7. Pogrzeb
- „Nie zajmę dużo czasu" – to zawsze były słowa wypowiadane przez Tytusa, gdy już kogoś zaczepił na rozmowę. Można powiedzieć, że to jest... było – poprawiłam się, zaciskając palce za sobą – kłamstwo, bo zawsze zajmował sporo czasu każdemu, kogo ostatecznie złapał. – Uśmiechnęłam się smutno do siebie. – W takich sytuacjach mawiałam: „Czyżby?". A on się śmiał, twierdząc że tym razem naprawdę tak będzie, po czym zagadywał aż wyczerpał się temat. I to z uśmiechem. Taki właśnie był Tytus i pomimo tego był lubiany, bo z nim czas płynął szybko. Był naszym wspaniałym bratem, przyjacielem, rodziną, narzeczonym, kolegą, znajomym, czy bohaterem. Bo Tytus zawsze spełniał choćby jedną z tych ról, wykazując się przy każdej okazji, jakby tylko czekał, żeby dać mu szansę. Szansę zabrania nam, naszego czasu, a przy tym niewinnie się uśmiechając – rozległy się przytłumione śmiechy. Zaraz potem płacz. – Jednak teraz powiedziałabym, że tak. Tytus nie zabrał nam dużo czasu – głos mi się załamał, mimo to mówiłam dalej. – Nie tyle ile powinien. Zniknął zbyt szybko z naszego życia, co czujemy my wszyscy. Każdy z nas chciałby pewnie – lub też właśnie to robi – powiedzieć, że miał z nami zostać i dalej oświetlać swoim wewnętrznym światłem. Miał dalej kochać, zabierać czas, troszczyć się i pokazywać, że jest najlepszym co mogło nas spotkać – zamilkłam na moment, żeby zapanować nad głosem. – Jeśli mam być szczera to chciałabym podzielić się z nim moim czasem, jaki mi jeszcze pozostał. Jestem na to gotowa, bo pamiętam naszą ostatnią rozmowę i to tak dobrze, jakby to było wczoraj. Opowiadał mi o tym, jak widzi swój ślub z jego ukochaną Teresą. Mówił, że chciałby, żeby odbył się w następne lato, tak aby... nikt nie zmarzł. Dodał wtedy, że również nie znudzi mi się stanie i czekanie aż poprosi mnie do tańca, bym nie podpierała drzewa – z mojego gardła wydobył się śmiech połączony z łkaniem. Odchrząknęłam. – Wyobrażałam sobie, że wtedy znów wybrzmi nasz żart z Teresą, ten dobrze nam znany, który bawi mnie za każdym razem. – W tłumie wypatrzyłam znajomą postać z wystającymi rudymi włosami spod czarnego welonu. Narzeczona Tytusa płakała, kiwając mi głową. – Wybrał nam nawet taniec, mówiąc że musi o mnie zadbać, bo zawsze wyglądam tak samotnie i bez życia, a powinnam się cieszyć, bo to bal, przyjęcie czy inna uroczystość – zagryzłam wargę, pochylając na moment głowę. – Ale najbardziej lubiłam patrzeć, obserwować i dostrzegać, jak Tytus z zachwytem podziwia swoją narzeczoną. Jak bardzo ją kochał. Wtedy myślałam: „Cóż za dobrana para!". Zaraz potem Teresa wpychała mi Tytusa, żebym żałośnie nie stała czekając na tego odważnego kawalera. Tytus robił wtedy zrozpaczoną minę, ale tylko na chwilę. Bo wiedział, że musi uważać, inaczej może zostać zdeptany. Właśnie to mnie dziwiło. Dlaczego tak się dla nas poświęcał i oddawał? Odpowiedź była prosta – Tytus po prostu nas kochał. Każdego z nas, nadając nam pewną rangę. Rangę „rodziny".
Wzięłam głęboki wdech, starając się nie popłakać, gdyż miałam coś jeszcze do powiedzenia. Pragnęłam pocieszyć tych wszystkich ludzi, którzy przyszli tu dla Tytusa, a nie żeby się pokazać. Nie było osoby, która nie płakała, co tylko pokazywało czego dokonał Tytus. I kim był.
- Brakuje mi go i tych naszych rozmów – przykazałam, krzywiąc się. – I wiem, że nie jestem jedyna, która tak sądzi. Na pewno nie tak cierpiąca, jak rodzina Tytusa i jego urocza, przemiła narzeczona. Z tego miejsca chciałabym powiedzieć, że jest mi tak bardzo przykro. Jest mi przykro, że tak wspaniała osoba, taki mój bohater, brat, zniknął z mojego życia. Że go już nie ma i nigdy go nie spotkam. Nie tak naprawdę, w rezydencji państwa Martin. Chciałabym również powiedzieć, że gdybym miała szansę odbycia z nim jeszcze jednej rozmowy, powiedziałabym mu, że go uwielbiam, szanuję, kocham jak brata. I tęsknię. Wtedy też pozwoliłabym mu skłamać, że nasza rozmowa będzie krótka, dobrze wiedząc jaka jest prawda. Ale przede wszystkim uściskałabym Tytusa, obiecując że pomogę. Że powiem to, co wszyscy tu potrzebujemy – to nie jest niczyja wina. Nie jest! Los zwyczajnie był okrutny, ale Tytus nie pozwoliłby nam nikogo karać, nawet tego losu za to, że jego życie miało być tak krótkie. Że nie mogliśmy się nim nacieszyć. Nie tak do końca. – Uśmiechnęłam się smutno – Tytus każdemu z nas coś dał, okazując w ten sposób szacunek i miłość. Pamiętajmy o tym i nigdy nie zapominajmy. Nie zapomnijmy Tytusa.
Skłoniłam się do tłumu, po czym obróciłam się i dotknęłam dłonią zamkniętej trumny. Obciągnęłam drugą ręką welon, by zasłonić łzy. Dopiero wtedy pochyliłam się, całując zimne drewno, w którym ukryte było ciało Tytusa.
- Żegnaj przyjacielu. Obyś tam, gdzie poszedłeś, miał osoby, którym nie zajmiesz dużo czasu – wyszeptałam łamiącym się głosem.
Artur pomógł mi zejść po nierównej ziemi, wprost w tłum. Stanęliśmy przed duchessą, która przytuliła mnie cała we łzach i dziękowała za przemówienie. Poprosiła mnie o nie nad ranem w następny dzień po usłyszeniu tragicznej nowiny. Błagała przy otumanionych ziołami synach, bo sama nie byłaby wstanie przemówić, a wiedziała, że Teresa nie da rady wypowiedzieć słowa.
Sama męczyłam się z tym, co powinnam powiedzieć, tym co chciałam i jak to połączyć. Ale stojąc przed tłumem, pozwoliłam słowom płynąć swobodnie z ust.
Artur pocałował mnie w czoło i dalej obejmując ramieniem, podprowadził do naszej rodziny. Tak, aby rodzina Martin mogła ostatecznie pożegnać się z Tytusem.
- Poradziłaś sobie.
Nic nie odpowiedziałam, wpatrując się w pięcioosobową rodzinę, a w szczególności w braci Martin. Przez ostatnie dwa dni jeździłam z domu do nich, aby pomóc duchessie w obserwowaniu jej synów. Sama była zajęta z mamą przygotowywaniem pogrzebu, wobec czego siedziałam z Bernardem, Samuelem i Sylwestrem. Siedziałam, czytałam, mówiłam. Robiłam co mogłam, by powstrzymać mężczyzn przed zrobieniem głupstwa.
Teraz mogłam jedynie patrzeć, jak pogrążeni w smutku i żałobie, żegnają swojego brata. Wyglądając przy tym, jakby byli martwi w środku. Ich puste oczy były przerażające.
Przytuliłam się do Artura, licząc że sama nie poznam – a przynajmniej nie tak szybko – bólu utraty tak bliskiej osoby. Bałam się stać podobnie jak oni, ledwo trzymając się na nogach i żegnając się z własnym bratem.
Duchessa wtuliła się w męża głośno płacząc. To był pierwszy raz, gdy potężny diuk płakał wraz z żoną, nie mogąc oderwać wzroku od trumny, w której znajdował się jego pierworodny syn.
Sylwester chwiejnie zaczął osuwać się na ziemię. Skoczyłam do przodu, błyskawicznie go łapiąc wraz z Arturem. Ojciec chwycił Bernarda, który również nie mógł ustać na nogach. Jedynie Samuel stał prosto, jak gdyby duchem błądząc gdzieś daleko.
- Sylwester? – wyszeptałam, gdy przytulił się do mnie. –Cii... Jestem tu.
- On nie żyje – wymamrotał w moje ramię. – Jest tam. W trumnie. Zostawił nas.
- Wcale, że cię nie zostawił – zaprzeczyłam jęcząc. Sylwester był naprawdę ciężki i nawet z pomocą Artura, było mi ciężko utrzymać się na nogach. – Będzie z tobą. W twoich wspomnieniach, czy w twoim sercu. W każdym słowie, czynie i geście. Bo wychowaliście się razem, Sylwestrze. Tytus nigdy by cię... was nie zostawił.
- Zawsze byłaś dobra w słowach, Mad – wyszeptał, wreszcie stając stabilnie, jednak Artur dalej pilnował, żeby mnie nie zgniótł. – Dlatego to tak mnie irytuje. Oboje mieliście tę samą zdolność. I tylko ty mi zostałaś.
Drgnęłam widząc wpatrujące się we mnie martwe oczy. Sylwester zdawał się umrzeć od środka i to do tego przerażającego stopnia, że ciężko było na to patrzeć.
- Opuście go do grobu – wymamrotał diuk.
- Nie! – wrzasnął Sylwester.
Zaparłam się, przytrzymując mężczyznę w miejscu. Czułam ból, gdy próbował się wyrwać, przepchnąć i powstrzymać końcową uroczystość pogrzebową. Nie chciałam na to patrzeć, mimo to nie mogłam pozwolić, żeby zakłócił ciąg wydarzeń. Teraz i tak nic nie mógł zrobić.
- Mad – jęknął, tracąc siły. – Błagam...
- Nie możesz.
- Madeleine, ja się nim zajmę – diuk chwycił syna, skinąwszy głową na swoich rycerzy. Otoczyli oni jego synów, zabierając na bok.
- Mad! – wrzeszczał Sylwester. – Nienawidzę cię! Słyszysz?! Nienawidzę!
Zabolało mnie to do żywego, zupełnie, jakbym dostała po brzuchu kijem. Mimo to starałam się nic po sobie nie pokazać i pomogłam duchessie dostać się do powozu. Wyraźnie osłabła, zupełnie jak mama. Obie odjechały razem do rezydencji, zostawiając nas samych.
- Jesteś cała? – Hester delikatnie chwyciła moje prawe ramię, w które uderzył Sylwester. – Co za brutalny drań.
- Nic mi nie jest.
- Na pewno? – dopytywał Eric po raz pierwszy martwiąc się o mnie. – To wyglądało dość boleśnie, aż się wzdrygnąłem!
- Spokojnie. Madeleine jest twarda – uspokoił rodzeństwo Artur, oglądając się na ojca rozmawiającego w oddali z diukiem. – Wracajmy do domu.
*************
Drogi Sylwestrze,
To już kolejny mój list.
Dalej się gniewasz? Wiem dobrze, że rozumiesz powód, dla którego Cię powstrzymałam. Mimo to mam wyrzuty sumienia i martwię się o Ciebie. Od tygodnia nie dajesz znaku życia. Nie da się do Ciebie dotrzeć nawet w Twoim domu.
Wiem, że nie wrócimy do tego, co było, ale proszę daj znak. Jakikolwiek znak, że nic Ci nie jest. Bo boję się, że mogło ci się coś stać, albo sam sobie coś zrobiłeś. Oprócz tego tęsknię za naszymi kłótniami. Chociaż to na pewno nie powód do dumy.
Jeśli chcesz, możesz mnie nienawidzić. Myślę, że to przeżyję, ale daj mi znać, że nic Ci nie jest.
Na zawsze z Tobą,
Madeleine.
Zapieczętowałam list, wiedząc, że nie odpisze. Sylwestra drażniły listy, gdy ta sama osoba pisała ich kilka. Ja napisałam z dziesięć, ale nie otrzymałam nic w zamian. Nawet słowa od posłańca.
Istniały dwie możliwości tej sytuacji – Sylwester palił listy nie czytając ich, albo piętrzyły się one na biurku. Mimo to nie było to ani trochę pocieszające. Męczyła mnie ta cisza i brak Sylwestra w miejscach, w których się pojawiał. Które tak lubił.
Tytus zwykł mawiać, że jego najmłodszy brat pojawia się w najbardziej niespodziewanych momentach. Lecz od tygodnia nic takiego się nie stało, przez co sama straciłam pewność co z tym począć. Tym bardziej, że nie odwiedzał nawet grobu brata, zupełnie jak gdyby przestał istnieć...
Potrząsnęłam głową, smętnie wyglądając przez okno. Brakowało mi i Tytusa, i Sylwestra. Wszystkim ich brakowało.
Zamarłam w bezruchu po oddaniu listu pokojówce, która od razu wyszła z pokoju.
Właściwie to czemu przejmowałam się Sylwestrem? Czemu się przejmowałam?
To był Sylwester! Dorosły facet, który wyraźnie nie chciał mieć nic ze mną wspólnego, więc powinnam dać sobie spokój. Zwłaszcza, że siniaki dalej miałam na skórze, po tym jak próbował się mi wyrwać.
- Ha...
Miałam więcej zmartwień na głowie, niż Sylwester. Zwłaszcza, że wczoraj otrzymałam zaproszenie na herbatę z księciem, która miała się odbyć już jutro. To powinno być moim zmartwieniem, a nie Sylwester.
Oparłam czoło o blat biurka z kolejnym, długim westchnięciem. Nie mogłam zapomnieć o tych martwych, pustych oczach Sylwestra oraz jego krzyku.
Mad! Nienawidzę cię! Słyszysz?! Nienawidzę!
To był pierwszy raz, kiedy coś takiego powiedział. Nigdy wcześniej, nawet będąc zły, nie wypowiedział tych słów. Mnie zresztą również nie kusiło.
A teraz to mnie prześladowały do tego stopnia, że pisałam do Sylwestra listy. Tego Sylwestra, który się ze mną bawił w chowanego, zachowując jak dziecko.
Podniosłam się, potrząsając głową.
Książę.
Na nim powinnam się skupić.
Na nim i naszym spotkaniu.
Ale to nie zmieniało faktu, że dalej mogłam myśleć jedynie o Sylwestrze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top