągnął nas z łóżek przed północą, i nie wiadomo po co, ale stojąc pod oknem mojego pokoju i wołając, abym zszedł, był maksymalnie podjarany owym pomysłem. A teraz wychodzi na to, że zamieniłem ciepłe łóżko na przejażdżkę furą jego wuja gliniarza, by wypalić zioło na obrzeżach Green Village. Nicki zdawał się być zadowolony z takiego obrotu sprawy, za to ja niekoniecznie. Po całym dniu oczyszczania z tatą dna stawu, nie miałem ochoty na imprezowanie. Chciało mi się tylko spać, a teraz i jeść. Bolał mnie do tego łeb, ramiona, a co gorsza zaczynało mi się udzielać od Any wkurzenie. Do tego Nicki niemiłosiernie fałszował, odwrócił czapkę daszkiem do tyłu i udawał, że bębni pałeczkami w perkusję.

— Larry, mam od rana robotę, więc jak chcesz się dzisiaj pałętać po mieście, to jestem kiepskim kompanem. — Oparłem kolano o fotel. — Stary, podrzuć mnie do domu, bo jestem wypompowany i ledwo siedzę.

— A mnie ojciec zleje pasem, gdy zobaczy, że nie ma mnie o tej porze w łóżku. Jezu... Dlaczego dałam się na to namówić?

Obrzuciłem spojrzeniem Anę; siedziała ze wściekłą miną i zaplatała warkocz. Wiedziałem, że nie żartuje, mówiąc o ojcu.

— Rąbnij sobie i nie rozsiewaj negatywnych fluidów. — Nicki wystawił do mnie połowę iskrzącego się skręta.

— Nie chcę, bo mnie zmiecie. Larry. — Pacnąłem w zagłówek jego siedzenia. — Mówię poważnie, odwieź mnie i Anę. Zobaczymy się jutro.

Zignorował mnie, po czym sięgnął do schowka i po chwili oślepił wszystkich wiązką światła. Zasłoniłem twarz ręką.

— Odbiło ci?!

Wydarłem się, a wtedy Larry zmniejszył blask latarki i podstawił ją sobie pod brodę.

— Czas na spacerek, drogie dzieci! — Roześmiał się, imitując kiepski horror. 

Przewróciłem oczami, założyłem ręce i zsunąłem się na siedzeniu.

— Bawcie się dobrze. Zaczekam na was.

Wysiedli bez słowa. W aucie została ze mną już tylko Ana. Podrygiwała nogą, gapiąc się za szybę, gdzie migotało światło i słychać było pokręcony śmiech Larry'ego, taki zupełnie niezdrowy, a co gorsza, wiedziałem, co było jego przyczyną – dragi. Ale  mogłem nic z tym zrobić. Larry powiedział, że mam się nie interesować, a wręcz odpieprzyć i zająć sobą.

— Nie idziesz? — wymamrotałem.

— Alex, on znowu brał jakieś gówno.

Poruszyłem się nieznacznie i wygodniej oparłem głowę o siedzenie.

— Brał.

— I robi to coraz częściej. Zauważyłeś, że ostatnio nie jest sobą?

Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na Anę.

— Zauważyłem, ale to nie jest moja sprawa. Jakkolwiek to teraz brzmi.

— Pogadaj z nim...

— Myślisz, że ostatnio nie próbowałem?

— I co? Nic?

— Oprócz tego, że ryknął na mnie, że nad wszystkim panuje, a to ja mam chore jazdy, to tak, nic. Kazał mi zjeżdżać, a ja się nie pcham tam, gdzie mnie nie chcą.

Założyła włosy za ucho i opuściła spojrzenie na koralikową bransoletkę, która była pamiątką po mamie.

— A jeśli ja cię o to poproszę? — zapytała nieśmiało, skubiąc koraliki.

— Dlaczego tak na to ciśniesz? Chodzicie ze sobą? — Zdzieliłem się w myślach po głowie za to złośliwe pytanie, a przynajmniej czułem, że takim tonem je wypowiedziałem.

— No... Od kilku dni. Nie wiem... — Wzruszyła ramionami i uniosła speszone spojrzenie. — Tak jakoś wyszło, ale co to ma do rzeczy? Przecież to nasz wspólny kumpel i powinniśmy się trzymać razem. Mam rację? Jesteśmy przyjaciółmi.

— Masz, ale ja mu nie pomogę. Nie jestem terapeutą, a on potrzebuje pomocy kogoś takiego.

— Tak, ale najpierw ktoś musi mu to uświadomić.

— Ma ojca, autorytet w całym Green Village. Niech mu sprawi kazanie.

Ana położyła swoją zimną dłoń na mojej – podobał mi się jej dotyk. Pożałowałem w tym momencie, że tak długo zwlekałem, by zostać z nią sam na sam, aczkolwiek w innych okolicznościach.

— On nie rozmawia z ojcem od wiesz kiedy.

— Ana...

— Jego matka nie żyje i zaczął sobie radzić w tak idiotyczny sposób, a ja nie mogę patrzeć na to, jak się stacza. Tym bardziej teraz. Alex, proszę, może razem nim solidnie potrząśniemy? Musimy coś zrobić.

Wysunąłem rękę z jej uścisku i zająłem się szukaniem papierosów w kieszeniach, choć nie miałem ochoty palić.

— Ana, jego matka nie zginęła, a ZAGINĘŁA. Jeśli znajdą ciało, to wtedy możemy gadać, że nie żyje. — Wyjąłem pomiętoloną paczkę z tylnej kieszeni jeansów. — I pomyślę o tej pseudo terapii dla Larry'ego. Ale robię to tylko dla ciebie. Jasne?

Pstryknąłem zapalniczką, oświetlając chwilowo śliczną twarz Any. Uśmiechnęła się.

— Dziękuję.

— Ale nie nastawiaj się, bo jak mówiłem, już próbowałem przemówić mu do rozumu i dostałem kopa w dupę.

— Teraz nie jesteś sam, więc będzie miał trudniej. Idziesz? — Machnęła głową.

— A muszę?

— Im szybciej zobaczymy, po co nas tu przywiózł, tym mniejsze szanse na to, że mój ojciec dostanie wścieklizny tyłka, a ja pasów na swoim.

Uniosłem papierosa.

— Wypalę i dołączę.

Ana obdarzyła mnie skromnym uśmiechem i wysiadła. Spojrzałem na puste siedzenie obok, a następnie na swoją dłoń, którą wcześniej trzymała. Frajer...

Zaciągnąłem się dymem i uchyliłem drzwi, by wydmuchać go wprost w latające świetliki. Hamowany głupią zazdrością i wściekłością na siebie, że teraz serce będzie mi łomotać na widok dziewczyny przyjaciela, nie chciałem wtrącać się dalej w jego problemy. Wcześniej nie sądziłem, że Larry i Ana mają się ku sobie, ale ostatnie dwa tygodnie byłem praktycznie nieosiągalny przez cholerną robotę powierzoną przez ojca, więc jak widać, wiele mnie ominęło. I co z tego mam? Teraz, zarobioną kasę mogę wydać na gry wideo, a nie kino plenerowe, do którego chciałem Anę zaprosić, a później skoczyć z nią do Frisco, by zabawić się w objazdowym wesołym miasteczku, a na koniec razem z nią podziwiać widok gór z diabelskiego młyna. Romantyczne chwile, pewnie, że tak. Nie byłoby lepszych żeby w końcu wyznać jej: Ana, podobasz mi się.

Ale wszystko poszło z dymem jak ten pet. Ona jest z Larrym i wypadałoby to uszanować.

Wyżyłem się, wkręcając butem resztkę fajki w ziemię. Do diabła... Co ona w nim widzi, czego może ja nie mam? Może powinienem ściąć swoje długie włosy? Tak jak Larry i uformować je żelem w modne sterczące rogi? Wysiadłem i strzeliłem sobie mentalnego liścia w pysk. Nie. Jedyne, co powinienem, to dać spokój, przecież to mój kumpel. Nie może nas poróżnić moja nieopanowana zazdrość. Ile ja mam lat? Siedemnaście czy dziesięć?

Zaczerpnąłem rześkiego powietrza dla ostudzenia emocji i ściągnąłem z nadgarstka gumkę, którą związałem włosy. Okrążyłem samochód, zerkając na wystający ponad czubkami drzew dach starego kościoła, nad którym wisiał księżyc w pełni czyniący noc wyjątkowo jasną. Moja babka mówiła, że tam straszy, ale jakoś nigdy nie korciło mnie sprawdzić, czy aby na pewno. Teraz też mnie nie korci, więc jeżeli to przyszło Larry'emu do głowy, to jest skończonym idiotą, a ja jeszcze większym, że się nabrałem i tu przyjechałem.

Ziewnąłem, stając obok Nicka. Larry zarzucił rękę na bark Any, a ona uczepiła się dłonią jego nadgarstka, próbując ustać prosto, gdy jej facetem bujało na lewo i prawo.

— To co robimy? — przerwałem Nickiemu gapienie się z rozdziawioną gębą w niebo, a Larry'emu chęć pocałowania Any, bo chyba po to się pochylał i zadzierał dwoma palcami jej podbródek.

— Pozwiedzamy okolicę — rzucił Larry i podświetlił drogę na wprost.

— A co tu niby zwiedzać? — zapytała Ana przez śmiech.

— Kościół, dzieciaczki.

— Kościół? — Wskazała ręką w stronę lasu. — TEN kościół?

Larry odskoczył od niej, znowu podświetlił twarz i zrobił do Any głośne: buahaha! Przewróciłem oczami, gdy zapiszczała i kopnęła swojego wydurniającego się chłopaka w kostkę.

— Nie strasz mnie! Po co mamy tam iść?

— Sami się przekonajcie! — Rozłożył ręce, odchodząc rakiem. — One, two, Freddy's coming for you! — Wskazał na mnie. — Three, four, better lock your door! Five, six, grab your crucifix! — Zaintonował Freddy'ego, krzyżując ręce na klatce piersiowej i odwrócił się, podążając dalej w kierunku kościoła.

— Ale to będzie jazda! — Nick zadarł dżokejkę, odpalił swoją latarkę i poprawił obwisłe w kroku szerokie dżinsy, po czym wydarł się do Larry'ego, żeby na niego poczekał. 

Zaczęli biec, wykrzykując piosenkę Freddy'ego Kruegera. Założyłem ręce za kark i patrzyłem na coraz bardziej oddalające się światło latarki.

Westchnąłem, mając tych czubów powyżej dziurek w nosie, a wtedy Ana szturchnęła mnie pod żebro i zadzwoniła kluczykami.

— Wyjęłam Larry'emu z kieszeni. Gdyby zgubił, byłaby kicha. Masz. — Podała mi kluczyki, które bez wahania zgarnąłem i schowałem we własną kieszeń.

— Nie powinien prowadzić w takim stanie. Mądrze zrobiłaś.

— Chociaż tyle... — Odwróciła głowę w stronę chłopaków, a potem na mnie. — Chodźmy, nie chcę żeby ci dwaj pajace narobili głupot, bo też za to oberwiemy.

Przytaknąłem i ruszyłem za Aną w głąb zakrzaczonej drogi. Ruszyłem niezbyt chętnie, ale jeżeli miałem tam pójść, to tylko dla jej bezpieczeństwa, bo Larry kompletnie odleciał, mając swoją dziewczynę głęboko w dupie. Najchętniej walnąłbym go w łeb za to i może przyszła terapia zacznie się od właśnie takiego gestu, a potem każę mu siąść i zarejestrować w mózgu to, co mam do powiedzenia, bo to będzie ostatni raz. Ma się wziąć w garść. Dragi nie ukoją jego bólu po matce, a gdy się, mam nadzieję że odnajdzie, raczej nie będzie chciała patrzeć na to, co zostało z jej syna. Nie wiem. Innych argumentów nie mam, by go od tego odciągnąć. Lubiłem Panią Lewis i każdego w nas boleśnie trafiła przykra wiadomość, że po wyjściu do apteki w 1995 roku, po prostu nie wróciła. Żal mi Larry'ego, wiem, że cierpi, ale dragi nie są wyjściem. Zniszczą go, więc Pastor mógłby poświęcić więcej czasu synowi i temu, co go trapi, zamiast powierzchownie pomagać innym rozwiązywać ich problemy. Gdyby moja żona zaginęła, przekopałbym każdy zakątek Ziemi, by ją odnaleźć. A tu... chyba liczą na wolę nieba. Współczuję Larry'emu, ale nic więcej nie mogę zrobić. Jestem tylko dzieciakiem, tak jak on.

Chwyciłem wystającą gałąź i przytrzymałem, aby Ana mogła przejść bez oberwania nią w twarz. Minęła mnie, kurczowo się obejmując i smarkając pod nosem, więc zdjąłem z siebie flanelową kraciastą koszulę z długim rękawem i nie pytając, nałożyłem Anie na ramiona, a następnie dotrzymałem jej kroku.

— Dzięki... — Spojrzała na mnie, wciskając się w rękawy.

— Nie ma sprawy.

— To z nerwów... — przyznała niepewnie. — Trzęsę się jak galareta. Babcia mówiła mi, że tam straszy.

Uśmiechnąłem się, czując, że stanąłem chyba na żabę albo coś ciapowato–miękkiego. Gówno? Skrzywiłem się.

— E tam. Po prostu wszystkie babcie z Green Village tak mówią.

— A Ty? Wierzysz w to?

— W co?

— Że ponoć spaliła się tam kochanka Pastora Lewisa, to znaczy dziadka Larry'ego. Nie zdążyła uciec, bo drzwi same się przed nią zatrzasnęły. Przed grzesznicą-cudzołożnicą.

— Dopust Boży. — Przystanąłem i wytarłem trampek o kępę trawy. — A tak serio, to wyrosłem z bajek, Ana. To bujda na resorach i za każdym razem ktoś inny dorabia do niej kolejne rewelacje. Ja słyszałem, że miała trzy cycki i diabelski ogon. A co ze starym Pastorem? Czemu on się nie spalił choćby ze wstydu? Dożył dziewięćdziesiątki i jeździł jeszcze na rowerze, a kochanica spłonęła na stosie? Cholera, ale niesprawiedliwość, hah!

Ana zachichotała i otuliła się mocniej moją koszulą. Zacisnąłem zęby, powstrzymując się przed powiedzeniem słów, że nie będę prał koszuli już do końca życia, by nie uciekł z niej zapach, który skradła Anie.

— A ja w to trochę wierzę.

— Bo jesteś dziewczyną i lubisz romantyczno-dramatyczne historie.

Chyba pokazała mi język.

— Nie trafiłeś.

— Cios w serce! — Teatralnie dźgnąłem się wyimaginowanym sztyletem.

— Wariat. Ale powiem ci, Alex, że według mnie, właśnie dlatego ten kościół, a raczej jego resztki, nadal tutaj stoją. Nikt nie chce tego posprzątać, żeby nie mieć do czynienia z zamkniętą tam duszą wściekłej kochanki z trzema cyckami.

Przeszliśmy kawałek w ciszy, a gdy zahukała sowa, wybuchliśmy cichym śmiechem.

— Normalnie... Opowieści z krypty — zażartowałem. Ana trąciła mnie ramieniem i chyba pokazała ponownie język. Lubiłem się z nią droczyć z dozą humoru. To było fajne.

— No co? Też chcę mieć udział w tworzeniu przerażającej legendy.

— To załóż szkolną gazetkę: Koszmary Green Village. Obiecuję, że będę fanem.

— O, patrz, genialny pomysł — zachichotała.

Przedarliśmy się przez zarośla i wyszliśmy na teren kościoła. Larry i Nick stali na schodach. Słychać było ich rozmowę, gdy stawiałem wysokie kroki w zroszonej trawie i podmokłym podłożu, a Ana szła zaraz obok mnie. W końcu dotarliśmy do porośniętych mchem schodów i wtedy poczułem, że chlupocze mi w butach. Wkurzyłem się, ale nie pokazałem tego po sobie, chcąc szybko załatwić, „cholera wie co" i wrócić do domu, do wygodnego i suchego łóżka.

Pobiegłem wzrokiem wprost do dzwonnicy. Wyobraziłem sobie miny ludzi w Green Village, gdyby nagle ten dzwon zaczął bić. Upiorna kochanka zmartwychwstała! Prychnąłem i wsadziłem ręce w kieszenie, gdy Larry zaczął odrywać jedną z desek przybitych do wejścia.

— Larry, co ty, u licha, robisz? — zapytała Ana i położyła dłoń na jego barku. — Chyba nie chcesz tam wchodzić? Daj spok...

— Zamknij się... — Strącił jej dłoń, więc Ana się wycofała i stanęła obok mnie. 

Pochyliłem się do jej ucha i wyszeptałem:

— Nie reaguj, bo będę musiał mu przyłożyć tą dechą.

— Nie mam już zamiaru i chcę już do domu. — Opuściła głowę, zdzierając mech czubkiem buta. — Nie podoba mi się to.

Wyprostowałem się i westchnąłem.

— Mnie również.

Przyznałem, choć szczerze, było mi to już obojętne. Zasypiałem na stojąco i miałem mokre skarpety, do tego zaczynały kąsać komary. Ubiłem jednego na karku, gdy trzecia deska upadła na schody. Nicki rzucił się do Larry'ego i zaczął odrywać resztę. Sam nie brałem udziału w akcji, mając nadzieję, że i tak nic to nie da, bo drzwi będą zamknięte od środka. Jeżeli jednak zaczną się tam gramolić, mam to w dupie; biorę Anę za rękę i po prostu wracam do auta. Byłem? Byłem. Na resztę ich skretyniałych pomysłów nie mam ochoty tracić czasu.

— Zaraz to poczujecie. Jeszcze chwila... — wysapał Larry, wkładając rękę między deski.

— Co? Smród zgliszczy, staroci i mysich odchodów? Wow, co za fetysz — ironizowałem.

— Nie, nie to. Poczujecie... — stęknął i szarpnął drzwi — kontrolę nad życiem. Kurwa... — Zaśmiał się obłąkańczo. — Nawet nie macie pojęcia, o czym mówię.

Ani trochę i niewiele mnie to interesuje.

Larry pchnął drzwi. Na moje nieszczęście otworzyły się, wydając nieprzyjemne skrzypienie. Ana dała krok w tył, więc złapałem ją za rękę, by nie czuła się niepewnie.

— My zostajemy — zakomunikowałem.

— A co? — Larry kiwnął podbródkiem. — Strach cię obleciał, że ci się to spodoba? Możliwe. W każdym z nas to siedzi.

Zmarszczyłem brwi.

— Odbiło ci. Gadasz od rzeczy.

— Mnie za to nie obleciał. Włażę!

Oznajmił Nicki i wszedł jako pierwszy, znikając w ciemnościach. Usłyszeliśmy po chwili, że zawył jak pies. Trzymałem cały czas trzęsącą się Anę za rękę, patrząc Larry'emu w oczy, w których dokładnie nie widziałem, ale cieszyłem się z tego. Nie wiem, o czym pieprzył, będąc na dragach i nie pałałem pragnieniem, by się dowiedzieć.

— Nie obleciał — powiedziałem pewnie.

— Dobra, chrzanić to! — Ana puściła moją rękę. — Zrób, co masz zrobić, Larry, i wracajmy. Mam już serdecznie dosyć.

Szturchnęła go ramieniem i weszła do środka. Zrobiłem to samo, nie dziwiąc się jej, że desperacko chciała tę beznadziejną wycieczkę skrócić. Przeszedłem po chrzęszczącym podłożu i stanąłem obok Any. Rozglądała się po mrocznym wnętrzu, gdzie przez spękane witraże wkradało się światło księżyca. Ładnie... Zachwyciłem się widokiem, ale zaraz mlasnąłem, wyczuwając zgrzybiałe ściany i resztki próchniejącego drewna, które nie wypaliło się podczas pożaru. Szeroka wiązka światła z latarki Larry'ego padła na ołtarz, a raczej jego ponure pozostałości. Wszystko, co było w nim drewniane, spaliło się do popiołów. Uchroniły się tylko nieliczne belki z podwieszonego krzyża, z których teraz zwisały woale pajęczyn.

Dałem krok w przód, zgniatając po drodze puszkę i potłuczone szkła. Powędrowałem wzrokiem na podziurawiony dach, gdzie mieniło się gwieździste niebo. Niszczejący dom modlitwy. Nic tu nadzwyczajnego, ani tym bardziej przerażającego, żeby szukać adrenaliny, albo tylko ja jej nie wyczuwam, bo spływa to po mnie, jak po kaczce, ze zmęczenia.

— Przysięgam, że jutro skopię mu dupę...

Zerknąłem Anę, gdy wycedziła groźbę, wpatrując się w Larry'ego. Klęczał po pośrodku korytarza, gdzie niegdyś stały ławki i pochylał głowę do podłogi, jakby czegoś nasłuchiwał. Założyłem ręce za kark i mocno ziewnąłem, po czym podświetliłem elektroniczny zegarek.

— Jutro jest za cztery minuty, czyli zdążę to jeszcze zobaczyć.

— Larry! Co robisz?! — wykrzyczała.

Nicki pochylał się obok naszego kumpla, podpierając ręce o kolana i coś mamrocząc. Oparłem się o murowany filar i wsunąłem ręce do kieszeni, a wtedy, rozległ się skrzek wron i trzepot ich skrzydeł, gdy wyfrunęły z chóru usytuowanego kilka metrów ponad moją głową. Uniosłem oczy. To akurat było dobre. Nawet mi dreszcz przebiegł po tyłku. Plus jeden do adrenaliny.

— Ana? Wracamy? — spytałem znudzony.

— Larry! — wykrzyczała znowu, ignorując odpowiedź na moje pytanie. — Zbieraj się i wychodzimy! Zaczynasz mnie wkurzać!

— Ćsii... — Uniósł powoli głowę i jak w transie rozłożył ręce. — Słyszycie?

— Co? To?— Nicki pierdnął, po czym zachichotał ze swojego żałosnego wyczynu. — Nie no, żarcik sytuacyjny. — Oświetlił nadal klęczącego Larry'ego drugą z latarek. — Ale chcę spróbować tego, co brałeś, to może usłyszę, zobaczę, przelecę? — Szturchnął go butem. — Ej, stary, żyjesz? 

Pokręciłem głową. Minuta i wychodzę, jak nie z Aną, to sam.

— Zapłacą mi za wszystko... — Larry wymamrotał.— Każdy mi za to zapłaci.

— Larry! — pisnęła Ana.

— Ćsii... — Roześmiał się. — Naprawdę nie słyszycie tej melodii?

— Nie, nie słyszymy i wychodzimy stąd!

— Dlaczego, Ana? Przecież to jest tak piękne uczucie, a ja to wszystko kontroluję.

— Larry, to nie jest śmieszne. Chcę już do domu. Błagam, chodźmy już!

Dobra, koniec tego przedstawienia. Nie będę słuchał jak Ana zaraz się rozbeczy. Wyrwałem do Nicka i Larry'ego, Ana zaraz za mną, i dosłownie swędzącymi z wkurwienia rękoma, szarpnąłem Nickiego za rękaw kurtki i popchnąłem do przodu.

— Wypad! — Kopnąłem go lekko w tyłek. — Koniec kretyństwa. Wstaję rano do roboty, w przeciwieństwie do was. — Chwyciłem kaptur bluzy Larry'ego.— Słyszałeś Anę? Odpajacowałeś swoje, to się wynosimy.

— Nicki... — wybełkotał. — Nie słuchaj go. Zostań, a coś ci pokażę... Nie pożałujesz.

— Eeee... nie, stary, dzięki. Też bym wolał już wrócić. — Rozejrzał się. — Do kibla mi się chce. Ma ktoś chusteczki?

— Podnoś się, Larry, nie będę się z tobą szarpał.

— A, ok, nie macie. — Nicki uniósł ręce. — Jakoś wytrzymam.

— Larry, wstawaj! — poganiała go Ana, próbując dźwignąć, ale on ani drgnął.

— Liczę do trzech i zasadzam ci kopa. Wylecisz szybciej, niż się tu znalazłeś.

— Larry, proszę... Chodźmy już. To nie jest wcale zabawne.

— Posłuchaj jej. — Obleciałem wzrokiem gnijący dach. — Spadajmy stąd lepiej, zanim to próchno zawali się nam na głowę.

Ale Larry miał to gdzieś. Zamknął tylko oczy i oddychał głęboko. Był tak naćpany, że nic do niego nie docierało. Mimo wszystko spróbowałem jeszcze raz.

— Dobra, sam tego chciałeś. Raz, dwa, trzy...

W przejściu zamigotało światło. Puściłem kaptur.

— Hej! Dzieciaki! Co wy tam robicie?!

Ana uczepiła się mojego łokcia, a Nicki schował za filarem. Przetarłem twarz i spojrzałem przez palce na idącego do nas faceta.

— O, cholera... — zaklęła Ana.

— Jeszcze tego, kurwa, brakowało... — skomentowałem, gdy szeryf Brandon stanął przed nami.

— No proszę, Turner, Mayer i... — Celował każdemu z nas światłem w twarz. — I Lewis. Święta trójca.

Ana wychyliła się zza moich pleców i wskazała palcem na filar.

— I McCartney! — dodała Ana. Dobrze, jak wszyscy mamy oberwać, to bez wyjątku.

— McCartney, wyłaź natychmiast — rozkazał pan Brandon.

Nicki wyłonił się zza muru jak postrach.

— Co wy tu, do diabła, robicie? I czemu Lewis klęczy? Co wam strzeliło do głowy, dzieciaki?

Co robi Lewis? Wygląda jakbyśmy chcieli go tutaj poświęcić jak jakaś sekta nastolatków. Już miałem się odezwać, kiedy Larry nagle ożył, jak gdyby nigdy nic wstał z kolan, otrzepał je, po czym przyciągnął Anę do siebie i objął ramieniem jak cudownie kochający chłopak. Spiąłem się i odwróciłem spojrzenie od tego widoku. Palant.

— Szeryfie, tylko się wygłupialiśmy. Chciałem ich nastraszyć, ale nie dali się wkręcić — podsumował ze sztucznym śmiechem i spojrzał na Nickiego. — Co nie? To tylko głupie żarty. Niech szeryf się nie wkurza. Naprawdę nie ma o co.

— No, szwendaliśmy się i tak przypadkiem trafiliśmy tutaj...

Nicki przyznał to nieco bez przekonania, kiedy ja miałem ochotę strzelić Larry'emu w pysk, ale wsunąłem ponownie swędzące ręce w kieszenie i powstrzymałem zapędy, bo wyczułem, że Ana skubie materiał moich spodni w okolicy kieszeni. Wyjąłem rękę i splotłem z nią palce. Nie chcesz przy nim być? To jutro się nad tym porządnie zastanów i daj mi znać.

— Szwendaliście się i tak przypadkiem tutaj trafiliście? — Szeryf zakpił, krążąc światłem dookoła nas. — I przypadkiem zignorowaliście również zakaz wstępu, powyrywaliście deski i zdemontowaliście kłódkę, a nawet kilka, które sam tutaj założyłem?

Kłódkę? Nie, nie było żadnej kłódki. Zerknąłem na Larry'ego, który ściskał Anę. Wiedział, że jest otwarte? Czy miał tylko fart?

— Odpowiecie mi?

— A szeryf co tu robi? O tej porze?

— To ja tu jestem od zadawania pytań, McCartney.

— No... Wiadomo, szeryfie.

— Wiecie, że powinienem wsadzić was do radiowozu, rozwieść do domów, a wtedy wasi rodzice na pewno byliby zachwyceni, słysząc skąd was zgarnąłem. A jutro powinienem poinformować o całym zajściu również pastora Lewisa — podkreślił nazwisko. — Larry? Co twój ojciec na to powie?

— Nic. Jak zawsze będzie miał to gdzieś .

— Ten budynek się niedługo zawali. — Wycelował światłem w górę. — Dach się sypie, strop pęka, belki próchnieją. To nie miejsce do głupich zabaw, dzieciaki.

— Ma pan rację. Już się stąd zawijamy i przepraszamy za zamieszanie i niepotrzebne nerwy — kajałem się, bo ostatecznie przylazłem tu razem z nimi, więc nie byłem lepszy.

— Wynocha stąd! — Machnął latarką. — Cieszcie się, że wysiadłem za potrzebą i was usłyszałem. I dzięki Bogu, że tak się stało, bo może uniknęliśmy tragedii. I żebym więcej was tu nie widział. Zrozumiano?

— Tak. Jeszcze raz przepraszamy... — mruknęła Ana i puściła moją rękę.

Larry ruszył za nią do wyjścia, a gdy mnie mijał, wyczułem, że zmiótł mnie wzrokiem. Nick także się zmył z posypaną popiołem głową, więc pokornie zmierzyłem do wyjścia za przyjaciółmi, a szeryf Brandon, upewniwszy się, że nikt już nie został, zrobił to ostatni. Nie żebym płakał, że się tu pojawił, wręcz przeciwnie. Kiepski występ Larry'ego dobiegł końca i obyło się bez niepotrzebnej szarpaniny, gdyby naprawdę poniosły mnie nerwy, choć trudno jest mnie wytrącić z równowagi, ale jemu się to prawie udało.

Dołączyłem do Any czekającej na mnie w progu drzwi. Nagle złapała mnie za rękę, gdy szeryf minął naszą dwójkę, i spojrzała w głąb kościoła.

— Alex, słyszałeś to?

Ściągnąłem brwi, czując jak palce Any zaciskają się coraz mocniej na mojej chudej ręce.

— Nie. A co miałbym usłyszeć?

— Nie wiem. To było jak... — Potrząsnęła głową — Zresztą nieważne. To pewnie jakieś zwierzę.

— Pewnie tak. Ja nic nie słyszałem — oznajmiłem zgodnie z prawdą. — Chodźmy, zanim szeryf się wścieknie. Nie chcę żebyś miała kłopoty.

— Dziękuję, Alex. Cieszę się, że o mnie myślisz w przeciwieństwie do Larry'ego... — chrząknęła i unosząc twarz, zrobiła krok w moją stronę. Patrzyliśmy sobie w oczy. Znowu. Tak cholernie chciałem ją pocałować, ale zacisnąłem tylko beznadziejnie wargi, odwróciłem spojrzenie i sięgnąłem do żelaznych drzwi, by je zamknąć. To nadal dziewczyna Larry'ego, a ja nie jestem frajerem. Sama musi zdecydować, którego z nas chce.

— Dzieciaki, ale bez randkowania! Nie marnujcie dalej mojego czasu! — Światło latarki szeryfa zamigotało u stóp Any, więc cofnęła się ode mnie speszona i zeszła ze schodów.

Zeskoczyłem ze stopni, i mimo niejasnej między nami wcześniejszej sytuacji, objąłem ją ramieniem, a następnie ruszyliśmy w kierunku ulicy.

— Ana...

— Tak?

— Skończę robotę o czwartej, a ty sobie do tego czasu wszystko przemyśl. Czego tak naprawdę chcesz, z kim chcesz, i o tym pogadamy, ok?

— Już to zrobiłam. Przemyślałam sobie.

Uśmiechnąłem się, wiedząc, że jej decyzja może zmienić się do tego czasu jeszcze ze sto razy. Ale... oby nie.

— I tak pogadamy.

Dotarliśmy do ulicy. Obok mustanga, którym przyjechaliśmy, stał zaparkowany radiowóz szeryfa. Światła miał włączone, więc widziałem Larry'ego opartego o maskę samochodu, a Nick siedział chyba w środku. Rozejrzałem się z Aną na lewo i prawo i przebiegliśmy na drugą stronę.

— Mam was przetransportować, czy mogę wam zaufać i dać ostatnią szansę? — zapytał szeryf Brandon, poprawiając przyczepione do ramienia radio, które zatrzeszczało.

— Nie ma takiej potrzeby, wrócimy bezpiecznie do domów. Proszę się nie martwić — zapewniłem, ściskając w kieszeni kluczyki auta wuja Larry'ego.

— Jesteś za nich odpowiedzialny, Turner. Dopilnuj kumpli i koleżankę. — Otworzył drzwi radiowozu. — A jeśli dowiem się, że coś po drodze jeszcze odwaliliście, albo tam wróciliście, to Alex będzie miał kłopoty, a wy roczne szlabany od rodziców. Mayer! — Wskazał palcem na Anę. — Naprawdę nie chcę o tym wybryku mówić twojemu ojcu. Zrozumiałaś, Ana?

— Zrozumiałam...

Co za skurwiel... Żeby tłuc własne dziecko? Jeżeli ojciec Any podniesie na nią kolejny raz rękę, to go chyba w końcu "przypadkiem" potrącę, gdy będzie wracał z dostawą wódki.

Damski głos zatrzeszczał ponownie w głośniku o pilnym wezwaniu na Kolorado Street i szeryf zniknął za kierownicą, a następnie odjechał w kierunku Green Village. Spojrzałem na zegarek, na którym minęła północ i przetarłem oczy, gotując się z irytacji. Świetnie! Za cztery godziny pobudka, będę żywym trupem.

— Kurwa... — wysyczał Larry i poderwał się z maski. — Muszę tam wrócić.

— Nigdzie nie wracasz.

— Zamknij się, Ana — warknął. — Nic nie rozumiesz.

— To ty nie rozumiesz. Słyszałeś szeryfa? Spadamy do domu — zakomunikowała twardo Ana i otworzyła tylne drzwi auta, skąd rozległo się głośne chrapanie Nickiego.

— Gdybyś nie darła się jak stara szmata: "Larry, Larry!", to byś go tam nie ściągnęła. Wszystko psujesz — warknął, poklepując się nerwowo po kieszeniach.

— Och, tak?! To teraz moja wina? Wiesz co, Larry, pieprz się! — Wsiadła do auta i rąbnęła drzwiami.

— Z chęcią kotku, z tobą zawsze, ale najpierw prysznic. Gdzie są moje kluczyki? Ja pierdolę! — Uklęknął na siedzeniu i zaczął przetrząsać górne schowki. — Kurwa! Gdzie one są?! Niemożliwe, że zgubiłem. Wuj mnie zabije!

— Nie zgubiłeś, ja je mam.

Spojrzał na mnie.

— Ty? — spytał i wygramolił się z auta. — A czemu ty masz moje kluczyki? Nie dawałem ci ich.

Milczałem, nie mając zamiaru zdradzać, że Ana gwizdnęła mu je z kieszeni.

— Wypadły ci w kościele, więc je zgarnąłem.

Wystawił rękę, podrygując kolanem i nerwowo pociągając nosem.

— Dzięki, a teraz oddawaj.

— A może lepiej będzie, gdy ja poprowadzę?

Prychnął.

— Nie. Nie będzie lepiej i odpieprz się od niej. — Naparł na mnie. — Ana była wolna, a teraz nie jest, więc trzymaj łapy przy sobie. Wszystko widziałem. Myślałeś, że nie?

Przewróciłem tylko oczami, nie chcąc trącać gówna, żeby bardziej nie śmierdziało. Miałem ochotę cisnąć mu tymi kluczykami w pysk i wrócić do Green Village na piechotę, ale Ana nadal pozostawała w aucie i jeżeli po nią pójdę, awantura murowana.

— Ana jest moją kumpelą, tak samo jak Nicka, więc nie masz się o co martwić — wytłumaczyłem spokojnie, byleby tylko wygładzić napiętą sytuację.

— Dobrze. A teraz kluczyki.

Odwróciliśmy obaj głowy, słysząc trzaskanie drzwiami.

— Co się dzieje? — Ana była wściekła. — Czemu nie jedziemy?

— Zrobimy to, gdy Alex zwróci mi kluczyki. A sam, jak ma ochotę, może zapieprzać do Green Village pod gołym niebem. Wracaj do auta, Ana.

— Nie.

— Wracaj, nie rozumiesz? Pięć minut i będziesz w domu, oczywiście, jak Alex odda mi, kurwa, kluczyki!

Zobaczyłem, że Larry zaciska pięści. Upieranie się przy swoim nie miało dalszego sensu, bo on nie zgodzi się, bym kręcił kółkiem, ale ja w zamian za to nie pozwolę, by Ana skończyła z przetrąconym kręgosłupem w razie wypadku, który wisiał w powietrzu. Larry lubił prędkość i czułem, że teraz szczególnie nie zapanuje nad swoimi popędami.

— Masz, udanej zabawy. — Wrzuciłem kluczyki na siedzenie i złapałem Anę za rękę. — Chodź, będzie dłużej niż pięć minut, ale przynajmniej bezpiecznie.

Nie protestowała, ale zdążyliśmy zrobić tylko kilka kroków, kiedy poczułem strzał pięścią pod żebro! Zachwiałem się lekko, ale za to serce łupnęło mi potężnie w mostku, gdy Ana krzyknęła:

— Larry! Co ty wyprawiasz?!

Puściłem jej rękę. Odwróciłem się i zrobiłem szybki unik w prawo przed kolejnym ciosem, który miał mi najpewniej rozkwasić nos.

— Kurwa! Larry! Ogarnij się!

Krzyknąłem, ale on nie dał za wygraną, tylko złapał mnie w pasie i próbował przewrócić.

— Nie! Ostrzegałem cię, frajerze!

Plecy nagle zalał mi pot, gdy szarpałem się z Larrym, powstrzymując go przed przyłożeniem mi głową w nos.

— Nie chcę cię zlać! Bo obaj będziemy tego żałować! Larry! — Wykręciłem mu lekko rękę. — Stary! Opanuj się!

Zza zakrętu wyłoniły się światła pędzącego auta. Ana wrzeszczała coraz głośniej.

— Przestańcie! Nick! Pomocy! — Rzuciła się do nas, próbując rozdzielić, a wtedy serce podeszło mi do gardła.

Zatoczyliśmy się całą trójką niebezpiecznie blisko krawędzi ulicy. Auto nie zwalniało na leśnej drodze.

— Ana! Odejdź! — krzyknąłem, więc odskoczyła.

Wtedy zacisnąłem pięść i uderzyłem Larry'ego w brzuch. Skulił się, zatoczył, więc korzystając z sytuacji, chwyciłem go za barki, chcąc odepchnąć od ulicy, ale on naparł na mnie z całych sił. Straciłem równowagę. Trzymając Larry'ego zrobiłem kilka kroków w tył, po czym odepchnąłem go, odskoczyłem w bok i przydeptałem sobie sznurówkę. Upadłem i uderzyłem potylicą o coś twardego, słysząc pisk opon. Syknąłem z bólu, bo zapiekło mnie w głowie, a przed oczami zrobiło mi się najpierw czerwono, potem czarno.

— Larry! Nie!

— Ana... — wychrypiałem, niezdarnie wyciągając rękę.

Jak za mgłą zobaczyłem ją, wbiegającą w blask reflektorów. Przyklękła, a wtedy ktoś łupnął drzwiami i coś powiedział. Chyba zaklął. Raz i drugi. Zrobiło mi się niedobrze. Przetoczyłem się na bok i zwymiotowałem, a ostatnie co pamiętam, to mokry policzek i smród wymiocin pomieszanych z krwią.

A potem... Potem nastąpił dla mnie koniec życia jakie znałem do tej pory. Obudziłem się już w swoim łóżku, w czystej piżamie, ale z zabandażowaną głową, którą rozdzierał krzyk Any. Obudził mnie odgłos tłuczonych szyb w moim pokoju, do którego wpadały kamienie. Kolejnego dnia pojawiały się następne, aż zamiast szyb w oknach, miałem deski. Tydzień później, za budynkiem szkoły, złamali mi rękę i spuścili sowity łomot. Powybijali zęby, skandując: za Larry'ego! Którego celowo, według niegdyś naszych wspólnych kumpli, wepchnąłem pod samochód. Larry przeżył i trafił do szpitala, z którego nie wrócił, bo zapadł w śpiączkę.

Dlatego jego ojciec, pastor Lewis, nie odpuścił mi win, choć winny nie byłem. To był wypadek. Nie chciałem tego, a mimo to, Green Village zgotowało mi piekło, wypalając znamiona.

Koszmar, od którego uciekłem.

I do którego z własnej woli teraz powróciłem.

Do popiołów, które przykrywały prawdę o żywych i martwych.

Prawdę o nas wszystkich.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top