| prolog niemartwego świerszcza |
| niekoniec |
- Cii... słyszałeś to?
- To? Co masz na myśli przez to?
- Głosy... nie...
- Głosy, jeżeli tak, to tylko nasze; echo...
- Nie, nie, nie, to nie to; nie słyszysz? Wsłuchaj się...
- Kroki?
- Kroki z porcelany?
- Tak! Tak, tak, właśnie dosłyszałem, porcelana, porcelana, tak krucha...
- Świerszcze, świerszcze, myślisz, że to świerszcze?
- Nie musisz tyle razy powtarzać - rozumiem, rozumiem...
- Sam nie jesteś lepszy, zagubiony... myślisz, że to przez to miejsce?
- ...cii, nie słyszysz? Cichną... powinniśmy się schować?
- Przed świerszczami?
Cisza. Ciemność opatulająca biblioteczne ściany, czule obejmująca wszelkie księgi, które widziały upadki i wzniesienia królestw tego świata... albo zobaczyłyby, gdyby tylko...
- Jak pięknie!
...gdyby tylko ktoś je otworzył i zabrał ze sobą w podróż; a tak to jedynymi towarzyszami jest kurz, kurz, oraz...
- Świetliki... świetliki, nie świerszcze, jak mogłeś się pomylić?
Światło księżyca wpadające do pomieszczenia przez oszklony dach zdaje się blednąć w porównaniu z wielobarwnymi kuleczkami, które jak na życzenie uniosły się w powietrzu, zatańczyły; tańczą, oplatają dwie odziane w łachmany postacie, które z pewnością nie powinny się tu znajdować. Te oblepione ręce, brudne buzie i wychudzone nogi tak bardzo nie pasują do antycznych, zdobionych i wysokich na wiele metrów kolumn i regałów wypełnionych słowami, których tak małe dzieci nie byłyby w stanie zrozumieć... nie chcą rozumieć. Nie potrzebują.
Z dziecięcym stuporem rozglądają się, wychwytując każdy pojedynczy element tego magicznego obrazu. Taniec... walc... tak, walc - magicznym stuporem wirują w powietrzu, tworząc tylko sobie znane formacje. Ciekawe, jak mają na imiona? A może w ogóle takowych nie posiadają? Tak smutne by to było, gdyby piękno nie zasłużyło nawet na kilka liter wdzięczności. Gdzie wasze imiona, śliczne istoty? Zamiast odpowiedzi kontynuują taniec, w rozszerzonych w podziwie parach oczu odbijają się rozmaite iskierki, zebrana w nich radość momentami zdaje się lśnić jaśniej, niż wszystkie płomyki tego świata w pojedynczym słoiku.
I pewnie ta scena by trwała w nieskończoność, gdyby nie chwila, w którym młodszy z nich, blond włosy chłopiec nie spróbował uchwycić niebieskiej iskierki w dłoni.
Wszystko prysło niczym najpiękniejszy sen. Drugi, wyraźnie starszy i bardziej pełen zrozumienia, jak działa ten świat, pokręcił tylko głową; już szary pył zatańczył mizernie do wiatru, jedyny dowód na to, że cokolwiek tej nocy tu zaszło.
W drobnej łapce pozostał tylko szary pęcherzyk, nagle tak zimny, już martwej istotki.
- Nie wiedziałeś?
- Czego?
Wyraźna irytacja w głosie, na którą drugi tylko się uśmiechnął.
- Na tym świecie nie można mieć czego się tylko zapragnie, tak, o.
- ...skąd to wyczytałeś?
- Haa, za dobrze mnie znasz...
- ...ciężko myśleć, że ktoś taki jak ty...
- A bo jesteś lepszy...
- Jestem...
Chłopiec zawahał się; ugryzł w język, i postanowił przemilczeć resztę zdania, wykrzykując je w sercu. Mimo młodego wieku odebrał przezabawne wrażenie, że gdyby tylko pozwolił słowom opuścić gardło, to jego pierwszy przyjaciel zniknąłby jak przed chwilą świetlista kuleczka.
Śmierć jednostki pociągnęła za sobą zniknięcie całego tego mikroświata; nie wie, co pociągnie za sobą śmierć starszego, więc podjęta decyzja była słuszna.
- ...chodźmy lepiej, zanim odkryją nas dorośli.
Mógł tylko kiwnąć głową, lamentując, jak wyblakły zdał mu się blask księżyca w porównaniu ze wcześniej uchwyconym błękitem; ciężar martwego pancerzyka spoczął w dziurawej kieszeni, i nawet zgubiony, wciąż będzie go przytłaczał.
Wbrew odczuwanemu żalowi, lekki uśmiech zatańczył na cienkich wargach, gdy starszy brat złapał go za dłoń i pewnie wyprowadził z ponownie mrocznej gęstwiny półek. To światło było inne, pomyślał.
Tak ciepłe.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top