XXXII. Na Ratunek, cz. 2

- Wiadomo, co z nami będzie?

Tak brzmiało pierwsze pytanie, jakie Zahir zadał zaraz po obudzeniu. Śpiew muezzinów umilkł jakiś czas wcześniej, ale żaden z książąt nawet nie myślał o modlitwie - mieli związane ręce i nogi, nie mogliby klęknąć ani wykonywać gestów.

- Niedługo się pewnie dowiemy - odpowiedział Karim. Leżał na plecach i wpatrywał się w sufit. Nigdy nie okazywał przesadnie wielu emocji, ale teraz wydał się Anieli bardziej wypruty z nich niż zwykle, jakby coś w jego środku umarło. Zastanawiała się, czy to ma związek z Aishą.

Przyglądała mu się spod przymrużonych powiek. "Karimowi nie można ufać" - to usłyszała poprzedniego dnia od Nasiry. Co skłoniło jej przyjaciółkę do takiego stwierdzenia? Jakich to rzeczy Aniela nie wiedziała i, jej zdaniem, nie rozumiała? Zastanawiała się, czy Nasira po prostu obawia się, co z nią będzie, gdy Aisha dowie się o spisku przeciwko Ibrahimowi, i czy dlatego zwróciła się nagle przeciwko swojemu panu, którego dotychczas zdawała się darzyć szacunkiem, a nawet jakimś rodzajem sympatii. W końcu Karim powiedział wprost, że by ją zabił, gdyby nie to, że jej los miał leżeć w rękach Aishy.

- Zginiemy, prawda? - odezwał się znów Zahir.

- Raczej na pewno - odparł Karim. - Zabiorą nas do Fajr i urządzą wielką egzekucję.

- Jakie mamy szanse, że wtrąci się jakiś sąsiedni kraj?

- Żadnych...

- A gdyby ktoś zaniósł informacje o nas do Nakhli?

Karim z westchnieniem oderwał wzrok od sufitu i spojrzał na brata.

- Kto niby? - spytał z irytacją. - Nie mamy nikogo. Twoja tancerka wywiodła moją żonę w pole. Aisha pewnie już nie żyje. Al-Qasimi nie wesprze nas, kiedy zrozumie, że już nigdy jej nie zobaczy. A my siedzimy związani i nie mamy jak choćby porozmawiać z kimś, kto by wysłał informacje.

- Aniela mogłaby spróbować uciec...

- Nawet jeśli wierzysz w cudowne umiejętności swojej niewolnicy, dzięki którym by się stąd wydostała, nie ma jak zanieść informacji, bo nie zna arabskiego. No i jest tylko niewolnicą. Nikt jej nie potraktuje poważnie.

- Ja tu jestem - przypomniała Aniela chłodno.

- Już mnie rozumiesz? - upewnił się Karim.

- Wystarczająco.

- Uważasz, że mogłabyś stąd zwiać?

- Konkretne pytanie - uśmiechnęła się. - Muszę pomyśleć. Rozejrzeć się dokładnie. Żaden plan nie zadziała, póki mam związane ręce...

Przerwał jej łomot w sąsiednim pomieszczeniu. Aniela zmarszczyła nos - poczuła nagle napływający zza drzwi do małego schowka fetor ścieków. Po chwili drzwi stanęły otworem i ukazały się w nich dwie postacie, od których bił nieprzyjemny zapach. Ich ubrania do kolan znaczyły podejrzane brązowe smugi.

- Cholera, miałaś rację - odezwał się Karim do Anieli. - Dała radę!

Aniela dopiero teraz rozpoznała w wyższej z tych postaci Nasirę. Kobieta miała potargane włosy i niekompletny strój, tak bardzo rażący w tej części świata. W jej oczach jarzył się dziki blask.

Zaraz obok stała niższa od niej o dwie głowy dziewczynka, w której Aniela rozpoznała księżniczkę Halimę. Widziała ją dotąd kilka razy i ani razu nie zdarzyło im się rozmawiać. Z trudem powstrzymała cisnące się na usta pytanie, co robi tu osoba, która wydała ich Salahowi.

- Nie mamy czasu do stracenia - syknęła po polsku Nasira i podbiegła do niej, po czym zaczęła gorączkowo piłować dżamblą skórzany rzemień, jaki wiązał jej ręce.

- Skąd się tu wzięłaś? - zapytała Aniela z szerokim uśmiechem, przechodząc na arabski.

- Halima mnie przyprowadziła. Miasto jest atakowane, nie wiem, przez kogo, ale trzeba to wykorzystać.

- Atakowane? - Karim podniósł się do pozycji siedzącej.

- Halima cię przyprowadziła? - dopytywał się Zahir. Jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem księżniczki; ta wydęła usta i skrzyżowała ręce na piersi. - Czemu mnie ratujesz, pani?

- Korzystaj, zanim się rozmyślę - odburknęła dziewczynka.

Rzemień wiążący ręce Anieli w końcu puścił, a Nasira skoczyła do Karima. Ledwie jednak przyłożyła ostrze do jego więzów, otwarły się drzwi frontowe do stróżówki i pewnym krokiem wszedł przez nie Ahmed. Zatrzymał się na środku pomieszczenia i rozejrzał ze zdumieniem.

- No proszę, zguba sama przyszła do klatki - stwierdził.

Niewolnica Karima natychmiast chwyciła za ramię księżniczkę, wepchnęła ją za siebie i wycelowała w mężczyznę nożykiem.

- Naprawdę sądzisz, że coś wskórasz? - zadrwił Ahmed. - Puść tę dziewczynę.

- Po co? I tak ci na niej nie zależy - prychnęła kobieta.

- Wasza wysokość, proszę jej nie słuchać. Nigdy byśmy nie dopuścili, żeby stała ci się krzywda.

- Kazałeś strzelać, choć miałam ją pod ręką - przypomniała Nasira.

- To był blef. Poza tym mamy znakomitych łuczników, nikt by nie trafił księżniczki.

Następne wypadki potoczyły się szybko. Aniela zerwała się i rzuciła w stronę Ahmeda, ale dowódca przyzwał gestem kilku ludzi czekających na zewnątrz stróżówki. Nasira chciała rzucić jej się na pomoc, lecz wtedy Halima niespodziewanie kopnęła ją w kostkę, pozbawiając ją równowagi. Kobieta ledwo zdołała zarejestrować, że rękojeść dżambli wysuwa jej się z dłoni - w następnej chwili ona i Aniela klęczały, podtrzymywane za ramiona przez dwie pary funkcjonariuszy Najwyższej Straży, a księżniczka stała u boku Ahmeda i celowała w nie zabraną Nasirze dżamblą.

- Ona mnie sterroryzowała! - krzyknęła histerycznie. - Zmusiła mnie, żebym tu przyszła i uwolniła tych zdrajców! I do tego mnie okłamała!

Nasira poczuła, jak pęka jej serce.

- Halima, nie wierz mu... - zaczęła, ale księżniczka przerwała jej krzykiem:

- Nie będę cię słuchać! Dowódco, domagam się, żebyście mi pozwolili zachować jej broń i osobiście ją związać!

- Tak jest, księżniczko.

Ahmed podał jej zwój rzemienia. Jego ludzie związali Anielę i rzucili ją pod ścianę, po czym pchnęli Nasirę obok niej i odsunęli się, by księżniczka mogła podejść swobodnie do swojej oprawczyni.

- Halima... - znów próbowała się wytłumaczyć Nasira, lecz dziewczynka położyła jej dłoń na ustach.

- Cicho - syknęła. Następnie wykręciła kobiecie ręce do tyłu i oplotła je rzemieniem, zaciskając mocny supeł. Nasira omal nie zdradziła się gwałtownym ruchem z zaskoczenia, gdy poczuła, jak w jej ręce z powrotem wsuwa się rękojeść dżambli. - Dobrze wiesz, co cię czeka, za wszystko, co zrobiłaś. Nie zawiedź mnie.

Choć wyszeptała te słowa teatralnie lodowatym tonem, Nasira bez trudu zrozumiała ich przesłanie.

- Wrócę kiedyś jeszcze po ciebie - powiedziała, nadając swoim słowom ton groźby.

- Na nic innego nie liczę.

Halima odeszła od niej i w ślad za Najwyższą Strażą wyszła ze stróżówki, nie oglądając się za siebie. Nasira odprowadziła wzrokiem jej drobną sylwetkę w niebieskiej sukience i nagle jakiś zapomniany żal ścisnął jej serce.

"Wrócę po ciebie". Już to kiedyś obiecała. Innej osobie, w innym pałacu. Tamtej obietnicy nie dotrzymała.

***

Pierwsza z trzech zapór postawionych na głównej drodze padła po półgodzinie zmagań, ale z drugą było znacznie trudniej. Za nią zaczynała się już centralna część miasta, którą oprócz statusu mieszkańców różniła od dalej położonych dzielnic zabudowa, znacznie ciaśniejsza, a zarazem wyższa, do tego z lepszej jakości materiałów. Niebosiężna, nieprzerwana w żadnym momencie ściana budynków stanowiła naturalny drugi mur w obrębie miasta, do tego rozsiane gęsto budowle z biedniejszych dzielnic uniemożliwiały przystawienie do niego drabin czy wzięcie zamachu liną z kotwicą. Atakujący rozbili się o ten mur z pełną siłą i stali się łatwym celem dla rzucających kamienie i oszczepy żołnierzy. Po dziesięciu minutach bezcelowej walki oczywistym się stało, że szturm się nie udał. Starcie zmieniło się w okrutną, wyniszczającą bitwę na przetrzymanie, podczas której obie strony usiłowały zmęczyć drugą.

- Odstąpmy - powiedział Rafi, od stóp do głów spryskany krwią. - Daliśmy Aishy już dość czasu.

- Miałbym się tak po prostu wycofać? Po tym, ilu ludzi tu straciłem? - prychnął szejk.

- Jeśli tego nie zrobisz, stracisz jeszcze więcej.

- A śmierć poprzednich pójdzie na marne!

- Nic nie pójdzie na marne. - Rafi pokręcił głową. - Dzięki wam uda się uratować prawowitego władcę Fajr.

- Bla, bla, bla! Nie obchodzi mnie wasza polityka, tylko wasze pieniądze. - Kashif podsunął mu pod twarz dłoń i potarł palcami w geście przeliczania monet. - Rozumiesz? Ty i ja możemy mieć dalekosiężne cele, ale mój lud chce zwycięstwa. Nie przyjechali tu ratować twojego władcy, tylko splądrować ten zamek, spalić go, ściąć jego zarządców i posiąść ich kobiety. Muszę im to zapewnić, albo mnie opuszczą i będziemy mogli zapomnieć o władcach Fajr, rozumiesz?

Rafi pokiwał głową, choć w głębi ducha czuł odrazę.

- W takim razie trzeba jakoś sforsować tę zaporę, inaczej wszyscy tu poginą - stwierdził.

- Próbowaliśmy szturmu.

- Trzeba spróbować podstępu - odpowiedział pan na pieczarze, a w jego oku zamigotał niebezpieczny błysk. - Czy macie jakiekolwiek zapasy prochu?

- Trzy beczki w taborach - odpowiedział szejk. - Ale to nie ma sensu, nie damy rady ich podtoczyć pod bramę. Zastrzelą nas, jak tylko się wychylimy.

- Dlatego zrobimy coś innego - uśmiechnął się Rafi, po czym wytłumaczył Beduinowi swój plan.

Niecałą godzinę później wielka beczka prochu pojawiła się u stóp Rafiego. Brat Aishy dostał od szejka dwóch Beduinów, którzy podnieśli ją i położyli sobie na ramionach, po czym ruszyli za nim w plątaninę wąskich uliczek.

Podczas gdy oni cichcem wędrowali z niebezpiecznym ładunkiem, Kashif przypuścił kolejny szturm, atakując na północ od zapory. Tym razem jego ludzie nie próbowali nawet się wspinać ani wyprowadzać ataków, po prostu biegli jak szaleni, kryjąc się za tarczami, które przyjmowały większość strzał, włóczni i oszczepów. Tą strategią niewiele mogli osiągnąć, ale zginęło ich dużo mniej niż przy pierwszym natarciu, zaś żołnierze broniący drugiej zapory skoncentrowali na nich swoją uwagę. Dzięki temu Rafi, zgodnie ze swoimi przewidywaniami, zastał na południu budynki stanowiące wewnętrzny mur zupełnie bez opieki.

Cała beczka prochu wystarczyłaby, żeby zawalić budynek. Po drodze Rafi zrozumiał jednak, że wybuch byłby zbyt głośny, a obrońcy dotarliby do wyrwy przed atakującymi, przez co on i jego dwaj towarzysze znaleźliby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Zamiast tego znalazł więc słabo wyglądającą ścianę i podłożył pod nią mały ładunek, wystarczający na zrobienie co najwyżej szerokiej szczeliny. Podpalił lont i wraz z dwoma wojownikami Anizah ukrył się za masywną lepianką, czekając na wybuch.

Eksplozja była donośna, ale nie na tyle, żeby dotrzeć do uszu ogłuszonych hałasem bitewnym żołnierzy na północy. Gdy Rafi wyjrzał zza osłony, zobaczył, że dolna część ściany rozwarła się jak wrota wielkości smukłego człowieka, a przez całą jej wysokość poszła szczelina, w każdej chwili grożąca rozpęknięciem się domu na pół.

Wpadł do środka i znalazł się w ciemnej sieni, z której schody prowadziły na wyższe piętra domostwa. Nie zastał w niej nikogo oprócz roztrzęsionej służki, która kuliła się pod stołem, szepcząc przez łzy:

- La ilaha illa'llah, la ilaha illa'llah...

Jeden z Beduinów ruszył w jej stronę z lubieżnym uśmiechem, ale Rafi powstrzymał go syknięciem:

- Nie czas na to!

Mężczyzna wymruczał coś niemiłego, lecz zbyt niewyraźnego, by to zrozumieć, i podążył za Rafim na drugą stronę budynku - ku jego frontowym drzwiom, zaryglowanym od środka, które wychodziły na ulicę znajdującą się już w obrębie centralnej dzielnicy Almutahar.

O ile w poprzednich dzielnicach drogę nieraz zagradzał spanikowany tłum, o tyle tutaj było po prostu pusto. Ta część miasta miała mniej mieszkańców, którzy za to posiadali większe domy, do tego dostali więcej czasu na reakcję, odkąd zaczęła się bitwa, dlatego wszyscy zdążyli się zaszyć w bezpiecznych, ich zdaniem, mieszkankach. Rafi i jego dwaj towarzysze gnali opustoszałymi ulicami, mijając wille i ogrody - o wiele mniejsze, z racji klimatu i obronnego charakteru miasta, niż te w Fajr, ale nadal wykwintne i pełne wspaniale kwitnących egzotycznych roślin - teraz już wolni od ciężaru ogromnej beczki, którą zostawili po zewnętrznej stronie naturalnego muru. Kierowali się do zapory.

W jednej z uliczek czekała na nich niespodzianka, gdy dokładnie przed nogami Rafiego rozbił się duży ceramiczny baniak. Ostry odłamek trafił go w dłoń, tnąc ją do żywego mięsa i zmuszając do wypuszczenia broni, a gdy zadarł głowę do góry, zobaczył w najwyższym oknie pospiesznie chowającą się za firanami postać.

- Brać go! - ryknął jeden z Beduinów, po czym kopniakiem wysadził drzwi i wbiegł do budynku. Zaraz za nim pędził jego towarzysz.

Rafi nabrał powietrza w płuca, żeby ich zatrzymać, ale zrezygnował - zdążyli już zniknąć w środku, a powietrze wypełniły paniczne okrzyki kobiet. Po chwili zaczęły przypominać raczej zwierzęce wycie, na które nakładał się śmiech rozkoszy oprawców. Błagania, wypowiadane męskim głosem, urwały się nagle, a następnie rozległ się donośny dziecięcy wrzask. I ten zaraz przeszedł w płaczliwe kwilenie, a potem zapadła cisza. Kilkanaście sekund później z martwego budynku wybiegł pierwszy z Beduinów, opryskany w kilku miejscach świeżą krwią. Drugi wybiegł chwilę po nim, również zakrwawiony i do tego lekko osmalony, a wraz z nim z drzwi wypadły, rzadkie jeszcze, kłęby dymu.

- Teraz musimy się pospieszyć - burknął Rafi na ich widok. - Zaraz się zorientują, że coś tu się dzieje, jak zobaczą dym z tego pożaru.

- Chwila minie, zanim cały budynek się zajmie i zacznie kopcić - odpowiedział osmalony wojownik. - Podpaliłem tylko dywan.

- Tak czy inaczej idziemy. Za mną! I żadnych skoków w bok.

Żaden z mieszkańców już więcej nie próbował ich zaczepić. Rafi przełożył miecz do lewej ręki, ponieważ prawa, zraniona odłamkiem, odmawiała posłuszeństwa. Aby zatamować rzęsisty krwotok, zdarł z głowy kefiję i obwiązał nią dłoń. Wiedział, że teraz w rzeczywistej bitwie byłby bezużyteczny, ale na szczęście jego zadanie miało nieco bardziej skrytobójczy charakter.

Zatrzymali się przy niewielkim ogrodzie opodal zapory. Ukryci za gęstymi krzewami oliwnymi, mieli na nią doskonały widok - siedziało przy niej, paląc lulki, czterech żołnierzy.

- Tylko tylu? - zdziwił się Rafi.

- Wszyscy walczą na północy - odpowiedział Beduin z lewej.

- I tak nie zostawiłby najważniejszego elementu fortyfikacji bez większej ochrony.

- Ja i Hussein pójdziemy to sprawdzić - rzucił Beduin z prawej. - Ty, jaskiniowcu, jesteś zbyt cenny dla naszego szejka, żebyś ryzykował, zwłaszcza z tą łapą.

- Jak chcecie to sprawdzić?

W dłoniach obydwu zmaterializowały się lśniące kindżały.

- Wyrżniemy ich - odpowiedział Hussein.

Obaj wypadli z kryjówki i ruszyli na żołnierzy z potępieńczym wrzaskiem. Dwóch ludzi Nahdiego miało już poderżnięte gardła, zanim zdążyli w ogóle sięgnąć po broń, a pozostali dwaj nadal szarpali się z wyciąganiem ostrzy z pochew, kiedy dwaj Beduini rzucili się na nich.

Hussein upadł nagle, przeszyty śmiertelnie wycelowaną strzałą, która momentalnie odebrała mu życie. Jego towarzysz zatrzymał się w biegu i rozejrzał panicznie w poszukiwaniu łucznika, szykując nóż do rzutu.

Kolejna strzała dosięgła go w tej samej chwili, co bułat żołnierza, który wreszcie wyszarpnął broń z pochwy.

Rafi cofnął się głębiej w zarośla. Dwaj pozostali przy życiu żołnierze nie byli głupi. Ruszyli ostrożnie w stronę, z której nadbiegli niespodziewani napastnicy. Co gorsza, rozdzielili się i zaczęli obchodzić dom z dwóch stron. Brat Aishy cofał się krok za krokiem, coraz głębiej w ogród, choć wiedział, że to go nie uratuje; z daleka był niewidoczny, ale żołnierze lada chwila mieli się znaleźć w zasięgu kilku kroków. W normalnych warunkach dwóch żołdaków stanowiłoby ledwie lekkie wyzwanie, lecz teraz był pozbawiony swojej wiodącej ręki i czuł się jak szczur zapędzony w róg.

Przylgnął plecami do ściany willi, do której należał ogród służący mu za tymczasową kryjówkę, i poczuł jakąś nierówność. Oderwał się od ściany i obejrzał ją dokładnie - biegła wzdłuż niej pionowo gruba, zdrewniała łodyga bluszczu, od której odrastały niezliczone pędy, pokrywające cały bok i fasadę budowli. W głowie Rafiego zaświtała desperacka nadzieja.

Wspinaczka z jedną ręką prawie niedziałającą nie należała do łatwych, zwłaszcza kiedy za linę służył zdradliwy pęd, w każdej chwili grożący zerwaniem. Kiedy Rafi dotarł na górę, drewno łodygi było w wielu miejscach popękane od jego ciężaru.

Pod samym dachem zawahał się. Patrząc na kąt wbijania się strzał w ciała jego beduińskich towarzyszy, można było wysnuć wniosek, że łucznik musiał znajdować się na tym dachu albo którymś z sąsiednich, więc po wyjściu na szczyt Rafi zostałby idealnym celem. Po chwili jednak odrzucił wątpliwości - łucznik z pewnością nie spodziewał się go w tym miejscu, więc można go było szybko i sprawnie wyeliminować. Rafi zdawał sobie sprawę z tego, że zostanie wówczas zauważony przez dwóch żołnierzy, którzy obchodzili willę w jego poszukiwaniu, ale wiedział, że wtedy nie będą oni już stanowić zagrożenia - jedyną drogę na górę stanowiła owa zdradliwa łodyga, która nie dość, że mogła nie utrzymać ich ciężaru, to jeszcze pozwalała jedynie na to, by na dach wchodziła za jednym zamachem tylko jedna osoba. Zaś z tego, co Rafi zauważył, żołnierze siedzący pod bramą nie mieli łuków ani żadnej innej broni dystansowej.

Nie spodziewał się, że gdy tylko wyskoczy na dach, wybijając się gładkim pociągnięciem ramion, natychmiast do jego nosa zostanie przyłożony grot strzały, nałożonej na cięciwę napiętego do granic możliwości łuku.

Nie spodziewał się też, że rozpozna twarz, która będzie się za tym łukiem czaić.

- Yusuf?... - wykrztusił z trudem.

- Miło cię widzieć, Rafi - odpowiedział jego stary znajomy, po czym obnażył zęby w szerokim uśmiechu. - Naprawdę bardzo miło.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top