11
W tym rozdziale dedyk wędruje do...Shanti0
Otworzyłam szybko oczy w nadzieii, że powrócę do domu.
Zamiast tego dostrzegłam przerażonął twarz Newt i jednego z Plastrów.
A jednak, wracamy do punktu wyjścia.
Spróbowałam wstać, ale kłucie w boku pozostawiło mnie na łóżku.
Zerknęłam w tamto miejsce. Cały brzuch owinięty był kilkoma warstwami bandarzy. W punkcie, gdzie najbardziej bolało przyłożone były dodatkowe gaziki.
- Co się ze mną stało? - spytałam, mój głos był urywany i słaby.
Newt usiadł obok łóżka i oparł łokcie o uda.
- Prawdopodobnie urządlił cię bóldorzerca - objaśnij ze spokojem, tym razem jego opanowanie działało mi na nerwy.
Pewnie zaraz, z tym samym spokojem powie mi, że umieram.
- To znaczy, że mogę już zapomnieć o chodzeniu? - ciągnęłam patrząc
bezradnie na bezwładne kończyny.
-Chwilowo tak. - przynajmniej był szczery - Ale spokojnie, Plaster podał już odpowiednie leki i za kilka dni przejdzie.
Czy to mnie pocieszyło? Może.
- Ogej - mruknęłam odwracając się do niego plecami.
- Jeśli jesteś zmęczona, powiedz, to wyjdziemy i damy ci odpocząć - powiedział cicho Newt, po czym słyszałam jak wstaje.
- Zostań ze mną - szepnęłam, a moje słowa zabrzmiały błagalnie, że zdołałam zaskoczyć samą siebie.
Newt odwrócił się na pięcie i dałabym sobie palca uciąć, że się uśmiechnął.
- Skoro nalegasz.
Odwróciłam się w jego stronę. Chciałam, żeby został, bo tylko on mnie tutaj rozumiał. To właśnie Newt zwierzał mi się ze swoich uczuć i potrafił przyznać się do swoich słabości. Przy nim nawet najbardziej zatwardziały człowiek (ja) dał radę uchylić skrawek siebie.
- Usiadź. Muszę cię o coś spytać - odparłam robiąc mu miejsce obok siebie.
- Jesteśmy teraz we dwoje, więc spokojnie możesz mi powiedzieć, że powoli umieram.
Newt skupił się na usilnym obserwowaniu ziemi.
- To może zacznę inaczej - zaproponowałam przechodząc do pozycji siedzącej. - Ile czasu mi zostało?
Tym razem blondyn popatrzył mi prosto w oczy szukając w nich emocji, jakie w tamtej chwili odczuwałam.
Nic z tego. Nie dałam mu tak łatwo poznać tego co czuję.
- Plaster jak najszybciej podał antidotum, więc powinno być wszystko ogej.
- Z tego co widziałam, jeszcze nikt nie trafił tutaj w takim stanie po urządzeniu. - przerwałam uświadamiając sobie koszmarną prawdę.
- Nikt oprócz Bena.
Newt wzdrygnął się na moje słowa. Zapewne on, jak i ja dobrze wiedzieliśmy co to oznaczało.
Wygnanie poza mury, czyli samobójstwo przed śmiercią.
- Nie dopuszczę do tego - szepnął Newt chwytając mnie za rękę.
- Niby co zrobisz? - spytałam rozżalona.
- Poczekasz tutaj ze mną na mój koniec?
Newt jeszcze mocniej ścisnął moją rękę starając się utrzymać nerwy na wodzy.
- Wydostaniemy się stąd, a wtedy ludzie z zewnątrz cię wyleczą - mówił do mnie uspokajający tonem.
- Newt... - zaczełam a łzy same cisnęły się na moje policzki. - Wyjście z labiryntu nie jest takie proste i ty dobrze o tym wiesz. - teraz przyszła moja kolej na szczere spojrzenie w jego ciemne tęczówki. - Zrobię wszystko, żeby dowiedzieć się gdzie jest rozwiązanie, ale będę potrzebowała waszej pomocy.
Newt ożywił się i w dalszym ciągu słuchał mojego planu.
- Trzeba zwiększyć liczbę biegaczy, może przyśpieszymy szansę na znalezienie czegoś co było przeoczone.
- Pójdę z nimi - zaoferował, a ja wiedziałam, że powinnam mu na to pozwolić. Należał do strefy. Był częścią nas.
Kiwnęłam głową uwalniając rękę z ciepłej dłoni blondyna.
- Uważaj na siebie - dodałam widząc jak odchodzi.
Newt zatrzymał się i powrócił do łóżka.
- Będę - szepnął całując mnie delikatnie w czoło.
Zostałam sama. W mojej głowie wirowały rozmaite emocje i myśli.
Brałam pod uwagę, że to mógł być gest zwykłego wsparcia, ale jednak z trudem próbowałam to sobie przyswoić.
Spojrzałam na swoje nieruchome nogi.
Nie poddam się! Nie teraz!
Głupstwem byłoby się teraz załamywać. Newt mówił, że wyzdrowieję i tak będzie.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z umową jutro z rana wyruszy większa liczba streferów, a ja nie miałam zamiaru patrzeć na to z założonymi rękami.
Rozglądnęłam się dookoła mając nadzieję, że ktoś kręci się gdzieś blisko.
Wreszcie dostrzegłam cień przechodzącej osoby.
- Plaster! Hej, Palster!
Cień zatrzymał się, a w drzwiach stanął Minho.
- Nie przypominam sobie, żebym awansował na Plastra - odparł nonszalancko opierajac się o ścianę.
- Ogej, pomyliłam się - mruknęłam w duchu ciesząc się, że to jednak on. - Zanieś mnie do tej waszej sali obrad.
Minho uniósł brew i wymownie spojrzał na moje nogi.
- Później ci to wyjasnię.
Azjata wzruszył ramionami i szybkim ruchem podniósł mnie z łóżka.
Syknęłam z bólu, ale w tamtym momencie monologi o swojej ranie wydawały się zbędne.
- Do bazy? - upewnił się dźwigając mnie.
Ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że streferzy nie zawracali sobie głowy rozmyślaniem, co też ja kombinuję.
Może zdążyli się już przyzwyczaić, że od czasu mojego wtargnięcia tutaj och świat odrobinę się zmieni.
Mówiąc odrobinę, miałam na myśli obalenie dotychczasowych obrzędów. Trzeba było działać, ale przecież oni nie musieli tego wiedzieć z takimi szczegółami.
- Skrzynia - wydukałam, gdy tylko przekroczyliśmy próg. - Tam będzie coś ważnego.
Minho posłusznie odstawił mnie na stołek i kilkoma pociągnięciami przesunął skrzynię, którą pokazywał mi Thomas.
Otwarłam wszystkie złote klamry i powoli podnosiłam wieko.
Azjata w tym momencie naparł na wieko, a ona z głośnym trzaskiem zamknęło się przede mną.
Spojrzałam mu w czy. Z każdą sekundą narastała we mnie panika, strach i gniew, chociaż nie miałam do tego powodów.
- Zuza, nie pozwolę ci - odparł z żalem. - Jesteś pod wpływem leków. Nie mogę powierzyć ci najważniejszych zapisów w strefie. Wybacz...
Czara się przelała. Rozgoryczna uderzyłam pięściami w stół (czego jeszcze nigdy nie robiłam) i mocnym pchnięciem zsunęłam się z siedzenia zapominając o bezwładności.
Upadłam z głuchym łoskotem i jedną myślą:
" Niszczyć, uciekać, zabić."
Nie byłam sobą. Nie byłam Zuzą...
______________________
Może nie będę się dzisiaj rozpisywać, "moje Ameby", ale mam dla was krótkie info.
Rozdziały będą dodawane w środy i soboty (przynajmniej tak planuję)
Bay ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top