Schowek na miotły

Czuła, że gdzieś jest. Że to miejsce bardzo dobrze jej znane i bliskie, ale równocześnie tak obce.

Wiedziała, że gdzieś leży. Leżała na trawie. Bardzo wilgotnej trawie. Zapewne była mokra przez poranną rose. Czuła zapach drzew. Mimo tego, że ich nie widziała, wiedziała, że te drzewa są piękne.

Powieki miała zbyt ciężkie, aby otworzyć oczy. Gdy próbowała wstać, dopiero do niej doszło, że jej ciało przeszywa ogromny ból.

Słyszała krzyki i rozmowy. Ale nie mogła zrozumieć o czym były, bo dźwięki były strasznie niewyraźne.

Czuła jak dzwoniło jej w uszach. Nie wspominając o okropnym bólu głowy.

Nagle trwa, rosa i zapach drzew zniknęły. Dokładnie tak jakby się deportowała. Albo poprostu straciła przytomność.

Jej powieki nagle stały się dziwnie lekkie. Bez problemu mogła otworzyć oczy.

Zobaczyła, że siedzi na krześle, a jej nogi i ręce są do niego przywiązane.

Teraz już wiedziała gdzie jest. Bez problemu rozpoznała nore. Była w malutkim składziku na miotły w którym chowała się gdy była dzieckiem. Pomieszczenie było dość brudne, wszędzie były pajęczyny i kłębki kużu, tak jakby nikt tu nigdy nie sprzątał. Była tam mała półeczka na której stały porozwalane słoiki. Tuż obok stały trzy stare miotły, najwyraźniej od dawna nikt na nich nie latał. Ale człowieka który przed nią stał widziała pierwszy raz w życiu.

- Jak się nazywasz?

Spytał mężczyzna z drewnianą nogą i bardzo, bardzo dziwnym okiem.

- Jeśli myślisz, że będziemy bawić się w wasze gierki to się mylisz. Wiedziałem, że Voldemort jest naiwny, ale nie spodziewałem się po nim tak naiwnej strategii.

- Co? Przecież Voldemort nie ży...

I teraz dopiero przypomniała sobie czym był ten złoty łańcuszek. To był zmieniacz czasu. Widziała go w jednej z książek które dostała na urodziny od cioci Hermiony. Teraz w myślach sama skarciła się za swoją własną głupotę. Jak mogła być taka nieostrożna? Czemu odrazu nie posłuchała Snepea i nie odłożyła tego spowrotem na swoje miejsce.

Teraz rozpoznała człowieka który przed nią stał. To był Alastor Moody. Jej tata wiele razy o nim opowiadał.

Ale wciąż nie rozumiała jednej żeczy. Przecież zmieniacz czasu może przenieść się tylko o kilka godzin, a Szalonooki przecież nie żyje. Zmarł jeszcze przed bitwą o Hogwart.

- Który rok?

Spytała lekko drążcym i łamiącym się głosem.

- Że co?

Odpowiedział już lekko zły Alastor.

- Który mamy rok?

Ponownie zadała pytanie tylko, że już bardziej stanowczym, a jednak wciąż drżącym głosem.

- 1996, nie pogrywaj sobie ze mną. Jesteś zwykłym plugawym śmierciożercą.

- Dumbledore.

Wydusiła z siebie to jedno jedyne słowo.

- Muszę porozmawiać z Dumbledorem.

- Żeby go zabić? Nie ma opcji, zacznij gadać albo potraktuje cię cruciatusem!

Dziewczyna wzdrygnęła się na te słowa. Nie wiedziała, dlaczego on nie może jej zaufać. Ale w końcu to były czasy Voldemorta.

- Dobrze powiem, ale Albusowi Dubledorowi we własnej osobie i nikomu innemu!

Nie wytrzymała, musiała wykrzyczeć te słowa, bo wiedziała, że inaczej jej błagania nie poskutkują.

- A więc dobrze... niech ci będzie...

Powidział już nieco spokojniejszym i tajemniczym tonem, po czym wyszedł zostawiając ją samą ze swoimi myślami.

Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza.
Co jeśli nikt jej nie uwieży? Co jeśli oddadzą ją w ręce Voldemorta, albo poprostu sami ją zabiją? Chciała do domu. Chciała przytulić rodziców, Scorpiusa, przyjaciół, nawet tych dwóch gamoni Jemesa i Albusa. Ile by dała żeby ich zobaczyć.

Jej przemyślenia przerwały otwierające się drzwi. Stał w nich nie kto inny jak Albus Dumbledore.

Dziewczyna wydała z siebie stłumiony okrzyk. Zawsze chciała go poznać. Zawsze chciała poznać tego słynnego Dumbledorea o którym tak wiele słyszała. Zawsze chciała usłyszeć jedną z tych niezwykle mądrych rad o których tak zawzięcie mówił jej ojciec. W końcu to jej brat nosi jego imię.

Był to starzec z długimi siwymi włosami i brodą. Patrzył na nią swoim jasno niebieskimi oczami zza osadzonym na haczykowatym nosie okularów.

- Musi mi Pan pomóc.

Powiedziała bez większego namysłu dziewczyna.

- Postaram ci się pomóc, ale najpierw musisz odpowiedzieć na kilka moich pytań, dobrze?

Lili tylko skinęła głową.

- Jak się nazywasz?

- Lili

Powiedziała niepewnie.

- Lili Luna Potter.

Męszczyzna patrzył na nią z wytrzeszczonymi oczami.

- Potter? Jak to Potter?

Spytał zdezorientowany.

- No tak mam na nazwisko.

Oznajmiła zniecierpliwiona.

- Powiedz mi jak się nazywają twoi rodzice?

- Harry i Ginny Potterowie

Teraz był naprawdę zaszokowany. Nie chciał się do tego przyznać, ale nie sądził, że jego uczeń Harry dożyje do dwudziestki. Myślał, że Voldemort go poprostu dopadnie.

- Powiedz mi jak sie tu dostałaś?

Dokładnie tak jakby wiedział o co chodzi. Teraz dziewczyna zrozumiała, dlaczego jej tata tak bardzo go lubił.

- Zmieniacz czasu.

Tutaj urwała jakby zastanawiała się jakby to wszystko ująć w słowa. Było jej tak wstyd. Gdyby była tak samo rozważna jak jej brat Albus napewno by tu teraz nie siedziała.

- Znalazłam go na biurku w gabinecie i poprostu wyślizgnął mi się z rąk.

Powiedziała spanikowana.

- Myślę, że mogę Ci pomóc, ale będzie to trochę trwało...

- Ile?

- Dwa miesiące.

Całe dwa miesiące. Przez ten czas w jej osi czasowej może wydarzyć się tak wiele.

- Dobrze, wierzę ci.

Urwał wpatrując się w nią z wciąż z lekkim szkokiem.

- Alastorze myślę, że możemy ją rozwiązać.

Podrapał się nerwowo po karku po czym zmierzył w stronę dzwi.

- Ja poinformuje o zaistniałej sytuacji Molly i Artura.

- A moi rodzice?

Krzyknęła z nutką nadziei w głosie.

- Są tutaj?

- Nie, ale nie długo się pojawią. Za tydzień kończy się rok szkolny wtedy tutaj przyjadą.

- Dobrze, ja...

Chciała jeszcze coś powiedzieć, okazać jakąś wdzięczność za to, że jej uwierzył. Za to, że jej wysłuchał i nie wyśmiał mówiąc, że pewnie jest poplecznikiem Voldemorta.

- Dziękuję

Profesor tylko uśmiechnął się do niej słabo.

Już lubiła tego człowieka. Strasznie ją intrygował. Tak tajemniczy, ale równocześnie można z niego czytać jak z otwartej księgi. Ufała mu. Widziała, że przywróci ją do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top