12. Wizyta u Caleba
Dzień otwarty.
Na samo wspomnienie mam ochotę się upić. Dzień otwarty powinno się spędzać z rodziną. Co jednak, jeżeli ktoś nie ma rodziny? Cały ten dzień jest dla niego po prostu męczarnią. Cały czas będzie myślał o swoich bliskich, których przy nim nie ma.
Ja mam zamiar w ten dzień zamknąć się w mieszkaniu, albo w sali treningowej i nie wychodzić do końca tego dnia. Kiedy tylko pomyślę o dniu otwartym...
Zawsze wtedy przed oczami mam Tobiasa. Jego uśmiech, jego śmiech. Jego oczy. Te wszystkie spojrzenia, jakimi mnie obdarzał lub jego stalowe spojrzenie, które mordowało innych. Tęsknię za nim całym. Nie ważne, że się kłóciliśmy. Ile bym oddała, żeby nawet się z nim pokłócić. Po prostu go zobaczyć.
Jeden gest. Jedno spojrzenie. Jedno słowo. Jedna chwila.
Tobias...
Jednak ja nie jestem jeszcze sama. Mam brata. No właśnie. Caleb...
Dwa miesiące temu dowiedział się, że będzie ojcem. W życiu bym nie powiedziała, że mój mądry braciszek będzie miał szybciej dzieci ode mnie. Do tego z kobietą, która nie jest jego żoną, ani nawet narzeczoną. Z tego, co wiem to ma na imię Luisa. Nie spotkałam jej jednak nigdy, a Caleb z dnia na dzień przestał się do mnie odzywać. Nie wiem, dlaczego. Przecież jesteśmy rodziną!
Jakby coś mnie tknęło. Wstałam pośpiesznie z łóżka, na którym leżałam i ruszyłam do łazienki. Minuta, dziesięć i byłam gotowa. Miałam na sobie czarne jeansy z dziurami na kolanach i czarny podkoszulek odsłaniający moje tatuaże. Wokół bioder miałam przewiązaną bluzę Tobiasa, ana szyi nieodłącznie naszyjnik z pierścionkiem zaręczynowym. Założyłam jeszcze czarne trampki za kostkę i wyszłam z domu. Po drodze wstąpiłam jeszcze do stołówki i wzięłam muffina, jako śniadanie.
Kiedy wreszcie wyszłam z siedziby frakcji słońce dopiero, co wyszło za horyzont. Jest około szóstej rano, więc mam jeszcze sporo czasu. Pociąg przyjechał dziesięć minut później. Bez problemu do niego wskoczyłam. W środku nie było nikogo, więc oparłam się o ścianę naprzeciwko wejścia do wagonu i wpatrzyłam się w przemijający krajobraz.
Mimowolnie zatopiłam się w myślach. Krajobraz mija tak samo, jak czas. Tylko my ciągle stoimy w miejscu i boimy się ruszyć do przodu. Mnie w miejscu trzyma nadzieja. Ona jest moją kotwicą. To nadzieja jest moim kołem ratunkowym i jednocześnie pstryczkiem. Trzymam się niej, jak tonący brzytwy, ale nie puszczę, bo chcę przetrwać.
Pociąg jechał w stronę centrum swoim szybkim tempem, a ja jadłam swojego muffina. Ostatnio i tak za mało jem. Według dziewczyn wszystkie ubrania zaczęły na mnie wisieć, ale co ja mogę na to poradzić? Nie mam apetytu do jedzenia. Czasami cały dzień mogę ciągnąć na jednym muffinie. Dzisiaj pewnie też tak będzie, bo ta rozmowa, którą zamierzam przeprowadzić na pewno nie będzie należała do najprzyjemniejszych.
Wyskakuję z pociągu, kiedy dojeżdża do centrum i idę w stronę Erudycji. Jeśli się nie mylę, to Caleb zaczyna pracę za dwie godziny, więc będę miała mnóstwo czasu, żeby z nim porozmawiać.
Powinnam zrobić to już dawno temu, jednak zawsze coś mi wypadało, albo po prostu zapominałam o tym. No właśnie. Jak można zapomnieć o własnym bracie? Jak złą siostrą trzeba być, żeby to zrobić? Trzeba być mną.
Kiedy szłam ulicą w stronę budynków zamieszkanych przez Erudytów mijałam dużo zaciekawionych spojrzeń. Przecież nie codziennie spotyka się Nieustraszoną u Erudytów. Tym bardziej, że w mieście wszyscy mnie znają (co nie jest dla mnie wspaniałe, a wręcz przeciwnie) i znają moją historię. Poza tym wiedzą, że Tobias to mój mąż. Wiadomości szybko się rozchodzą w Chicago. Tym bardziej takie sensacyjne. Te spojrzenia były pełne ciekawości, zainteresowania i tej okropnej litości.
Ignorując wszystkie spojrzenie doszłam do celu. Pięciopiętrowy budynek, w którym od niedawna mieszkał Caleb. Weszłam do środka i zaczęłam się rozglądać dookoła. Ściany holu były pomalowane na niebiesko, a podłoga była z jakiegoś kamienia. Wszędzie była porozkładana różna zielenina. Ten budynek był jednym z najlepszych miejsc mieszkalnych w Chicago. Można to było wywnioskować chociażby z tego, że naprzeciwko wejścia była recepcja, a w niej jakaś biuściasta (nie mam pojęcia, jak to się powinno pisać...) brunetka, która patrzyła na mnie zaciekawionym wzrokiem. Pewnie do niej podeszłam, a ona wciągnęła z sykiem powietrze, jakby się czegoś przestraszyła. Jednak to zignorowałam i spojrzałam jej prosto w oczy.
-Caleb Prior. - powiedziałam bez zbędnych słów.
Nie miałam dzisiaj nastroju na miłe powitania.
-Pani jest umówiona? - spytała lekko drżącym ze strachu głosem.
-Który pokój? - spytałam posyłając jej mordercze spojrzenie, pod którym recepcjonistka się skuliła.
-Dwadzieścia trzy. - powiedziała w końcu.
-A jak się tam dostanę? - spytałam, na co dziewczyna posłała mi przestraszone spojrzenie.
-Drugie piętro. Trzecie drzwi po prawej. Schody są tam. - powiedziała wskazując kierunek.
-Dziękuję. - posłałam jej nikły uśmiech i ruszyłam do schodów.
Ta dziewczyna wyglądała naprawdę na przerażoną. To ja doprowadziłam ją do takiego stanu. Co się ze mną dzieje? Sama siebie nie poznaję. Przecież powinnam jakoś inaczej z nią porozmawiać, ale to wszystko... Po prostu nie mam już siły. Dlatego nawet nie udaję miłej dla obcych mi osób. Pewnie moi rodzice przewracają się w grobie. Nie tak mnie wychowali, ale ja już inaczej nie umiem. Zmiana frakcji nie tylko zmieniła moje życie. Zmieniła też mnie. Nie jestem już Altruistką. Jestem Nieustraszoną.
Mieszkanie Caleba znalazłam bez problemu. Zapukałam kilka razy w brązowe drzwi z nazwiskiem napisanym na plakietce na środku drzwi i poczekałam, aż drzwi się otworzą. W końcu usłyszałam szczęk zamków, a w lekko otwartych drzwiach zobaczyłam twarz Caleba.
-Beatrice? - spytał zaskoczony i otworzył drzwi szerzej wypuszczając mnie do środka.
-Też miło mi cię widzieć Caleb. - powiedziałam z lekkim przekąsem.
Rozejrzałam się po mieszkaniu. Było urządzone w nowoczesnym stylu, ale bardzo Erudyckim. Kuchnia była połączona z salonem. Wszystkie ściany były niebieskie, a meble białe. Wszystko było uporządkowane i takie... nie Erudyckie. Wszędzie powinny być porozrzucane książki, albo inne takie przybory. Jednak tu jest porządek.
-Ekhem.
Odwróciłam się w stronę, skąd odbiegał głos. W salonie na kanapie siedziało czworo ludzi. Starsza para, blond włosy chłopak i dziewczyna. Ładna brunetka o długich, kręconych włosach, zielonych oczach i przepięknym uśmiechu.
-Jesteś kochanką tego idioty? - spytał starszy facet bez zbędnych uprzejmości, na co ja zaczęłam się śmiać.
-Tato! - powiedziała zielonooka, na co mężczyzna wywrócił oczami.
-Przepraszam za mojego męża. - powiedziała kobieta, która wyglądała, jak jej trochę starsza wersja, z szerokim uśmiechem - Mam na imię Veronica, a to mój mąż Wane i dzieci Roxy oraz Phil.
-Jestem Tris. - powiedziałam.
Kobieta posłała mi rozbrajający uśmiech tak samo, jak jej córka. Za to męska część tej rodziny wpatrywała się we mnie z mieszanką uczuć, które postanowiłam zignorować.
-Caleb. - zwróciłam się do brata, bo ta sytuacja była dla mnie niezręczna - Chciałam z tobą porozmawiać.
-Możesz przy nas. - powiedział mężczyzna - On nie ma przed nami żadnych tajemnic.
Posłałam Calebowi pytające spojrzenie, na co on westchnął głośno i spojrzał na mnie zmieszanym wzrokiem.
-Roxy to moja narzeczona, a to jej rodzina. - wyjaśnił, na co ja zmarszczyłam brwi.
-Od kiedy masz narzeczoną? - spytałam zdziwiona.
-Od miesiąca. - powiedział chłopak, który cały ten czas patrzył na mnie wzrokiem, którego wolałam nie widzieć.
-Caleb. Możemy się jutro spotkać i w spokoju porozmawiać? - spytałam, bo ten chłopak mnie zaczynał irytować.
-A dlaczego nie tutaj? - spytał mężczyzna - Macie coś do ukrycia?
-Wane! - powiedziała kobieta patrząc na męża karcącym wzrokiem.
-Ponieważ... - powiedziałam patrząc na faceta, bo zaczął mnie denerwować - ... zachowuje się pan, jak jakiś król na pieprzonym tronie, a nie jak gość w mieszkaniu Caleba.
-Beatrice! - powiedział Caleb karcąc mnie wzrokiem.
-Nie odwracaj kota ogonem. - powiedziałam zwracając się do niego - Dlaczego z dnia na dzień przestałeś się odzywać?
-Ja... - zaczął się jąkać, na co go pośpieszyłam - Nie miałem czasu. - powiedział.
Prychnęłam i posłałam mu niedowierzające spojrzenie. Caleb nie patrzył na mnie, tylko w podłogę. Unika ze mną konfrontacji, bo wie, że mam rację. Pokręciłam głową patrząc na niego cały czas. On jednak nic nie powiedział, więc tylko westchnęłam.
-Nie wieżę ci Caleb. - powiedziałam w końcu starając się brzmieć spokojnie.
-No to uwierz i się stąd wynoś! - powiedział, na co ja zamarłam, a w pokoju nastała kompletna cisza.
Spojrzałam na niego zaskoczona nie wiedząc co zrobić, ani co powiedzieć. Caleb właśnie mnie wywala z mieszkania. Mój własny brat, któremu tyle wybaczyłam... Moje serce zaczęło się rozdrabniać na małe kawałeczki, ale to nie był i tak ten ból...
-Powiedz to jeszcze raz, ale tym razem spójrz mi w oczy, a wyjdę i nigdy więcej nie wrócę. - powiedziałam stawiając warunki.
Nie wieżę, że on to zrobi. To jest raczej niemożliwe. Caleb, co prawda umie bardzo dobrze kłamać, ale nie sądzę, żeby mi to zrobił.
A czy to nie on wydał cię na pastwę Jeanine? - spytał ten upierdliwy głosik w głowie.
To była prawda. Caleb już raz mnie zdradził. Skąd mogę wiedzieć, czy i tym razem nie zrobi czegoś podobnego?
-Chcę, żebyś stąd wyszła. - powtórzył patrząc mi w oczy.
Nie mogłam niczego wyczytać z jego twarzy, a oczy były zimne niczym lód. Nie poznawałam własnego brata...
-Nie wieżę. - powiedziałam kręcąc głową z bezsilności - Tak po prostu? Bez wyjaśnienia?
-A co tu wyjaśniać? - spytał już ostro wkurzony - Po prostu nie chcę mieć już nic z tobą do czynienia. Z resztą... Spójrz na siebie. Rodzice pewnie w grobie się przywracają, jak na ciebie patrzą!
Nie wiem, co się stało. W jednej chwili Caleb mówił o rodzicach, a w drugiej usłyszałam głośny plask, a jego głowa poleciała w bok. Caleb złapał się za policzek, na którym już zaczął formować się siniak, a ja stałam z ręką uniesioną. To ja go uderzyłam. Uderzyłam własnego brata. Co się ze mną dzieje?
-Nigdy nie waż się mówić o rodzicach w taki sposób. - syczę prosto w jego stronę.
Caleb noc nie mówi, a po chwili u jego boku pojawia się Roxy, która patrzy na mnie przepraszająco. Nie wiem, o co jej chodzi, ale po chwili się orientuję. Do mieszkania ktoś wchodzi. Stoję do niego tyłem, ale wiem, że to ochroniarz.
-O co chodzi? - spytał, a ja odetchnęłam z ulgą na ten znany głos.
-Może pan ją wyprowadzić? Wtargnęła do mieszkania i zaatakowała właściciela. - powiedział pewnie facet na kanapie, na co ja zazgrzytałam zębami.
Ochroniarz podszedł do mnie i złapał mnie za rękę, za co stanęłam z bólu.
-Sorki. Zapomniałem. - powiedział cicho Henry zmieniając rękę, za którą mnie trzymał - Czy będzie pan zgłaszał napaść? - spytał już trochę głośniej do Caleba, który patrzył obojętnym wzrokiem prosto na mnie.
-Nie, ale chcę jej coś powiedzieć. - powiedział, po czym podszedł do mnie i cicho wysyczał te kilka słów, które będą mnie prześladować już do końca życia - Nie mam już siostry. Ty jesteś tylko głupią dziwką, która zamordowała rodziców i samą siebie.
Nic nie powiedziałam, bo nie wiedziałam co. Te słowa tak bardzo bolały, a jednak trafiły w sedno. Nie mogłam nawet się poruszyć. To wszystko mną po prostu wstrząsnęło. Po chwili poczułam, jak ktoś delikatnie mnie popycha do wyjścia. Odwróciłam się w tamtą stronę i już nie spojrzałam w tył. Nie chciałam zobaczyć twarzy człowieka, który przez wiele lat był dla mnie wszystkim. Człowieka, który po tym co dla niego zrobiłam tak po prostu się mnie wyrzeka. Człowieka, który już nie jest moim bratem.
Henry puścił moją rękę, kiedy tylko drzwi się zatrzasnęły. Nie powiedziałam ani słowa. Po prostu szłam dalej. Nie chciałam być ani chwili dłużej w tym budynku. I pomyśleć, że jeszcze pół godziny temu miałam porozmawiać spokojnie z moim bratem. A teraz? Nie mam już brata. Wyrzekł się mnie. Zostałam kompletnie sama...
Wyszłam z budynku i ruszyłam w stronę torów. Z całej siły starałam się wstrzymać łzy, które za wszelką cenę chciały wyjść na światło dzienne. Jednak nie pozwalałam im na to. Ludzie nie mogą zobaczyć mojej słabości. Muszę sobie z tym poradzić sama.
Cały czas słyszałam, że ktoś za mną idzie. Podejrzewałam, że to Henry, który chce sprawdzić, czy ze mną wszystko w porządku. Jednak nie było w porządku, co nie znaczy, że mam zamiar mu to powiedzieć.
Kiedy doszłam do torów akurat przyjechał pociąg. Od razu wskoczyłam do wagonu, w którym świeciły pustki i usiadłam naprzeciwko wejścia przy ścianie. Za mną do wagonu wskoczył Henry, który chyba już skończył pracę, z tego co się orientuje. Henry uklęknął naprzeciwko mnie i spojrzał mi w oczy, chociaż ja unikałam jego spojrzenia.
-Tris...
-Nie chcę o tym rozmawiać. - powiedziałam pewnie głosem, który nie znosił sprzeciwu.
Przez resztę podróży się nie odzywał, a ja twardo wpatrywałam się w ścianę. Kiedy wreszcie nadeszła odpowiednia pora wyskoczyłam z pociągu i nie zatrzymując się popędziłam do siedziby frakcji.
W mieszkaniu znalazłam się pięć minut później. Zablokowałam drzwi i na autopilocie ruszyłam do łazienki. Usiadłam na zimnej podłodze i wyjęłam mały prostokątny przedmiot. Zaczęłam go obracać w palcach. Kiedyś obiecałam sobie, że już więcej go nie użyje. Jednak wszystko się zmieniło. Przełożyłam żyletkę do mojego nadgarstka, gdzie już widniało kilka kresek.
Tylko jedna. - powtarzałam sobie.
Jednak po tej jednej pojawiała się kolejna, kolejna i jeszcze kolejne...
Witam was!
Ten rozdział miał być kompletnie inny, ale wyszedł mi taki. Sama się tego nie spodziewałam.
Co wy o tym myślicie? Macie jakieś spekulacje? Jakieś przemyślenia? Wnioski?
Skoro swoje już załatwiłam to teraz ogłoszenia parafialne.
1. Zapraszam na profil EmilaMarzec. Jej książka, chociaż dopiero zaczęta, bardzo mi się podoba i chciałabym, żebyście przynajmniej zetknęli. Może i wam się spodoba?
2. Co uważacie o najnowszych Piratach z Karaibów? Czy wy też uważacie, że dubbing to zły pomysł?
3. Kto ma niedługo komunię lub na takową imprezę idzie ręka w górę!
To tyle.
Odwagi!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top