• Rᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ III •

     Pomarańczowe języki ognia lizały drewniane budynki, a kłęby dymu wzbijały się ku niebu z wolna jaśniejącemu w świetle poranka. Właśnie prowadziła ludzi, by wypowiedzieć władcy wojnę, gdy mocne potrząsanie skutecznie przepędziło senne widziadła.

     — Co do cholery — wymamrotała na wpółświadomie.

     — Wstawaj, jesteśmy.

     Dobiegł ją męski głos, który zdawał się obcy i odległy. Wciąż niecałkowicie się wybudziła, a ciężkie powieki samoistnie się zamykały, by móc ponownie zapaść w błogi sen.

     Kolejne mocne potrząsanie.

     — No, kiciu, budź się.

     Tym razem głos dotarł do niej wyraźniej. Świadomość powoli powracała, jednak już po paru sekundach gorąco żałowała, że stan niewiedzy odszedł w niepamięć. Wyklarowało się nieszczęsne zderzenie przed autobusem i późniejsze zmuszenie do siedzenia obok uczestnika małego wypadku.

     Przetarła zaspane oczy. I gdy w końcu dotarło do niej, że głowa spoczywała na czymś nie do końca wygodnym, acz przyjemnie ciepłym, momentalnie je otworzyła.

     To nie dzieje się naprawdę, pragnęła wierzyć w to z całej siły, a najlepiej, żeby wiara się urzeczywistniła.

     Serce zabiło szybciej, a ciało oblało gorąco.

     Błyskawicznie wyprostowała się niczym odpowiednio naciągnięta struna. Trwała tak dłuższą chwilę, bardzo nie chcąc skierować spojrzenia w prawo i zmierzyć się z obawami.

     — No, w końcu wstałaś. Cała ręka mi przez ciebie drętwiała.

     Ostatecznie, choć szczególnie mozolnie, obróciła się, a przypuszczenie, mimo że wytrwale łudziła się do samego końca, okazało się prawdziwym koszmarem.

     Chłopak, dla potwierdzenia słów, zaczął rozmasowywać ramię.

     — Tak bardzo nie chciałaś tu siedzieć, a spałaś w najlepsze. W dodatku robiąc sobie ze mnie poduszkę.

     Wyszczerzył się w uśmieszku, od którego krew zagotowała się dziewczynie w żyłach. W pierwszej chwili chciała przeprosić za urządzoną drzemkę, lecz obecnie cały zamiar wyparował, jakby nigdy nie istniał. Nie mogła zrozumieć, jak jedna osoba, co najważniejsze — ledwo znana, aż tak mocno działała jej na nerwy.

     — Zawsze mogłeś mnie obudzić, ale widocznie moja bliskość bardzo ci odpowiadała — odgryzła się. — Aż tak czułeś się samotny? A może wpadłam ci w oko?

     Nathaniel rozchylił wargi, jednak nic nie powiedział. Teraz to Claire się uśmiechnęła. Ciepłe łaskotanie tryumfu, że pozbyła chłopaka słów, było nader przyjemne.

     Lecz napawanie się drobnym zwycięstwem trwało zbyt krótko, by nacieszyła się nim w pełni.

     — O! — wymierzył palec w jej twarz. — Panda!

     — Co? — zmarszczyła brwi.

     — Panda — powtórzył, po czym zaczął wodzić palcem wokół oczu. — Coś ci się tusz do rzęs zepsuł.

     Claire otworzyła usta, lecz głos się nie wydobył. Nie miała już ani siły, ani chęci na dalszą potyczkę. Nie sprawdziła nawet faktycznego stanu wyglądu, wszak chłopak zawsze mógł kłamać.

     Autobus prawie opustoszał, więc uznała to za idealny moment, by się ulotnić. Ciągnięcie rozmowy nie miało ani krzty sensu, zresztą od początku nie posiadała ona prawa bytu. Nic innego nie ucieszy tak Claire, jak opuszczenie przeklętego miejsca, postaranie się zapomnieć o całej sytuacji, na dobre wymazanie Nathaniela z pamięci i zadbanie o to, by nigdy więcej się do niego nie zbliżyć.

     To tylko dwa tygodnie. Jakoś przeżyję.

     Z pojazdu wypadła, jakby co najmniej wybuchł tam pożar. Uważnie ogarnęła plac wzrokiem. Tłumek śmiał się i rozmawiał uformowany w grupki. Ciężko było wypatrzeć kuzyna, zwłaszcza że wzrostem nie grzeszyła. Zabrała się więc za odnalezienie bagażu. Przynajmniej to pójdzie łatwo, żywiła szczerą nadzieję.

     Nie była jedną z pierwszych osób udających się po walizkę, więc większość rzeczy stała bądź w dużej mierze leżała obok bagażnika. Ludzie zawsze potrafili nabałaganić, troszcząc się wyłącznie o swoje własności, a z resztą niech się działo, co tylko los chciał. Toteż nie zdziwiło jej bardzo, gdy swój bagaż znalazła z kilkoma innymi w najlepsze babrającymi się w błocie.

     — Ja to potrafię mieć szczęście — zaśmiała się smutno, wyciągając torbę z kałuży. Zwłaszcza dzisiaj.

     Przymknęła oczy i wykonała parę uspokajających oddechów. Albo ktoś rzucił na nią klątwę, albo niefortunne zbiegi wydarzeń obwieszczały jej, że ta wycieczka to naprawdę fatalny pomysł. I swoim skromnym zdaniem skłaniała się ku drugiej opcji.

     Gdy ponownie otworzyła oczy i rozejrzała się, ku jej uldze dostrzegła kuzyna. Zamaszystym krokiem ruszyła w stronę Marka.

     Pamiętaj, spokój przede wszystkim.

     — Nie mogłeś też zabrać mojej walizki? — powitała go ostrym tonem. Wcześniejsze postanowienie poszybowało hen daleko. Nie kłopotała się, by zwrócić uwagę, że towarzyszyła mu urocza brunetka. W tej chwili liczył się jej nieugaszony gniew i widok nieubabranych rzeczy chłopaka.

     — Co ci się stało? — Mark rozdziawił usta w szczerym zdziwieniu, co dziewczynę tylko bardziej rozjuszyło.

     Claire wyglądała jak chodzące nieszczęście. Oczy pięknie zdobił rozmazany tusz do rzęs, a nogawkę spodni, jak również dłonie i walizkę oblepiło błoto. Nachmurzona mina nie wróżyła niczego dobrego. Lada moment rozpęta się tu burza.

     — Teraz się pytasz, co mi się stało? — Splotła ramiona na piersi. — Może zacznijmy od tego, co mi się nie stało. Lista będzie o wiele krótsza.

     — Proszę cię, nie zaczynaj. — Uniósł ręce w obronnym geście. — Przynajmniej nie przy Isabelli. — Prosząco patrzył na kuzynkę, po czym przeniósł wzrok na dziewczynę obok.

     Claire podążyła za nim spojrzeniem. Isabella, jak nazwał ją kuzyn, w ciszy im się przyglądała z nieśmiałym uśmiechem. Tak, może lepiej, żeby nie była ona świadkiem ich kłótni. Wolno i głośno wypuściła powietrze ustami. Uspokójmy się.

     — Cześć, jestem Claire. — Już wyciągała rękę, jednak naraz ją cofnęła, gdy przypomniała sobie, że niestety do najczystszych nie należała. — Wybacz, podałabym ci dłoń, ale z wiadomych przyczyn pomińmy ten gest.

     Dziewczyna skinęła głową.

     — Isabella — uśmiechnęła się tym razem pewniej.

     — Mam nadzieję...

     — Bello! — Gdzieś z tyłu dobiegło donośne wołanie, które sprawiło, że po kręgosłupie Claire przebiegł lodowaty dreszcz. Odwróciła się, a widok zmroził ją doszczętnie, przemieniając w bryłę lodu zdolną wyłącznie do patrzenia.

     W ich kierunku zmierzała dziewczyna, a jej blond fale rozsypywały się i podskakiwały w miarę sprężystego kroku.

     Claire delikatnie poklepała się po policzku, by upewnić się, że nadal nie spała smacznie w autobusie. Jednak obraz, ku rozpaczy, nie znikł, nie rozmył się chociażby odrobinkę. W porę się ocknęła. Zwróciła się w stronę towarzystwa z przeróżną mieszanką uczuć na twarzy. I choć nie zawierało to ani grama sensu, zważywszy że stała tyłem do blondynki, przysłoniła się dłonią.

     — Wiecie co, ja się chyba przejdę i pozwiedzam teren. — Szarpnęła Marka za rękę, by się schylił i zrównał z nią wzrokiem. — Zadbaj o mój bagaż. W przeciwnym razie pogadamy sobie specyficznym tonem i uwierz, że takiej rozmowy nigdy w życiu nie chciałbyś odbyć.

     Kuzyn, zbyt zaskoczony, skinął tylko głową na potwierdzenie.

    Uwolniła go.

    — Pamiętaj! — pogroziła palcem.

     Ulotniła się w mgnieniu oka, nim mili uczestnicy rozmowy zdążyli zadać jakiekolwiek pytanie. Modliła się w duchu, by blondynka jej nie rozpoznała.

     Może i posiadała jeszcze jakieś nadzieje na udany wyjazd, ale w tamtej chwili ich resztki przysypał ciężki gruz, którego nie sposób było się pozbyć. Madison, o ile dobrze zapamiętała rzucone przez Nathaniela imię, znała Isabellę. A skoro Madison ją znała, to Nathaniel w jakiś sposób musiał być z nią powiązany.

     Wmieszała się w tłum i przystanęła.

     Jeśli ktoś naprawdę nie rzucił na nią klątwy, to w takim razie co? Przypadki przypadkami. O ile spotkanie w autobusie Nathaniela i przymusowa podróż z nim, gdyż znalazła się pod ręką, mogła uznać za przypadek, tak to, co się teraz działo, ani trochę nie pachniało jak przypadek.

     Pomyślmy tak rozsądnie. Spośród tylu dziewczyn Mark akurat poznał Isabellę. Isabellę, która znała Nathaniela! Jakim cudem, bez czyichś czarów-marów, to się wydarzyło?

     Nie, nie, nie. To śmierdziało takim nieprawdopodobieństwem, że należało zacisnąć skrzydełka nosa. Odnosiła wrażenie, iż nadal kroczyła w świecie snów. W dodatku utkanym nicią koszmaru.

     Ktoś już snuł fantazje na temat chłopaka, lasu i różnorakiego kontaktu. Zmrużyła oczy, bynajmniej nie przez oślepiające promienie słoneczne. Oby jej koleżanki nie poszyły do wróżki parającej się mocami nieczystymi.

     Co ona w ogóle wymyślała? Plotła jak potłuczona. Naprawdę czas uciąć te durne spekulacje. Nic z nich nie uświadczyło prawa bytu. Po prostu... Po prostu dopadł ją nad wyraz upierdliwy pech.

     Byłyście może ostatnio u wróżki?, nie mogła się powstrzymać, by nie wysłać dla pewności na czacie.

     Mam nadzieję, że nie zapomniałeś o moim bagażu. Pokojem zajmij się ty, wyślij mi później jego numer, brzmiała wiadomość do kuzyna.

     Ostatnią wysłała do mamy z informacją, że dotarli bezpiecznie do celu.

     Pospiesznie się rozejrzała. W obawie, że ujrzą ją niepożądane oczy, głębiej wmieszała się w tłum, zbliżając się niemal do granicy z lasem.

     Dlaczego to musiało przydarzyć się akurat jej? Tyle lat kuzyn siedział spokojnie na dupsku. Ale nie, w tym roku musiał mieć genialny pomysł. Musiał nabrać ochoty na wycieczkę. Dlaczego nie pojechał sam? Przecież by go nie ukradli.

     Jak stała, pragnęła krzyczeć na całe gardło. Tylko szczątki siły trzymały ją w ryzach, aby nie ziściła chęci.

     Co jeszcze masz w rękawie, losie?, spojrzała w niebo, którego błękitu nie mąciła ni chmurka.

     Gdzieś z boku czujny wzrok obserwatora nie odrywał się od dziewczyny. Przyglądał jej się z szerokim uśmiechem na ustach. Tylko na moment stracił z nią kontakt — wyciągnął telefon i napisał wiadomość. Gdyby Claire zwróciła większą uwagę na otoczenie i tak nie pochłonęła się we własnej niedoli, z łatwością by go dostrzegła.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top