ROZDZIAŁ 21

Gdy zatrzymujemy się przed domem, od razu zauważam, że coś jest nie w porządku. Informuje mnie o tym, buzująca w powietrzu ciężka energia oraz to, w jaki sposób reagują chłopaki. Nie da się ukryć, że niewątpliwie wyczuli bądź usłyszeli coś, co przyciągnęło ich uwagę.

- Zostań tu. – To jedyne, co słyszę, zanim znikają w ciemnościach; mija kilka niesamowicie długich minut, zanim powracają, aby mnie poinformować, że mogę bezpiecznie wejść do środka.

Kiedy przekraczam próg, moim oczom nie umyka fakt, że pomieszczenie wygląda, jakby znalazło się w samym centrum tornado: meble poprzewracane są do góry nogami, dywany zdarte z podłóg, a większość tego, co wcześniej pochowane było w szufladach, chrobocze teraz pod naszymi stopami.

- Lafitte zniknął – informuje Bart. – Zapewne ta upiorna drużyna z parkingu miała za zadanie odwrócić naszą uwagę.

Głośne przekleństwo wyrywa się z ust Bena, gdy dołącza do nas, tuląc w ramionach, wciąż nieprzytomną Rose. Podchodzę do sofy i próbuję przywrócić ją do porządku, aby mógł ułożyć jej drobne ciało w znacznie wygodniejszej pozycji. Nie mogę znieść myśli, że od kiedy pojawiliśmy się w tym domu, jedyne co ją spotkało, to ból i strach.

- Trzeba tu posprzątać. Nie chciałabym, żeby wpadła w szał, kiedy pierwszą rzeczą, jaką zobaczy po przebudzeniu, będzie to, co te świnie zrobiły z tym miejscem...

- A co z nim?

- Z kim? – pytam zdezorientowana.

- Z Trevorem – wyjaśnia zrezygnowany Bart. – Był zbyt bliski śmierci, by moja krew mogła go uleczyć, ale jakby nie było, zmarł z nią w organizmie. Kiedy – jeśli oczywiście w ogóle – to przetrwa, będziemy musieli trzymać go z dala od każdej możliwej szyi, w którą zechce się wgryźć.

- Czekaj, czekaj! Chcesz mi powiedzieć, że ten ogromny, umięśniony chłop, postury terminatora, może lada chwila wstać na równe nogi i urządzić tu sobie bufet?!

- Nie to... a właściwie to jest dokładnie to, co chciałem powiedzieć. – Chichocze niewinnie. – Ale nie martwmy się na zapas, istnieje spore prawdopodobieństwo, że był zbyt słaby, żeby dokończyć przemianę.

- Czy ty go widziałeś?! Czy on wydawał ci się zbyt słaby do czegokolwiek?!

- Ma rację – potwierdza Fabian. – Powinniśmy zadbać o to, aby po przebudzeniu nie był w stanie zrobić krzywdy sobie ani nikomu z nas.

Jestem wściekła jak diabli i wiem, że za chwilę powiem o kilka słów za dużo. Zostawiam ich więc z tym problemem i kucam obok Rose. Nie jestem ekspertem, ale nie wygląda, jakby miała zaraz się obudzić. Jej skóra przybrała jeszcze bardziej przeźroczystą barwę, a błękitne żyły zdobią każdy fragment jej ciała.

- Jesteś pewien, że wszystko będzie z nią w porządku?

- Tak. Spójrz na jej twarz, postarzała się o dobrych kilka lat. Robi tak, za każdym razem, gdy powraca do naszego świata – wyjaśnia Ben, przysuwając się bliżej niej. Od dobrych kilku godzin, nie odstąpił jej nawet na krok.

Wypuszczam ciężkie powietrze i powoli zaczynam sprzątać wszechogarniający nas bałagan. Czuję bezsilność; nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym zrobić, aby cała ta sytuacja zmieniła się z tragicznej w... mniej beznadziejną.

Chłopaki wracają na górę. Umieścili Trevora w piwnicy, aby trzymać go jak najdalej na cały proces jego przemiany. Biorąc pod uwagę to, co miało tutaj miejsce, jest on teraz najmniejszym z naszych problemów.

- Co się z nim stanie, jeśli to przetrwa? Będzie dalej... sobą? – pytam, choć tak naprawdę nie wiem, co to oznacza. Nie zdążyłam poznać go na tyle, by wiedzieć, jakim był człowiekiem.

- Będzie zdezorientowany i wystraszony. Jakby nie było, pierwszą rzeczą, jaką zobaczy, to ciemne pomieszczenie i tona łańcuchów, oplatająca jego ciało. Nikt z nas nie wie też, jak zareaguje na wiadomość, że niechcący zrobiliśmy z niego wampira, skoro jeszcze wczoraj nie zdawał sobie sprawy, że coś takiego w ogóle istnieje.

- Powinno być zabawnie – komentuje Bart. – Szczególnie kiedy się zorientuje, że siłę jego ciosu, można by porównać do uderzenia przez ciężarówkę.

- Oczywiście, to z pewnością będzie dla ciebie świetna rozrywka... - stwierdzam z irytacją.

- A więc gratulację przyjacielu. – Rechocze wesoło Fabian. – Właśnie zostałeś tatusiem!

Opuszczam ich, kręcąc głową z niedowierzaniem, a następnie idę na górę i wchodzę do jednej z licznych sypialni Rose. Gdy zamierzam już wskoczyć do łóżka i zakopać się pod ogromną warstwą koców i poduszek, rozbrzmiewa ciche pukanie do drzwi. Kiedy je otwieram, zauważam za nimi Fabiana.

- Myślę, że powinniśmy wyjaśnić kilka spraw – proponuje nieśmiało. - Jeśli oczywiście nie jesteś zbyt zmęczona.

- Myślę, że powinniśmy.

***

Siedzimy w milczeniu przez dobre dziesięć minut, zanim którekolwiek z nas postanawia się odezwać.

- A więc Nessa... – zaczynam niepewnie, obawiając się tego, co zaraz od niego usłyszę.

- Tak, Nessa – powtarza. – Byliśmy małżeństwem ponad dwieście lat temu. Mieszkaliśmy w niewielkim domu w prowincji New Hampshire. Nie byliśmy ubodzy, ale też wiele brakowało nam do bogactwa. Gdy razem z Bart'em zdecydowaliśmy się przyłączyć do walki o niepodległość, miałem nadzieję na duży zarobek i odmianę naszej sytuacji materialnej. Podczas gdy ja przebywałem na wojnie, Nessa zajmowała się domem i opieką nad dwójką naszych dzieci. Jednak los sprawił, że zostałem wampirem i przez dobrych kilka miesięcy, opóźniałem swój powrót do domu. Odczuwałem przerażenie na myśl o tym, jak moja rodzina zareaguje na wieść, że ich mąż i ojciec, zamienił się w krwiożerczą bestię. Zwlekałbym prawdopodobnie jeszcze dłużej, gdyby nie fakt, że doszły mnie słuchy o trwających tam zamieszkach. Kiedy jednak dotarłem na miejsce, zamiast domu zastałem zgliszcza, a moi dawni sąsiedzi poinformowali mnie, że cała trójka zginęła w pożarze. Odwiedziłem ich groby tylko raz i szybko stamtąd uciekłem. Pogrążony w żalu i rozpaczy tułałem się i przenosiłem z miejsca na miejsce, nigdzie nie mogłem zaznać spokoju. Przez wiele lat nie potrafiłem pogodzić się z ich stratą i wybaczyć sobie tego, że byłem zbyt głupi i samolubny, by wrócić na czas i ich ocalić. Kochałem moją rodzinę z całego serca Zoe, jednak to już przeszłość. Od ich śmierci minęły dekady, a ja nauczyłem się jak bez nich żyć. Teraz są dla mnie jedynie wspomnieniem. Bolesnym i pięknym zarazem, ale wspomnieniem.

Wysłuchuję jego wyznania w ciszy i jestem zła na siebie, że tak bardzo naciskałam, aby wyznał mi prawdę, że zmusiłam go do przeżywania po raz kolejny najgorszego okresu jego życia.

- Przepraszam – szepczę. – Bardzo mi przykro...

- Nie przejmuj się tym – mówi spokojnie i siada obok mnie, a następnie pozwala, bym przylgnęła do jego boku. – Już dawno powinienem był o tym wspomnieć, a już z pewnością, zanim zbliżyliśmy się do siebie. Kiedy spotkałem cię pierwszy raz, wtedy w klubie, od razu czułem, że jest w tobie coś niezwykłego. Byłaś pewna siebie, odważna i nieustraszona, a ja wiedziałem, że muszę cię poznać. I choć nie przebiegło to tak, jak zaplanowałem, chciałbym, żebyś wiedziała, że jesteś dla mnie wyjątkowa i że poświęcę tyle czasu, ile będzie trzeba, by ci to wynagrodzić i przekonać, byś dała mi jeszcze jedną szansę.

- Jest twoja – odpowiadam cicho. – Szansa. Jeśli tego chcesz.

Fabian uśmiecha się szeroko i mocno mnie przytula, a po chwili zaczyna obsypywać moje ciało pocałunkami. Pozwalam mu na to, a kilka sekund później, układa mnie na miękkim materacu, nawet na moment nie wypuszczając ze swoich objęć. Leżymy wtuleni w siebie i rozmawiamy przez długi czas, poznając się wzajemnie i nadrabiając to, od czego powinniśmy zacząć na samym początku.

- Obiecuję ci, że gdy tylko będzie po wszystkim, zabiorę cię w najbardziej romantyczny zakątek świata i zaplanuję taką pierwszą randkę, jakiej nie zapomnisz do końca życia – oświadcza z powagą. – Nie wiem jeszcze, gdzie to będzie, ale się dowiem i właśnie tam cię zabiorę.

Chichoczę i potakuję skinieniem głowy, a on nachyla się nade mną i składa subtelny pocałunek na moim czole.

- Jesteś niepokojąco piękna, wiesz o tym?

- Wiem – odpowiadam z dumą. – Ale miło jest usłyszeć to od kogoś innego, raz na jakiś czas.

Fabian uśmiecha się wesoło, a następnie zaczyna błądzić palcami po moim ciele; chichoczę, kiedy mnie łaskocze.

- Co oznacza ten symbol? – pyta, zatrzymując dłoń pod moim lewym obojczykiem.

- To nie jest żaden symbol, to znamię – wyjaśniam. - Mam je od urodzenia, więc wątpię, żeby znaczyło cokolwiek.

- Przypomina mi hebrajską literę khaf – stwierdza zaintrygowany. – Ale masz rację, mało prawdopodobne, aby miało jakieś znaczenie.

Na zewnątrz powoli zaczyna świtać i choć bardzo chciałabym przegadać z nim całą noc, wiem, że jutro czeka nas ciężki dzień. Wtulam się jeszcze bardziej w jego umięśnione ramiona i zamykam oczy, by zaczerpnąć, chociaż odrobiny odpoczynku.

***

Po raptem kilku kwadransach snu i szybkim prysznicu zbiegam na dół, słysząc wesoły śmiech Rose. Na widok jej radosnej miny, czuję niewyobrażalną ulgę, dosłownie jakby ciężki kamień spadł z mojego serca. Podbiegam do niej i przytulam z całych sił, na co odpowiada głośnym chichotem.

- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że nic ci nie jest – szepczę do jej ucha, z trudem powstrzymując napływające łzy.

- Ja też, kochanie. – Odwzajemnia mój uścisk i powoli siada na sofie. Ewidentnie widać, jak bardzo odbiło się to na jej zdrowiu.

- Nie chcę psuć tej pięknej chwili, ale powinniśmy ruszać – oznajmia Bart. – Musimy jak najszybciej odnaleźć Siggara, a po wczorajszym zajściu, nie muszę chyba nikogo uświadamiać, że czas nie działa na naszą korzyść.

- Nie, nie musisz... - potwierdza z niezadowoleniem Ben. – Uważam jednak, że Rose jest jeszcze zbyt słaba, żeby z nami iść.

- Niestety młodsza już nie będę – komentuje wesoło Rose. – I ani mi się waż zostawiać mnie w tyle, gówniarzu.

- Gówniarzu? Jestem od ciebie starszy o dobre stulecie, dziewczynko.

- Tak? Więc przestań się zachowywać, jakbyś miał pięć lat i szoruj do samochodu. Raz, raz!

- Dobrze już dobrze, babciu – prycha Ben. – Tylko się tak nie gorączkuj, bo wylewu dostaniesz...

- Coś ty powiedział, szczylu jeden?! – karci go Rose i szybszym krokiem podąża za nim w stronę frontowych drzwi. Wygląda to tak, jakby nieudolnie próbowała go dogonić.

Chwilę później, cała nasza wesoła gromadka pakuje się posłusznie do samochodów, gotowi, aby ruszyć w każdej chwili.

- Eee Bart? A ty, dokąd zmierzasz, bracie? – przemawia Fabian. – Synek cię potrzebuje.

- Za cholerę nie zostanę! Baby jadą, to ja też!

- Damy, szczeniaku! – poprawia go Rose, uderzając niezgrabnie w tył jego głowy.

- Ałła! Zdziecinniałaś na starość, wiesz o tym? – odgryza się Bart, pocierając dłonią ślad po uderzeniu.

- Tak, tak... a teraz do domu, BIE-GU-SIEM!

Wybucham głośnym śmiechem, jak również i cała reszta; nie da się nie zauważyć, że ta drobna kobiecina trzyma nas wszystkich żelazną ręką.

- I salon ma błyszczeć, jak wrócę! – dodaje, już krzycząc, ponieważ ruszamy z piskiem opon, a żywo gestykulujący Bart, pozostaje jedynie niewyraźną smugą, zasłoniętą przez kłęby gęstego kurzu.

Pół godziny później, parkujemy przy cmentarzu Carrollton. Spacerujemy, rozglądamy się, przeczesujemy i studiujemy każdy jego fragment, nie przynosi to jednak żadnych rezultatów. Decydujemy się więc zatoczyć koło i ruszamy znów na Canal Street, do przedostatniego miejsca na naszej dziwacznej liście - Cypress Grove. Wędrujemy pomiędzy alejkami, obserwujemy, sprawdzamy i szukamy jakiegokolwiek punktu zaczepienia, jednak po raz kolejny absolutnie nic nie przykuwa nawet najmniejszej naszej uwagi. Jesteśmy już prawie przy wyjściowej bramie, kiedy zatrzymuje nas Rose.

- Zaczekajcie, chyba ktoś tu jest.

- Ktoś to znaczy, kto? Człowiek, wampir, duch? - podpytuje Ben.

- Nie wiem, do cholery, daj mi się skupić. Moja moc nie odzyskała jeszcze pełnej siły.

- Ekhm, brygada? Coś mi mówi, że powinniśmy zajrzeć tutaj – oświadcza Chris i przywołuje nas machnięciem dłoni.

- "Morris Francis Goldberg"? – Odczytuje ze zdziwieniem Ben. – Zidiociałeś?

- "GOLD-berg" – akcentuje dobitnie Chris. – Może to taki rodzaj swoistego żartu? Wszyscy wiemy, jak bardzo wikingowie lubią swoje błyskotki.

- Może mieć rację – zgadza się Rose. – Ewidentnie coś wyczuwam, nie mogę jednak odgadnąć skąd. Nie zaszkodzi spróbować.

Przytakujemy niechętnie, po czym Gabe zaczyna mocować się z drzwiczkami od mauzoleum. Metalowe elementy są stare i zardzewiałe, mija dłuższa chwila, zanim udaje mu się dostać do środka. Obserwuję pozostałych, a następnie z ociąganiem podążam za nimi. Wnętrze jest ciemne i zakurzone, a zapach stęchlizny piecze mnie w nos. Jestem zdziwiona, jak dużo jest w nim miejsca. Z zewnątrz, grobowiec sprawiał wrażenie małej klitki. Zatrzymuję się obok Rose, podczas gdy pozostali zaczynają przeszukiwać całe pomieszczenie. Zauważam nie jedną, ale przynajmniej cztery, prostokątne skrzynie, ułożone jedna na drugiej w piętrową wieżę.

- Niech zgadnę? Ta na samym dole? – komentuje Ben z irytacją.

Choć pytanie pozostaje bez odpowiedzi, chłopaki powoli zaczynają przerzucać sosnowe pudła na drugą stronę. Kiedy odseparowują ostatnie od reszty, przeciągają je na środek i jednym sprawnym ruchem odrywają solidną pokrywę.

- To on? – dopytuję się, nie mogąc dojrzeć niczego, przez stworzony przez nich bałagan.

- Taak. To nasz Siggi! – Rechocze wesoło Gabe.

Podchodzę bliżej i zaglądam do środka, podczas gdy reszta chichocze głośno i gratuluje sobie nawzajem spektakularnego odkrycia. Jego ciało wygląda jak kamienna figura, jest ciemnoszare i zakurzone, a twarz w żaden sposób nie wydaje mi się znajoma.

- Zamierzamy go tutaj obudzić? – pytam, podnosząc głos, aby przekrzyczeć ich hałaśliwe odgłosy radości.

- Najlepiej będzie najpierw przewieźć go do Kenner. Nie wiem, jak zareaguje, kiedy nas zobaczy, szczególnie po tym, jak kazał nam trzymać się od tego z daleka...

- Dobra, więc chodźmy stąd – zarządza Fabian. – Chciałbym w końcu poskładać w całość wszystkie elementy tej układanki.

***

Gdy docieramy na miejsce, ciało Siggara ląduje na miękkiej sofie, a my zaczynamy gromadzić się wokół niego.

- Dobre wieści – zaczyna dumnie Bart. – Nasz kolega na dole jest podekscytowany z bycia wampirem, a okazało się, że te szumowiny, zabijając go, wyświadczyły nam tylko przysługę. Trevor bowiem jest silniejszy od nas wszystkich razem wziętych. Rozerwał łańcuchy bez większego wysiłku i podniósł mnie, jakbym nie ważył nawet grama! Przed taką umiejętnością nasi wrogowie będą uciekać z przerażeniem!

- Gdzie on teraz jest? – docieka Rose. – Chcę go zobaczyć.

- Radziłbym się wstrzymać. Opróżnia właśnie cały zapas krwi i myślę, że powoli zaczyna panować nad pragnieniem. Rozmawiałem z nim i zgodził się pomóc, a gdy będzie po wszystkim, wspólnie zadecydujemy, czy zostanie z nami, czy pójdzie własną drogą.

- W porządku. Najwyższy wiec czas obudzić Siggiego i zobaczyć, co ma nam do powiedzenia. Chcę w końcu poznać prawdę o tym, w co tym razem wpakował się nasz kochany tatko.

Fabian podchodzi do sofy i sprawnym ruchem wyjmuje, tkwiący w piersi szpikulec. Mija dłuższa chwila, zanim kamienny posąg zaczyna z powrotem przypominać żyjącą istotę. Skóra powoli odzyskuje swój naturalny odcień, włosy stają się zdrowe i błyszczące, a powieki drgają niespiesznie. Za kilka minut, stanie naprzeciwko mnie i w końcu poznam człowieka, przez którego moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni.

Siggar nabiera powietrza i otwiera szeroko oczy, a ja bezwiednie wstrzymuję oddech. Wstaje błyskawicznie, a wyraz jego twarzy, zmienia się diametralnie ze zdziwionej w kipiącą wściekłością.

- Co to ma być, do cholery! Mieliście stąd zniknąć, a nie zgrywać poszukiwaczy przygód! Nie macie najmniejszego pojęcia, w jakie niebezpieczeństwo się pakujecie!

- Więc nas oświeć! – przekrzykuje go Ben. – Chyba naprawdę nie sądziłeś, że wyjedziemy w pośpiechu i będziemy cierpliwie czekać, aż się z nami skontaktujesz?

- Po tym wszystkim, co razem przeżyliśmy, zasługujemy na coś więcej niż kilka chaotycznych rozkazów – dodaje zdenerwowany Chris.

- Słuchajcie, to co się tutaj dzieje, to wyłącznie mój problem i nie zamierzam was w to mieszać! Sam muszę stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami tego, co zrobiłem i zaakceptować cenę, jaką przyjdzie mi za to zapłacić!

- A zatem mamy problem, staruszku – wtrąca Fabian. – Ponieważ, czy tego chcesz, czy nie, zamierzamy ci pomóc i nic, co byś powiedział, nie zmieni naszego zdania.

- Jak sobie chcecie, ale zanim podejmiecie ostateczną decyzję, muszę was uprzedzić, że najprawdopodobniej nie wszyscy wyjdziemy z tego w jednym kawałku.

- Z tym faktem pogodziliśmy się już dawno temu, kiedy postanowiłeś zniknąć bez żadnego słowa wyjaśnienia!

Siedzę w milczeniu i z przejęciem obserwuję całą tę zażartą wymianę zdań. Nie przychodzi mi na myśl nic, co mogłabym powiedzieć lub zrobić, aby uczynić tę sytuację mniej skomplikowaną. Postanawiam więc nie robić nic, dopóki atmosfera między nimi trochę nie ochłonie. Rozglądam się dookoła i próbuję zrozumieć jak najwięcej z tego, co mówią; mimowolnie zawieszam wzrok na Siggarze. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jego wygląd diametralnie odbiega od tego, jak go sobie wyobrażałam. Tysiącletni wiking powinien być starszym, zapuszczonym chłopem z ogromnym mięśniem piwnym zamiast brzucha oraz niewątpliwie zaniedbanym uzębieniem. Natomiast to, co widzę, jest tego całkowitym przeciwieństwem. Mężczyzna jest wysoki i umięśniony, nie dałabym mu więcej niż trzydzieści lat. Ma dłuższe, jasne włosy i nienaturalnie zielone oczy, a większość jego ciała pokrywają liczne tatuaże. Jest przystojny i zdecydowanie bardziej widziałabym go w roli telewizyjnego gwiazdora niż wymachującego mieczem, bezwzględnego rozbójnika. Jego wzrok zatrzymuje się na mnie, a ja czuję skrępowanie przez to, jak wnikliwie go obserwuję. Natomiast on, nie poświęca mi aż tyle uwagi i po dłuższej chwili odwraca głowę. Czuję, że moja skóra niemal płonie z zawstydzenia.

- Nie mam czasu na kłótnie i wyjaśnienia, muszę jak najszybciej znaleźć się z powrotem w Nowym Orleanie. Ukryłem tam coś, co w żadnym wypadku nie może wpaść w ręce mojego wroga. Jako że przeczesuje całe miasto, prędzej czy później zdoła na to trafić, a do tego nie możemy dopuścić – oświadcza Siggar. – Zbierajcie się, resztę opowiem wam po drodze!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top