Rozdział 1 Początek końca
Tris POV.
Biegnę. Biegnę ile mam sił w nogach. Zmęczone kończyny odmawiają posłuszeństwa, ale je ignoruję. Nie mogę zawrócić. Nie mogę się poddać. Nie mogę. Nie teraz, kiedy jestem już tak blisko. Nie pozwolę, by David zniszczył to, na co tak ciężko pracowałam. Nie pozwolę.
Przed oczami rozciaga mi się szmaragdowy pas lasu. Ostre czubki sosen próbują przedziurawić aksamitne strugi chmur, pokrywające niebo. Włosy rozwiewa mi chłodny wiatr. Wokół panuję cisza. Zagłusza ją tylko dudnienie moich stóp i mój świszczący, przyspieszony oddech.
Gdyby nie fakt, że walczę o przetrwanie swoje, moich najbliższych, oraz całego społeczeństwa frakcyjnego, którego równowaga została przeze mnie zachwiana i brutalnie zburzona, powiedziałabym, że czuję się szczęśliwa. Lubię biegać.
Pamiętam swoją inicjację nieustraszonych, kiedy podczas treningów wyciskali z nas siódme poty. Pamiętam gonitwy wzdłuż pociągów i wskakiwanie do nich. Ucieczki. W brew wszystkim emocjom, strachu, niepewności, lękowi, którego doznawałam, uświadamiam sobie,
że podobało mi się to. Czułam się wtedy wolna. Wolna jak nigdy.
W Altruiźmie nasi nauczyciele ze szkoły nie prowadzili zajęć fizycznych. Uważali je za zbędne i podpuszczające egoizm. Przekonywali, że powinniśmy poświęcać czas, by doskonalić ogół, nie swoją sprawność. Gdybym pozostała w starej frakcji, i tak by mi się do niczego nie przydała. Chyba, że do szybkiego podawania jedzenia bezfrakcyjnym czy ekspresowego wstawania w autobusie, by ustąpić miejsca komuś starszemu. Jednak ten podział już nie istnieje.
Teraz mknę przez trawy ku przeznaczeniu. Jeśli nie spróbuję udoskonalić siebie, nie udoskonalę nikogo.
Odwracam głowę o dziewięćdziesiąt stopni. Mrużę oczy. Za linią wzgórza nikogo ani nic nie dostrzegam. Nawet ostrego, wystającego kamienia tuż przede mną. Mój but uderza o niego z impetem. Potykam się i wbijam w niego swoją łydkę. Boli. Zbieram się z ziemi i spoglądam na podudzie. Widnieje na nim długa rana cięta, a cienka strużka krwi spływa mi po skórze. Krzywie się. Ocieram ją mimowolnym ruchem ręki. Przyzwyczaiłam się do piekących ran i dotkliwych urazów. Postanawiam odrobinę zwolnić. Jeszcze raz uważnie sprawdzam czy David lub ktoś równie podły nie dotrzymuje mi kroku. Na szczęście jestem sama. Żałuję, że Tobias, Caleb i inni jeszcze nie dotarli na przedmieścia. Chciałabym mieć ich teraz przy sobie. Wiem jednak, że liczą na mnie. Wiedzą, że dam radę. Czuję ich wiarę w sobie. Ta myśl mnie pokrzepia.
Żywo kieruję się w stronę łąki, na której znajduję się przyczyna mojego biegu. Mój cel.
Na samym środku zieleniącej się aksamitnie polany, okrążonej ciemnym malachitem drzew, widzę jakby kulę. Przezroczysta powłoka osłony złożona z drobnych płytek, odbija się w promieniach słońca. Jej równie przezroczyste brzegi biegną od samego szczytu kopuły, aż do podnóża i nikną w ziemi. Wewnątrz okrycia, znajduje się metalowe urządzenie. Dokładnie wiem jakie. Aplikator serum śmierci.
Staję. Zamykam oczy. Pod powiekami widzę ciemność. W uszach dźwięczy mi pytanie: Czy faktycznie chcę to zrobić? Czy faktycznie powinnam ryzykować siebie? W myślach pojawia mi się obraz Tobiasa poświęcającego się. Jeśli ja nie spróbuję przezwyciężyć serum, oczywistym jest, że on zrobi to za mnie. Wtedy zostanę sama, a gdy zostanę sama, na pewno tego nie przetrzymam. Nie będę w stanie przetrwać bez jego obecności. Bez jego bezcennego wsparcia, bez jego dotyku, który koił mnie w chwilach zwątpienia. Bez jego ust. Bez poczucia, że po prostu jest obok mnie. Szybko, nie zastanawiając się odpowiadam: Oczywiście, że powinnam.
Otwieram oczy. Unoszę twarz ku niebu. Uśmiecham się.
- Dziękuję – mówię.
Powoli podchodzę do kopuły. Nie jestem zdziwiona, gdy fragment jej ściany odsuwa się jak automatyczne drzwi. Niepewnie przestępuję próg. Jestem w środku. Drzwi się zamykają.
Rozglądam się wokoło. Centralnie na środku okręgu stoi stalowy panel, jeżdżący na kółkach. Spoczywają na nim wysterylizowana strzykawka oraz mały pojemniczek z przejrzystym, fioletowym płynem. Wzdrygam się. W prawym górnym rogu kasetonu dostrzegam przycisk. Mały zielony przycisk. Wiem do czego służy.
Biorę głęboki oddech. Mimowolnie chwytam za strzykawkę.Drugą ręką sięgam po fiolkę. Dłonie mi drgają. Wsuwam ampułkę w otwór szprycy i dokładnie ją wciskam, aż słyszę cichy przeskok, szczęknięcie klamry. Oglądam narzędzie ze wszystkich stron. Ostrze igły odbija światło słońca, rzucającego smugi do wnętrza kopuły. Przekładam broń do lewej ręki. Jeszcze raz wciągam i wypuszczam powietrze przez nos. Nie czekając ani chwili dłużej, przykładam szpilę do szyi. Klinga wolno przechodzi przez skórę i zagłębia się w moim ciele. Przechodzi mnie zimny dreszcz. Kiedy jestem już pewna, że cała zawartość zniknęła z buteleczki, odkładam strzykawkę. Teraz w moich żyłach krąży śmierć. Serum śmierci.
- Jestem Niezgodna – powtarzam sobie, by zatrzeć wszelkie wątpliwości. Jestem Niezgodna, więc serum na mnie nie zadziała. Nie zadziała.
Pragnienie życia, jest jednak do tego stopnia rozpaczliwe, że po moich policzkach zaczynają lecieć łzy. Nie chcę umierać. Ocieram twarz wierzchnią stroną dłoni. – I nie umrę – szepczę sama do siebie. Unoszę palec wskazujący. Podchodzę do urządzenia. Wciskam zielony przycisk.
Serum jest wszędzie. Trujące opary rozprzestrzeniają się wokół mnie. Odrażający zapach drażni nozdrza, przechodzi przez skórę. Kicham. Fioletowe opary wypełniają kopułę. Zaczynam kaszleć. Czuję, jak moje ciało momentalnie staje się ciężkie. Wydaje mi się, że krew to melasa, a kości - ołów. Opadam na kolana. Ciemność spowija mi powieki, a niewidzialne płomienie – wzrok. Czuję ich palące dłonie, tuż za oczami. Nie mogę zasnąć – powtarzam sobie. – Nie zasypiaj. W głowie wymieniam imiona wszystkich, których kocham. Tobias, Christina, Caleb, Uriah, Zake, Cara. Nawet Peter i Evelyn. Muszę przetrwać. Dla nich.
Nagle przezroczysta kopuła opada. Pozostaje tylko panel sterowania i moje ciało osuwające się bezwładnie na ziemię.
Otwieram oczy. Nad sodą widzę czysty błękit nieba. Mrugam parę razy i próbuję sobie przypomnieć, czemu i jak się tu znalazłam. Po prawej dostrzegam zamglone zarysy metalowego panelu, spokojnie stojącego na trawie. No tak! Serum śmierci. Zaraz... serum śmierci! Przetrwałam! Udało mi się! Oszołomienie radości odbiera mi mowę. Nie mogę oddychać. Jestem Niezgodna.
Powoli wstaję. Serum pozostawiło po sobie niemiłe uczucie, ale nie zwracam na nie uwagi. Jestem zbyt dumna z siebie, by się tym przejmować.
Dopiero teraz moją uwagę przykuwa czarna skrzynka wsunięta pod blat panelu sterowania. Podchodzę do niej i przejeżdżam palcem po jej srebrnej klawiaturze. To tego szuka David. Jestem pewna. Słyszałam, jak Matthew dokładnie opisywał wygląd skrzynki, to znaczy, urządzenia do rozpylenia serum pamięci. To jest to.
Rozglądam się. Po ogromnej, przezroczystej kuli nie ma śladu. Postanawiam zaczekać tu na przybycie reszty i w razie niebezpieczeństwa, ukryć się w lesie. Przez gęstwinę zarośli nikt mnie nie zobaczy. Jestem na zewnątrz. Na samym środku odkrytej przestrzeni. Jestem, ale nie sama.
- Ani kroku dalej - mówi David, mierząc do mnie z pistoletu. - Witaj, Tris.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top