Rozdział 2 "Skrzydlaty gepard?"

Lipiec był jednym z ulubionych miesięcy Nevilla, a działo się tak za sprawą urodzin, które wtedy obchodzi. Co ciekawe, chłopak nigdy nie wyprawiał przyjęć z tej okazji. Nie przepadał za imprezami i byciem w centrum uwagi. Jego babcia zawsze marudziła, że chętnie poznałaby jego kolegów i koleżanki, ale on zawsze odmawiał, mówiąc, że nie ma ochoty na tańce i hałasy. I tak było. Neville wolał świętować w rodzinnym gronie, razem z babcią, jej bratem Algie'm i jego żoną Enid. 

- Dlaczego nie zapraszasz żadnych znajomych? - spytała go Enid, w dniu jego dwunastych urodzin. 

Te pytanie tak go zestresowało, że odłożył wtedy łyżkę, którą mieszał masę na ciasto na blat, tępo patrząc się przed siebie. 

- Masz jakieś problemy w szkole? Dokuczają ci? Wiesz, że możesz mi, o tym powiedzieć, Neville? - dopytywała, patrząc na niego czule spod swoich ogromnych okularów. Enid była naprawdę sympatyczna i wyrozumiała. Zawsze pomagała mu w trudnych chwilach, a gdy przychodził z babcią do stryjka Algie'go częstowała go pysznymi, czekoladowymi ciastkami. Teraz jednak, mimo, że bardzo doceniał to, że chciała mu pomóc, wolałby, by zostawiła go w spokoju. - To jak? Powiesz mi?

Chciał. Naprawdę, chciał jej powiedzieć, ale nie wiedział, jak. Nie potrafił jej tego wytłumaczyć. To nie tak, że nie zapraszał nikogo, bo nie miał znajomych. I może faktycznie niektórzy mu dokuczali, ale był pewny, że Harry, Hermiona, Ron, Seamus i Dean nie odmówiliby mu i przyszli na jego urodziny. Tu chodziło, o coś innego. Było mu przykro. Przykro, ponieważ w tak ważnym dla niego dniu, jak jego urodziny, nie było przy nim rodziców. I choć sam już zdołał do tego przywyknąć, obawiał się, że nie podołałby, gdyby ktoś, jak Ron, czy Dean spytali go, o powód ich nieobecności. I nie chodziło tu, o to, że wstydził się swoich rodziców, dla niego, był to po prostu drażliwy temat, którego wolał nie poruszać. 

- Neville, wszystko w porządku? Powiedziałam coś nie tak? - kobieta wyglądała na przygnębioną, że wprowadziła go w taki stan. Nie to chciała osiągnąć. 

- Tak, to znaczy, nie. Tak, wszystko dobrze. Nie, nic złego nie zrobiłaś, ciociu. - wyjaśnił, odrywając wzrok od ściany i przenosząc go na zmartwioną kobietę. 

Od tego czasu, Enid nigdy nie pytała go już, o to, czy kogoś zaprasza. A on, był z tego powodu bardzo zadowolony. Nic więc dziwnego, że gdy wszedł rano do kuchni, jeszcze ubrany w piżamę, nie spodziewał się usłyszeć od babci takiego pytania:

- Za tydzień masz urodziny. Zapraszasz kogoś? 

Spojrzał na nią zdziwiony, równocześnie zajmując miejsce przy stoliku. Machnął ręką, w której trzymał różdżkę, a chwilę później na stolik podleciały płatki z mlekiem. Zaczął jeść, dalej zastanawiając się nad odpowiedzią. 

- Nie. - mruknął, po przełknięciu trzeciej łyżki swojego śniadania. Augusta westchnęła, widocznie rozczarowana. - Wolę spędzić je z wami. No wiesz, wujek Algie i ciotka Enid. 

- Nie przyjadą. - oznajmiła, poprawiając kawałek materiału na swojej, fioletowej tym razem, sukni. - Pojechali do jakiegoś ośrodka wypoczynkowego i wrócą dopiero w sierpniu. Kazali bardzo cię przeprosić i przekazać, że prezent wyślą ci sową. 

- Och. - tylko tyle udało mu się wydusić. Jeszcze nigdy nie zdarzyła się mu taka sytuacja. - No, nic. Spędzimy je we dwójkę, babciu. Może to nawet i lepiej. Mniej roboty, mniej sprzątania. Zawsze narzekasz, że bez sensu robić tyle ciast dla czterech osób, więc w tym roku możemy zrobić mniej. 

Pokręciła głową i głośno westchnęła. Liczyła, że wnuczek kogoś zaprosi. W końcu to jego osiemnaste urodziny. Pełnoletność w mugolskim świecie. Ale nie mogła go do niczego zmusić. Jak nie chciał, to nie. To był jego wybór. 

***

Ulica Pokątna była tego dnia bardzo zatłoczona. Wszędzie znaleźć można było małe, przydrożne stragany, w których jacyś biedniejsi czarodzieje próbowali wcisnąć innym swoje wyroby. Dawniej ministerstwo zakazywało takich stoisk, ale teraz, po wojnie, gdzie dużo ludzi ledwo łączyło koniec z końcem, zlitowali się nad nimi, pozwalając im na sprzedasz własnych wyrobów. Trzeba było jedynie je zarejestrować i pokazać jakieś oświadczenie, że są na pewno są to wyroby własne, a nie coś kradzionego i można było je rozkładać. 

- Może kupi pan taki piękny stołek! - zawołał do niego jakiś sprzedawca w poszarpanej, starej szacie. Był siwy i bardzo chudy, wygłodzony wręcz. 

Zrobiło mu się szkoda tego człowieka. Wyglądał chyba najgorzej ze wszystkich sprzedawców. Niewiele myśląc, wyciągnął z kieszeni kilka galeonów i podszedł do niego. 

- Och, jest pan zainteresowany? - spytał z nadzieją w głosie. Neville pokręcił głową. Nie potrzebował żadnego stołka, ani innego mebla. 

- Nie, nie jestem. - odparł, kładąc galeony na ladzie. - Niech pan je po prostu weźmie. Nie chcę niczego w zamian. 

Mężczyźnie zaświeciły się łzy w oczach. Otarł je rękawem i przyjrzał się stosikowi złotych monet. 

- Nie. Nie mogę ich przyjąć. - powiedział w końcu. - Ja...tak nie można. 

- Och, niech mi pan uwierzy, że mam ich jeszcze dużo. Panu przydadzą się bardziej, niż mi. - stwierdził Neville, uśmiechając się przyjaźnie.

- Ale jest pan pewny, że chce mi pan dać aż dwanaście galeonów? To przecież kupa pieniędzy. - staruszek patrzył na niego nie dowierzając i próbował wepchnąć mu w dłoń to, co od niego dostał. 

- Skoro nie chce pan przyjąć ode mnie dwunastu galeonów to w porządku. - mruknął zabierając jedną monetę ze stosiku i podrzucił ją sobie w dłoni. - Wydam ją na lody i jakieś przysmaki dla mojej ropuchy. Miłego dnia, panu, życzę!

I odbiegł od stoiska, zanim sprzedawca zdążył oddać mu jego darowiznę. Uśmiechnął się, ściskając galeona w dłoni. Zrobił dobry uczynek i sprawił, że ten mężczyzna nie będzie musiał dziś głodować. Lubił pomagać. 

- Jesteś pewny, że jesteś Gryfonem? - usłyszał przy uchu głos osoby, która od miesiąca nawiedzała jego umysł. 

- Tak mnie przydzieliła tiara. - odparł i uśmiechnął się do blondynki, która trzymała w ręku naręcze książek. - Pomóc ci?

- Nie, dam sobie radę, Neville. - stwierdziła, krzywiąc się nieznacznie pod ciężarem podręczników. Grymas ten, wychwycił Neville, który szybko zabrał od niej cześć książek.

- Chyba nie mówiłaś szczerze, co? - parsknął, ruszając do przodu. - Wyświadczam ci przysługę, niosąc twoje książki, więc ty, potowarzyszysz mi w magicznej menażerii. 

- Och, pewnie. W sumie, to sama miałam tam pójść. - podbiegła do niego. - To, co zrobiłeś przed chwilą, było cudowne. Niewielu robi dziś tak dobre uczynki. 

- Och, to nic takiego. - bąknął, czując się nieco zawstydzony. Zasłonił się książkami, które akurat niósł i spróbował zmienić temat rozmowy. - A co właściwie robisz na Pokątnej?

- No cóż, zakładam, że to, co ty. Kupuję książki, pergaminy, pióra i ogólnie wszystko, co przyda mi się w nowym roku szkolnym. - wyjaśniła i wskazała ręką na szyld jednego z licznych sklepów. - Zobacz, Neville, to tu! Prawie byśmy go przegapili.

Weszli do środka i, ku wielkiemu zadowoleniu, odnotowali, że w środku nie ma nikogo, oprócz ekspedientki. Chłopak szybko zaczął rozglądać się za jakimiś przysmakami dla Teodory, a Hanna chodziła w tą i z powrotem, patrząc z ciekawością na zwierzęta, które się tam znajdowały. 

- Och, jaka piękna sowa! - zawołała, pociągając go za rękę, by ją mu pokazać. Gdy poczuł jej dłoń na swojej czuł się tak, jakby jego żołądek zaczął robić salta. Nie miał pojęcia, czemu tak się stało. - Neville, zobacz ją!

I faktycznie, sowa była bardzo ładna. Miała żółte oczy i ciekawe upierzenie. Neville'owi przywodziła na myśl jakiegoś geparda albo coś podobnego, ponieważ wyglądała jakby miała cętki.

- To uszatka błotna. - wyjaśniła im młoda czarownica, która tam pracowała. - Jedyna taka w naszym sklepie. 

- Och, jaka ona piękna! - zachwycała się nią Hanna. Na twarzy chłopaka zagościł uśmiech, gdy widział, jak bardzo jest ona w tym momencie szczęśliwa. Nie powiedziałby tego na głos, ale uważał, że dołeczki w policzkach tylko dodają jej uroku. - A ty co uważasz, Neville? 

- Niczego sobie. - mruknął. - Wygląda jak skrzydlaty gepard. 

- Skrzydlaty gepard? - zaśmiała się, patrząc na niego z ciekawością. - Dlaczego?

- No... - zawstydził się nieco. Mógł nie wspominać, o tym gepardzie. - Bo wygląda tak, jakby miała cętki. No wiesz, gepardy mają cętki. Chyba.

Znów się zaśmiała i tym razem pociągnęła go w drugi kąt sklepu. Tu z kolei, pełno było szczurków, chomików i innych gryzoni. Hanna zaczęła wskazywać na jakieś myszki.

- Nie uważasz, że są słodkie? - spytała, dalej trzymając go za dłoń, co wprawiło go w zakłopotanie. 

- Tak, cudne. - westchnął, próbując uwolnić dłoń z jej uścisku. Dziewczyna zauważyła to i momentalnie na jej twarz wpłynął rumieniec. 

- Przepraszam. - palnęła, odwracając wzrok i przenosząc go z powrotem na myszki. 

- Nic się nie stało. - zapanowała niezręczna cisza, którą postanowił przerwać. - Lubisz zwierzęta, co?

- Tak. Są fascynujące. - odparła, dalej unikając jego spojrzenia. - A ty lubisz zielarstwo. 

Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie, niż pytanie. Znów zapanowała cisza, podczas której, podszedł do kasy i zapłacił odliczoną kwotę za przysmaki dla swojego zwierzaka. Wziął na ręce książki Hanny, które na czas zakupów położyli na jakimś krześle i razem z dziewczyną opuścili sklep. Szli przed siebie, w ciszy i unikając jakiegokolwiek kontaktu. 

- Co robisz za tydzień? - wypalił nagle, mając dość napiętej atmosfery. Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona, ale chyba też ucieszyła się, że znów zaczęli jakąś rozmowę. 

- Chyba nic. Tak mi się wydaje. - powiedziała i uśmiechnęła się delikatnie. - A co? 

Zamyślił się. No właśnie. Co chciał jej teraz powiedzieć? Tak właśnie kończy się, gdy zamiast najpierw pomyśleć, mówisz co ślina na język przyniesie. 

- Tak się zastanawiam... Wpadniesz do mnie? - na jej twarzy pojawiły się rumieńce, a ona sama zamarła. Neville, zorientowawszy się, co powiedział, prawie jęknął. - To znaczy, na urodziny. Mam za tydzień urodziny. Chcesz wpaść? Organizuje imprezę. 

Wcale nie organizował imprezy, ale jeśli dziewczyna się zgodzi to będzie musiał zmienić plany. 

Spojrzała na niego i odetchnęła z ulgą. Uśmiechnęła się lekko i pokiwała głową, jednocześnie zabierając od niego swoje książki. 

- Tak. Pewnie. Chętnie przyjdę, Neville. - odparła. - Wyślij mi adres sową. 

- Oczywiście. - przytaknął, drapiąc się nerwowo po karku.

- I...ja już muszę iść. Tata czeka na mnie w domu. Miałam mu pomóc w...w czymś ważnym. - dodała szybko i, rzucając szybkie 'cześć', odbiegła w przeciwnym kierunku. 

On również odszedł szybko z tamtego miejsca i nawet nie dokończając zakupów, teleportował się do domu. 

Otworzył drzwi i praktycznie wbiegł do kuchni, gdzie zajął miejsce przy stole. Machnięciem różdżki, przywołał do siebie szklankę wody i pociągnął z niej duży łyk.

- Neville? Wróciłeś już? Gdzie jesteś? - doszedł go głos babci. 

Westchnął przeciągle i odkrzyknął:

- W kuchni!

Kiedy kobieta weszła do pomieszczenia, zmartwiła się, widząc wnuka w takim stanie. Był widocznie spięty i zaczerwieniony. 

- Stało się coś? - dopytała, zajmując miejsce obok niego.

- Tak. - mruknął, nawet na nią nie patrząc. - Muszę zorganizować przyjęcie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top