6. Wypadek
Uznałam naszą akcję za prawdziwy sukces. Nie dostałam żadnych propozycji małżeńskich, nawet nie pojawiły się listy miłosne. A minęło całe trzy dni od akcji w pałacu, wobec czego wreszcie mogłam się rozluźnić. Byłam tak szczęśliwa, że aż zachciało mi się udać do Sylwestra i mu podziękować. Niewątpliwie jego... nasza kłótnia w ogrodach oraz ten jego wzrok odganiający kawalerów, wiele zdziałał.
- Jutro – rzuciłam do siebie, odkładając sztuczce na talerz.
Był już wieczór, więc nie wypadało udać się do rezydencji Martin o takiej porze. Zresztą nikt by mi nie pozwolił wychodzić tak późno jedynie po to, żeby podziękować za pomoc. I to mężczyźnie. Ojciec zszedłby na zawał, gdyby usłyszał, że zamierzam cokolwiek takiego zrobić. To też nie było tak, że zalecaliśmy się do siebie, byliśmy zaręczeni, czy coś podobnego.
Zadowolona rozejrzałam się po jadalni. Cała reszta rodziny była skupiona na jedzeniu, nieco pochmurna. Jedyną osobą, która jadła wpatrując się we mnie zmrużonymi oczami, był Artur. Dalej nosił uraz do mnie za tamtą sytuację w pałacu i nie wyglądało, jakby miało się to zmienić w najbliższym czasie. O ile w ogóle się zmieni. Z Arturem nigdy nie było wiadomo.
Uśmiechnęłam się niewinnie, zaraz potem tego żałując, gdy brat podejrzliwie zmrużył oczy, jak gdyby zastanawiał się co też kombinowałam. Chociaż nic nie zamierzałam zrobić. No, może prócz odwiedzenia Sylwestra jutrzejszego ranka. Należało mu podziękować, w końcu wcale nie musiał pomagać.
Odwróciłam wzrok, gdy służąca wbiegła do jadalni i od razu podbiegła do matki. Miała bladą twarz, szepcząc coś do ucha swojej pani, która również bielała z każdym słowem kobiety. Aż upuściła sztuczce, przyciskając dłoń do ust z zszokowanym wyrazem twarzy.
- Żono?
- Mamo?
- Co się stało? – spytałam, dołączając do głosów.
- T-tytus miał wypadek – powiedziała półprzytomnie mama. – O... On umiera.
- Nie, pani – służąca pokręciła współczująco głową. – Panicz Tytus Martin zma... zginął w tym wypadku. Moja znajoma przekazała mi, że miał wracać przez niebezpieczny teren, bo chciał pośpiesznie odwiedzić swoją narzeczoną. Tam... ziemia... tam zrobiło się zapadlisko. Znaleziono szczątki powozu i...
Pokręciłam przecząco głową. To nie było możliwe, przecież jeszcze kilka dni temu śmialiśmy się razem. Opowiadał mi nawet o swoich planach!
Och, nie!
Sylwester!
Gwałtownie wstałam, otwierając usta. Sylwester uwielbiał swojego najstarszego brata i to do tego stopnia, że czasami mówił jedynie o nim. Więc co teraz musi czuć? Na pewno nie będzie mógł pojechać na miejsce wypadku. Niespokojny, zostanie gdzieś zamknięty, żeby nie martwić reszty. Albo nie zrobić sobie krzywdy.
Ale byłam pewna, że... że teraz potrzebował kogoś, kto zdoła go uspokoić na tyle, żeby niczego nie rozwalił, ani przypadkiem sobie nie zrobił krzywdy.
- Pojadę do rezydencji Martin – powiedziała mama, również wstając.
- Jadę z tobą – rzuciłam pośpiesznie, z desperacją. – Proszę.
- Szykować powóz! – zawołała mama – Przynieście nam płaszcze. Nie ma potrzeby się przebierać – oczy mamy padły na pozostałych. – Reszta zostaje tu z ojcem.
- Kochanie...
- Będę z Madeleine. Nie bój się – mama pogłaskała ojca po policzku. – Moja przyjaciółka mnie potrzebuje, skarbie, więc muszę tam być. Dla niej i dla siebie.
To zakończyło dyskusję i właśnie w ten sposób pośpiesznie udałyśmy się w podróż. Obie byłyśmy zbyt wstrząśnięte, żeby rozmawiać. Mogłam myśleć jedynie o tym z jaką pasją Tytus opowiadał o tym, jak w następne lato weźmie ślub ze swoją ukochaną. I o tym, że chciałby być światkiem ślubu Sylwestra, który tak bardzo zarzekał się, że nie znajdzie odpowiedniej kobiety. Mieliśmy nawet założyć się z nim, że kiedyś wpadnie po uszy zakochany w kimś niespodziewanym.
Mieliśmy...
Po moim policzku spłynęły łzy, gdy nerwowo wyglądałam przez okno. Trzymałam w dłoni zimną rękę mamy, a nasze nogi rytmicznie uderzały o podłogę powozu.
- Jak to możliwe...? – wymamrotała mama.
Zamrugałam powiekami, by odgonić łzy i przytuliłam mamę, która również uwielbiała Tytusa. Nasze rodziny były tak blisko, że ciężko byłoby nie odczuwać straty. Właśnie dlatego nie brałyśmy ze sobą Artura. Lepiej było, aby ojciec go uspokoił.
Moje myśli pobiegły w kierunku Sylwestra, który gdzieś tam siedział, cierpiąc w samotności. Nie potrafiłam sobie wyobrazić jak bardzo musiał cierpieć po utracie brata. Na pewno był w rozsypce, niedowierzając i ukrywając się.
********
Z mamą wleciałyśmy do rezydencji, gdzie wszyscy płakali. Nastrój żałobny unosił się w powietrzu, bo przecież Tytus był uwielbiany przez każdego. Miał taki charakter i osobowość, że nie dało się go nie lubić.
- Gdzie duchessa? – spytała mama kamerdynera, który od razu ją zaprowadził.
- Gdzie Sylwester? – dopytywałam służącej, której oczy były zaczerwienione od płaczu.
- Panicz? Musieliśmy go zamknąć w pokoju muzycznym – wyznała chropowatym głosem. – Lepiej tam nie iść, panienko...
- Klucze.
- Słucham?
- Daj mi klucze – wyciągnęłam rękę, nagląc służącą. – Nie możecie zostawić go samego.
- Ale... Panicz może zaatakować. Proszę uważać – ostrzegła.
Ostatecznie dała mi klucze, a ja od razu pomknęłam w odmiennym kierunku niż matka. Znając Bernarda i Samuela – jeden na pewno wybiegł z domu, zaś drugi ukrył się w domu – nie zajęli się najmłodszym bratem. Z drugiej, jednak strony cierpieli tak samo, bo utracili najstarszego. Tego, którego cenili, poważali i szanowali. Przyjaciela, rodzinę, powiernika.
A co dopiero musi czuć narzeczona, która pewnie teraz obwiniała się o wszystko...
- Panienko! – stary kamerdyner stał przy drzwiach pokoju muzycznego. Otworzył szeroko oczy na mój widok. – Proszę nie wchodzić! Panicz jest niebezpieczny.
- To Sylwester. Poradzę sobie.
- Panienko... - kamerdyner pochylił się patrząc na mnie ze smutkiem. – Pewnie panienka nie wie, ale pan był na... miejscu wypadku. To była zasadzka. Panicz Ty... - głos zasłabł służącemu. – Panicz Tytus został poważnie raniony nim ziemia się osunęła, zabierając go ze sobą.
- Co?
- Pan znalazł winnych, ale już i tak było za późno. Mimo to panicz Sylwester chciał na nich ruszyć z bronią.
Spojrzałam na zdobione drzwi, po czym przepchnęłam się, pośpiesznie otwierając je kluczem. Kamerdyner mnie nie powstrzymał, chociaż dalej mówił bym się jeszcze zastanowiła. Teraz, jednak rozumiałam powód zamknięcia Sylwestra. Nie chcieli żeby rzucił się na winnych z bronią i przy okazji zabił siebie samego. Jednakże nie mogli zamykać go samego! On potrzebował być z rodziną, nawet jeśli teraz nad sobą nie panował.
Otworzyłam drzwi na oścież i chwytając świeczkę z korytarza, ruszyłam do środka. Na wszelki wypadek zamknęłam za sobą powłokę, aby nikt nie widział co działo się w środku. To jedynie zaniepokoiłoby służbę.
- Sylwester?
Rozejrzałam się po ciemnym pokoju, w którym walały się po podłodze instrumenty muzyczne, donice i kwiaty. Nigdzie nie widziałam mężczyzny, do którego przyszłam, jedynie zniszczone rzeczy. To dodatkowo mnie zaniepokoiło.
- Sylwester? Och, tu jesteś!
Wreszcie zobaczyłam mężczyznę w najciemniejszym rogu na samym końcu pomieszczenia. Jedynie przez poruszenie w tamtym miejscu.
Pośpiesznie ruszyłam ku niemu z mocno bijącym sercem. Bałam się, że zrobił sobie krzywdę, co było bardzo prawdopodobne skoro tak zniszczył pokój.
- Przyszłaś się ze mnie śmiać? Muszę wyglądać żałośnie, nie?
Twarz Sylwestra była mokra od łez, a jego zielone oczy straciły blask, stając się martwe i czerwone od płaczu. Także głos ochrypł, jakby od godzin wrzeszczał nieprzerwanie. Lecz to było niczym w porównaniu do jego ubrania – pomiętego, gdzieniegdzie podartego. Wobec czego mógł gdzieś tam mieć rany, jednak wiedziałam, że dobrowolnie ich nie pokaże.
Musiał szarpać również za włosy. Te miękkie, ładne, ciemnobrązowe włosy. Inaczej nie wyglądałyby teraz w ten sposób.
- Nie – podeszłam bliżej, odkładając świecę w oddali, ale tak żeby dalej coś widzieć. – Nie po to tu przyszłam.
- Jasne, myślisz że... Co ty robisz?!
Zrzuciłam płaszcz na ziemię, po czym rozkopałam lekko nogi Sylwestra na bok. Dopiero wtedy umościłam się między jego nogami, klęcząc przed mężczyzną, który tak działał mi na nerwach. Niemal każdy wiedział, że ilekroć się spotykaliśmy od razu zaczynaliśmy się ze sobą kłócić. Nikt, jednak nie zdawał sobie sprawy, że te kłótnie miały różne znamiona – czasami pojawiały się z lęku, czasami z niepokoju o tego drugiego. Innym razem chcąc zapobiec katastrofie.
Byliśmy doprawdy dziwnymi przyjaciółmi.
- Możesz mi wierzyć, mi też zależało na twoim bracie. Tytus był dobrą osobą, wspaniałym człowiekiem i idealnym przyjacielem – zgniotłam dłońmi policzki Sylwestra w celu zapobiegnięcia wypływaniu z jego ust słów. Teraz musiał słuchać. Nie mogliśmy znów się pokłócić, bo to tylko pogorszyłoby sprawę. – Kiedy zadebiutowałam – rok temu – w wieku szesnastu lat, nikt inny prócz mojego ojca, brata i kuzyna nie chciał ze mną zatańczyć, przez ten mój incydent. Musisz to pamiętać, bo się ze mnie nabijałeś, sam nie tańcząc. Powiedziałeś, że nie nauczyłeś się i dlatego stałeś jak ten kołek i to niedaleko mnie. Z tym swoim rozbawionym uśmiechem. Ale wtedy – niemal niczym bohater – podszedł do mnie twój brat, Tytus i poprosił mnie do tańca. Byłam mu tak bardzo wdzięczna, że to zrobił. Tym bardziej, że wtedy nie musiałam martwić rodziny, która i tak bała się co pocznę. Pamiętasz to?
Oblizałam wargi, kciukami ocierając łzy z oczy Sylwestra. Patrzył na mnie tak, jakby świat mu się rozpadł, a ja byłam jedyną, jaka mu pozostała. Dlatego słuchał, niczym zahipnotyzowany, niemal błagając abym mówiła dalej.
- Później co bal prosił mnie do... - głos mi się załamał, lecz szybko odchrząknęłam, mrugając pośpiesznie. – Co bal Tytus prosił mnie do tańca po zatańczeniu ze swoją narzeczoną, bo to skłaniało ludzi do odważenia się, chociaż dalej nikt później nie proponował mi udania się na parkiet. Ale wystarczyła mi obecność Tytusa, tego bohatera, który się nie bał ze mną tańczyć – zawahałam się, nim kontynuowałam. – Mieliśmy wtedy taki wspólny żart. Ja, Tytus i jego narzeczona, Teresa. Podchodzili wspólnie, a ona przekazywała mi rękę twojego brata i mówiła: „Oddaję go w twoje ręce, więc go nie zdepcz". To mówiła, nim obiecała przynieść nam coś do picia i poczekać, aż oddam jej narzeczonego. To jest moje najukochańsze wspomnienie Tytusa. I... tak właśnie go zapamiętam – w moich oczach pojawiły się łzy. – Bo był tak wspaniałą osobą. Zawsze z uśmiechem na twarzy, Sylwestrze.
Sylwester zawahał się, marszcząc w cierpieniu brwi, ale wystarczyło mu, że go przygarnęłam go siebie za ubrania. Wtedy przytulił się do mnie mocno, pozwalając dostrzec jego drżące ramiona. Po chwili zaczął głośno płakać, mocno wczepiając się we mnie, jak gdyby wystarczyło mu to, że przy nim byłam.
Powoli zaczęłam głaskać Sylwestra po plecach i po włosach, cicho nucąc piosenkę, którą mama śpiewała mi, gdy miałam gorszy dzień. Może to nie poprawi sytuacji, ale przynajmniej uspokoi osobę gotową rozwalić wszystko i samemu zrobić sobie krzywdę. Liczyłam, że tyle wystarczy, aby Sylwester mógł zwyczajnie popłakać.
Kolana zaczęły mnie boleć od klęczenia, gdy na siłę pozostawałam w tej samej pozycji, tuląc mężczyznę do piersi. Mimo to pozostałam w miejscu, bo czułam, że to było niczym w porównaniu z cierpieniem Sylwestra.
Po moich policzkach zaczęły spływać łzy, które dotąd wstrzymywałam, zaś głos coraz bardziej się łamał. Bolało mnie, że Tytus zmarł tak nagle i zniknął całkowicie z mojego życia. Także to, że Sylwester cierpi, a ja nie mogłam lub też nie potrafiłam mu pomóc. Czułam się całkowicie bezradna.
- Wiesz – powiedziałam, kiedy Sylwester się odrobinę uspokoił, wtulając twarz tym razem w zagłębienie mojej szyi. – To zabrzmi brutalnie, ale pociesza mnie jedna myśl. Że przynajmniej Tytus nie cierpiał. To byłoby okrutne, gdyby... w tych ostatnich chwilach... Wiem, że to, żadne pocieszenie dla ciebie, ale jednak...
Nastała cisza, której nie potrafiłam zapełnić, choćbym chciała. Pozwoliłam Sylwestrowi pociągnąć mnie bliżej, tak że siedziałam na nim. Wydawało mi się, że teraz potrzebował zwyczajnie czuć ciepło wydobywające się z innego ciała. Pewnie Hester, czy Artur od razu by mnie zrugali, lecz w obecnej chwili pozwalałam Sylwestrowi na robienie tego, co chciał. Byleby nie zrobił sobie krzywdy.
- Zostań ze mną, Mad. Zostań.
- Zostanę – przytaknęłam, przesuwając dłonią po włosach mężczyzny. - Tak długo, jak będzie trzeba.
- Nie zostawisz mnie samego?
- Nie.
- Nawet na chwilę? – upewniał się, niczym małe dziecko obawiające się odejścia matki.
- Nawet na chwilę – zgodziłam się, całując Sylwestra po głowie, jak to robiła mama. – Bo co zrobimy, jeśli zrobisz sobie krzywdę?
- Traktujesz mnie jak dziecko – jęknął, burcząc pod nosem.
- Jakżebym śmiała! Jedynie Tytus mógł cię nazywać „dzieciątkiem".
- Jedynie on.
Zamilkliśmy przytuleni w ciasnym uścisku i nasłuchując pośpiesznych kroków. Cała rezydencja była na nogach, zupełnie jak gdyby nikt nie czuł się na siłach by się położyć.
Usłyszałam, jak zatrzymują się przy drzwiach pokoju muzycznego, zapewne pytając, jak się ma sytuacja w środku. Na pewno bali się wybuchu panicza i jednocześnie nie zamierzając zostawiać go samego. Mimo to na niewiele mogli sobie pozwolić. Nie przytulą go, nie dotkną, ani nie pozwolą, aby wpakował sobie kogoś z nich na kolana.
Sylwester również nie rozluźniłby się przy nich, w taki sam sposób w jaki robił to przy mnie.
- Musimy sprawdzić czy sobie czegoś nie zrobiłeś – powiedziałam, czując że to czas, by się podnieść. – Lepiej będzie ulokować się w twoim pokoju, co Sylwester?
- Ale zostaniesz, prawda? – z desperacją chwycił mnie za rękę, gdy chciałam się podnieść.
- Już mówiłam, że zostanę, ale musimy się podnieść. Niewygodnie jest na ziemi w zimnym pomieszczeniu.
Sylwester słabo przytaknął, chwytając się mojego rękawa. Robił tak od dziecka, gdy coś zbroił będąc w moim towarzystwie, dlatego ten widok nie zdziwił służących. Wyraźnie ucieszyli się, że ich panicz zdecydował się wyjść i wreszcie przypomina tego dziewiętnastoletniego, niewinnego, młodego mężczyznę, który cierpiał po utracie brata.
- Przynieście opatrunki i maści do pokoju Sylwestra – poprosiłam kierując się ku schodom. – Będziemy na was czekać – obejrzałam się na powłóczącego nogami Sylwestra, którego głowa zwisała ku dołowi. Dopiero wtedy chwyciłam go za dłoń, powoli kierując. – Najpierw cię opatrzymy, a potem siądziemy przy kominku, co? Musimy cię ogrzać.
- Z Mad – wyszeptał.
- Tak, ze mną – przytaknęłam po drodze zgarniając również dwóch pozostałych zbiegów.
Bernard i Samuel również mieli drobne rany, jakby wbiegli w krzaki. I również ruszyli za mną do pokoju najmłodszego z nich, chwytając to rękaw to materiał mojej sukienki.
Ta noc na pewno będzie długa, męcząca i bezsenna...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top