Prolog
Rozejrzał się dookoła. Wszędzie znajdowali się członkowie Zakonu Feniksa, nauczyciele, rodziny ofiar, uczniowie. Gdzie nie spojrzał, mógł wypatrzeć znajome twarze. Niektórzy płakali, inni cieszyli się. A on stał pośrodku tego wszystkiego, nie wiedząc, co ma zrobić. Płakać? Skakać ze szczęścia? Nie wiedział. Zatrzymał się i spróbował wypatrzeć w tłumie starszą kobietę - jego babcię. Stała między dwoma nauczycielkami, panią Sprout i McGonagall.
- Babciu, szukałem cię. - powiedział, podchodząc do niej i ściskając ją mocno. Była jego najbliższą rodziną i, mimo, że czasem była dla niego wymagająca i surowa, bardzo ją kochał. Ucieszył się więc, widząc ją całą i zdrową. - Wszystko z tobą w porządku?
- Och, pewnie, Neville. - odparła i spojrzała na wnuka. Z jej twarzy zniknął uśmiech, a zamiast niego pojawiła się duma, pomieszana z troską. - Byłeś taki dzielny, zachowałeś się, jak prawdziwy syn swojego ojca.
Kobieta nie wiedziała, ale te słowa, a zwłaszcza z jej ust, wiele dla niego znaczyły.
- To, jak walczyłeś z tymi ludźmi było niesamowite. - oznajmiła z uśmiechem. - Twój ojciec byłby z ciebie naprawdę dumny, Neville. A teraz, powinieneś udać się do skrzydła szpitalnego. Jesteś poturbowany.
- Och, no tak, pewnie, babciu. - mruknął i przejechał palcem wzdłuż swojej twarzy. Poczuł coś lepkiego i ciepłego. Krew. - Już idę.
Ruszył, przemierzając przez całą długość Wielkiej Sali, co jakiś czas, machając do poszczególnych osób. Po kilku minutach zatrzymał się przed drzwiami do królestwa pani Pomfrey. Już miał zapukać, gdy drzwi same otworzyły się, ukazując dziewczynę w blond włosach, spiętych w wysokiego kucyka. Twarz miała lśniącą od potu i gdzieniegdzie upapraną od krwi.
- Hej. - powiedział, poznając ją. Była Puchonką z jego rocznika. Zdarzało się, że mijali się na korytarzu lub mieli wspólne lekcje.
- Cześć, Neville. - odparła, uśmiechając się promiennie, mimo widocznego zmęczenia. Chłopak zdziwił się bardzo, że pamiętała jego imię. To było dla niego coś nowego. - Jak się czujesz?
- Och, ja... W porządku. Znaczy mogło być lepiej, ale nie jest źle. No wiesz, jest okej. - palnął, a dziewczyna uśmiechnęła się w jego kierunku. Miała bardzo ładny uśmiech. - A ty?
- Podobnie. - westchnęła. - Pomagam pani Pomfrey. Ma teraz dużo pacjentów, a ona jest sama, jedyna... Pomyślałam, że się przydam.
Mówiła to z uśmiechem, który chyba przyczepił jej się do twarzy. Neville musiał przyznać, że dziewczyna była naprawdę sympatyczna. Jakby nie patrzeć, rozmawiał z nią po raz pierwszy. Wcześniej, zamienili jedynie kilka słów. Sam nie wiedział czemu, ale bardzo chciał podtrzymać tę rozmowę, więc, gdy dziewczyna spytała, co go tam sprowadzało, palnął:
- Ja... Też przyszedłem pomóc.
Na jej twarzy zagościło zdziwienie, ale szybko się opanowała i znów posłała mu uśmiech.
- Och, to świetnie. Mamy naprawdę masę roboty... - ucieszyła się i pociągnęła go za rękę w stronę szpitalnych łóżek.
Chłopak poczuł się trochę dziwnie, ale nie skomentował tego i dał się jej prowadzić. Zatrzymali się przed jednym z łóżek, na którym leżał jakiś uczeń, którego Neville nie za bardzo kojarzył. Hanna, bo tak miała na imię owa Puchonka, przez którą zamiast być jednym z pacjentów, został lekarzem, wskazywała na tacę i nazywała poszczególne leki, tłumacząc, komu ma je podawać.
- Te, są na złamania. A te, przeciwbólowe. - wyjaśniła, kończąc, a chłopak spojrzał na leki, niepewny, czy wszystko zapamiętał. - Dajesz radę?
Nie wiedząc czemu, kiwnął twierdząco głową.
- To cudownie. Ja muszę na chwilę pójść, bo skończyły nam się leki na uspokojenie, ale zaraz wracam. Liczę, że sobie poradzisz. - oznajmiła i wyminęła go, znikając za dużymi drzwiami od sali.
Chłopak westchnął i podszedł do jednej z umywalek, by oczyścić dłonie przed rozpoczęciem pracy z pacjentami. Z jakiegoś powodu mu się to podobało, choć sam nie wiedział, czy bardziej cieszył go fakt pomocy potrzebującym, czy czas spędzony z uprzejmą Puchonką.
Podszedł do jednej, z wielu znajdujących się na sali, osób i, według instrukcji Hanny, podał jej lek przeciw bólowy. Na twarzy dziewczyny, której pomagał, od razu zauważył ulgę, co niesamowicie go usatysfakcjonowało. To samo zrobił jeszcze z kilkoma osobami, a na ich twarzach również odmalowała się ulga. Kiedy wykonał powierzone mu przez Hannę zadanie, rozejrzał się po pacjentach. Najgorzej z nich wyglądała jakaś dziewczyna, którą kojarzył z wyglądu, lecz nie był w stanie przypomnieć sobie jej imienia. Wiedział jedynie, że była ze Slytherinu i, co ciekawe, walczyła po ich stronie. Podszedł do jej łóżka z maścią, która miała ponoć przyspieszyć zrastanie się ran, postanawiając zaryzykować i zaopiekować się nią na własną rękę. Delikatnie, tak, by nie zrobić jej jeszcze większej krzywdy, zaczął wsmarowywać w jej rany maść, która praktycznie od razu zaczęła działać. Zajęło mu to kilka minut i z wielkim zadowoleniem, odnotował, że szło mu całkiem nieźle. Gdy już praktycznie kończył wsmarowywać maść na ranie, którą miała na nodze, drzwi otworzyły się, przez co podskoczył przestraszony. Ślizgonka syknęła, gdy chłopak za mocno przydusił jej ranę, którą aktualnie smarował. Wysłał jej przepraszające spojrzenie i zerknął na drzwi, pewny, iż ujrzy w nich Hannę. Niestety, była to pani Pomfrey, która wracała właśnie z drugiego skrzydła szpitalnego, a właściwie pomieszczenia usytuowanego tuż obok Wielkiej Sali, w których leżały osoby, w jeszcze gorszym stanie, niż te tu.
- Och, panie Longbottom, co pan tu wyprawia? - spytała, patrząc na niego zaskoczona.
Podrapał się po karku z wyraźnym zakłopotaniem, a na jego policzki wpłyną rumieniec.
- Przyszedłem pomóc. Hanna pokazała mi, co i jak. Proszę się nie martwić. - zapewnił kobietę, która już chciała się odezwać, ale widocznie zabrakło jej słów. - Mogę zadać pani jedno pytanie?
- Och, pewnie. Nie wiesz, jak działa jakaś maść, czy...
- Nie, nie. - pokręcił głową, odwracając wzrok od szkolnej pielęgniarki. - Czy...czy wie, pani, gdzie jest Hanna?
- Och, oczywiście. Przyszła po kilka eliksirów na uspokojenie do drugiego skrzydła, a jako, że tam jest więcej osób potrzebujących, a ona jest całkiem dobra w te klocki, oddelegowałam ją tam, a sama przyniosłam eliksiry tu. Myślałam również, że będę zmuszona skołować tu kogoś do pomocy, ale widzę, że sam zgłosiłeś się na ochotnika. Dziękuję, to bardzo szlachetne z twojej strony. - uśmiechnęła się do niego, czego on oczywiście nie mógł zobaczyć, gdyż stał tyłem do niej i wytarła czoło z potu. - W takim razie, mogę zostawić cię tu samego? Poradzisz sobie, tak?
- Co? Och, tak. Tak, dam radę... - bąknął, w myślach przeklinając swoje rozkojarzenie. - Dam radę.
Pielęgniarka uśmiechnęła się ponownie, odetchnąwszy z ulgą i opuściła skrzydło. On zaś, dokończył rozsmarowywanie maści na ranach jednej z pacjentek - jak się później dowiedział, była to Madeleine Platten, Ślizgonka z ich rocznika.
Kolejne parę godzin, poświęcił na poskładanie osób, znajdujących się w szpitalnym skrzydle i podawaniu eliksiru uspokajającego rozpłakanym członkom rodzin ofiar, wśród których rozpoznał również panią Weasley, matkę jednego ze swoich przyjaciół. Około godziny ósmej, padał już ze zmęczenia, ponieważ nie spał już od dobrych kilku godzin, ale nie mógł sobie tak po prostu wyjść, ponieważ oprócz niego, w skrzydle nie było nikogo, kto mógłby zająć się pacjentami. Chodząc pomiędzy szpitalnymi łóżkami, zastanawiał się, jak sprawy miały się w drugim skrzydle, do którego przydzielona została Hanna. Co jakiś czas, kiedy tutejsze posłania się zwalniały, wprowadzano tu osoby, które miały się już lepiej, by nie robić zbędnego zamieszania wśród tamtejszych pacjentów. Podczas, gdy jego myśli zawędrowały w kierunku drugiego skrzydła, do sali wparował Ron, również zmęczony, ale uśmiechnięty.
- Ty też jesteś pacjentem? - spytał go od razu, gotowy wskazać mu łóżko, ale rudowłosy jedynie pokręcił głową z politowaniem. Był przygnębiony i chłopak dobrze zdawał sobie sprawę, dlaczego tak jest.
- Ja? Pacjentem? Ja jestem twoim ratunkiem, Neville. Ratunkiem. - przeliterował, udając, że wcale nie jest z nim tak źle, jak w rzeczywistości było.
Na słowo ratunek, Longbottom ożywił się nieco i spojrzał z niedowierzaniem na kolegę.
- Co masz na myśli, mówiąc, iż jesteś moim ratunkiem? - dopytał.
- No wiesz, zastąpię cię. Początkowo byłem w drugim skrzydle, ale średnio radziłem sobie z tymi trudniejszymi przypadkami, więc zostałem wysłany tu, by cię odciążyć. Pomfrey stwierdziła, że musisz się położyć, bo, cytuję, nie zdrowo jest nie spać tyle godzin, a nie mamy tyle łóżek, by ciebie ocucać.
Może i normalnie zaśmiałby się na to, jednak nie teraz. Mało tego, na jego twarzy, nie pojawił się nawet najmniejszy uśmiech. I, to nie tak, że nie cieszył się z tego, że wreszcie mógł odpocząć. Po prostu, z tyłu głowy, wciąż przewijała mu się pewna blondynka, która z jakiegoś powodu, nie dawała jego głowie spokoju. Sekretnie liczył, że to ona pojawi się tu, a on, znów będzie mógł zamienić z nią słowo. Bardzo przyjemnie mu się z nią rozmawiało.
- No to... Możesz już iść. Ach, i jak byś mógł, nie wchodź do naszego dormitorium. Zajmij jakiekolwiek łóżko, byle nie u nas. - widząc jego zdziwione spojrzenie, dodał. - Harry tam śpi, a on od ostatniego czasu ma bardzo lekki sen. Zasługuje na odpoczynek, po tym, co zrobił.
Pokiwał głową, wychodząc z pomieszczenia. Za radą Rona, udał się do dormitorium młodszego rocznika, gdzie od razu rzucił się na czyjeś łóżko. Zobaczył, że za sąsiednią kotarą, śpi Seamus, który również został oddelegowany z własnego pokoju. Nie zastanawiając się więcej, przymknął zmęczone powieki. Przed jego oczami, zdążyła jeszcze zamajaczyć postać uśmiechniętej Puchonki, a chwilę później, usnął.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top