LIV. Halo Księżyca
Jerzy odetchnął z ulgą, gdy skończyli pakowanie straganu. Cieszył się, że cały jego bursztyn oprócz jednego wisiorka znajduje się w jednym miejscu, bo dzięki temu miał jeszcze szansę go odzyskać. Na razie nie zastanawiał się nad tym, jak tego dokona, ale głęboko wierzył, że mu się uda.
Kiedy miał już, uradowany, odejść do gospody, w której kwaterował, podszedł do niego Cengiz ze łzami wzruszenia w oczach.
- Bracie - powiedział - pozwól się uścisnąć! Tak bardzo się cieszę, że ubiłeś tak świetny interes!
Nie czekając na odpowiedź, porwał w ramiona sztywno stojącego starościca. Ten cofnął głowę z odrazą i delikatniejsze, niechętnie poklepał kupca po plecach.
- Niech i tobie się szczęści - warknął tak wymuszenie, że zabrzmiało to jak szczeknięcie.
- Ach, wspaniałe życzenie! - westchnął Cengiz, odsuwając się od niego ze smutkiem. - Szkoda, że chyba nici z tego, bo zaciągnąłem pożyczkę, żeby móc sobie wykupić lepsze miejsce do rozłożenia straganu, przy samym wejściu na targ, i, głupi, nie sprawdziłem oprocentowania przez podpisaniem umowy... Ten lichwiarz zagarnie chyba cały mój utarg...
- To okropne - znów szczeknął Jerzy.
- Niegodziwi ludzie, ci Żydzi! Ale ty, Kostia, jesteś inny. Jesteś prawdziwym przyjacielem, dlatego dam ci to na pożegnanie. - Cengiz wcisnął mu w rękę mały pakuneczek. - Znajdziesz tam najlepsze pachnidło z żeń-szenia i goździka, doskonały prezent dla wybranki serca, i odrobinę chińskiej herbaty błękitnej. Gdybyś chciał więcej albo potrzebował jakichś ziółek, wiesz, gdzie mnie szukać! - Wskazał ręką rząd straganów na początku bazaru.
- Zapamiętam. Dziękuję. - Przemyski odpowiadał pojedynczymi słowami. - Ja ci nie mogę dać niczego...
- Dałeś mi swoją przyjaźń, Kostia. To dla mnie najważniejsze. Mam nadzieję, że będziesz mnie wspominać tak samo ciepło, jak ja ciebie! - zawołał kupiec z uczuciem i poklepał go po ramieniu. - No, a teraz się zwijam! Życzcie mi dużo powodzenia!
- Życzymy, życzymy - odparł Alosza, a Radek i Nikita pokiwali głowami. Jerzy jedynie stał jak kłoda, blady i z zaciśniętymi ustami.
- Ależ mnie brzydzi ten głupi człowiek - wysyczał przez zęby, gdy Cengiz się oddalił.
Obrócił się, chcąc coś powiedzieć do towarzyszy, lecz w połowie ruchu zamarł i zapomniał języka w gębie, a jego biała jak płótno przed sekundą twarz pokryła się rumieńcem. Na końcu alejki między straganami na wprost jego złożonego już stanowiska stała niebieskooka piękność.
Nie, poprawił się w myślach. Nie "niebieskooka piękność" tylko "pieprzona złodziejka". Wyskoczył zza straganu i ruszył ku niej szybkim krokiem, ignorując pełne zdziwienia zawołania Radka, Nikity i Aloszy.
Gdy dotarł do dziewczyny, ujrzał, że trzymała skradziony wisiorek w ręce u wyciągała go w jego kierunku. Wyrwał jej przedmiot z dłoni gwałtownym ruchem, schował go do kieszeni i chwycił ją za ramiona, po czym przystawił do muru.
- Wreszcie cię mam - wydyszał jej prosto w twarz. - Zapłacisz mi za to. Nikt nie może mnie okraść bez konsekwencji!
Podniósł rękę i chciał ją uderzyć, ale wtedy ujrzał przerażenie, które wykrzywiło jej piękną twarz, i łzy wzbierające w jej szmaragdowych, jakże polskich oczach. Była zbyt śliczna, zbyt delikatna i bezbronna, by zadać jej ból. Próbował jeszcze dwukrotnie, ale za każdym razem niewidzialna siła rycerskiego wychowania powstrzymywała jego rękę. Nie godziło się uderzyć kobiety. A już na pewno nie bezbronnej dziewczyny, która oddała przecież to, co ukradła.
Puścił ją mniej więcej w tym samym momencie, w którym dogonili go Alosza, Radek i Nikita. Spodziewał się, że złodziejka czmychnie, gdy tylko przestanie ją trzymać, ale tak się nie stało. Dziewczyna wciąż dotrzymywała im towarzystwa i patrzyła na Jerzego z wyczekiwaniem.
- O co chodzi? - zapytał starościc. - Czemu właściwie wróciłaś?
Dziewczyna wykonała parę gestów rękami, ale nikt nie mógł jej zrozumieć. W końcu poddała się i szarpnęła Jerzego za rękaw, sygnalizując, by poszedł za nią. Zaprowadziła go razem z resztą towarzyszy do dziwnej, cichszej i czystszej dzielnicy, w której sporo kobiet ubierało się tak śmiało jak ona.
Przemyski potrzebował dłuższej chwili, by zorientować się, skąd zna typ ubioru widzianych na ulicy mężczyzn - byli to Żydzi. W pierwszej chwili ucieszył się, widząc coś znajomego w tym nieznajomym kraju, ale w następnej przypomniał sobie wszelkie niegodziwości tego narodu, o jakich słyszał przez całe życie, i stracił rezon. Nawet śliczna przewodniczka momentalnie stała się w jego oczach odpychająca.
Niemowa zatrzymała się przed jednym z wielu skromnych domów na czystej ulicy obok synagogi. Zakołatała energicznie w drzwi, które po chwili stanęły otworem i ukazała się w nich starsza kobieta o niedającej się pomylić urodzie Izraelitki. Jerzy powstrzymał się od splunięcia w bok.
- Zapraszam - powiedziała gospodyni po polsku, choć z dziwnym akcentem.
- Skąd zna pani polski? I co tu się dzieje? - zapytał Radek.
- Mąż wszystko wyjaśni - padła odpowiedź. - Wejdźcie.
Wnętrze okazało się skromne, lecz schludne. W głównej izbie czekała przy stole Arabka w białym hidżabie, o twarzy niemłodej, lecz silnej i odurzająco pięknej. Spojrzała na Jerzego wzrokiem na wskroś przewiercającym, jakby znała wszystkie jego sekrety i najciemniejsze strony serca; Przemyski odruchowo się wzdrygnął i przeniósł wzrok na postać siedzącą u szczytu stołu.
Był to starszy mężczyzna o cerze tak bladej, a posturze tak wymizerowanej, że można było pomyśleć, iż już dawno powinien znaleźć się na cmentarzu. Sprawiał wrażenie tak słabego, jakby pstryknięcie mogło go posłać na ziemię. Oddychał nierówno i chrapliwie; usłyszawszy kroki gości z trudem uniósł plamiaste powieki, odsłaniając przeżarte bielmem oczy, w których jednak nadal dało się dostrzec błękit tęczówek. Odcień skóry był zdecydowanie zbyt jasny jak na mieszkańca Bliskiego Wschodu, a rysy wydawały się słowiańskie.
- Dzień dobry - przywitał się Jerzy po polsku. Nie był pewien, co mówić. Podczas lekcji etykiety nie nauczono go, co się mówi przy spotkaniu z rodziną złodziejki, która cię okradła, ale potem zwróciła towar. - Przyszedłem...
Niema dziewczyna wysunęła się przed niego i zamachała energicznie rękami.
- Tak, wiem, Saro - odpowiedziała jej gospodyni, po czym zwróciła się znów do gości: - Wejdźcie, wejdźcie. Czekaliśmy na was. Siądźcie, niedawno zrobiłam obiad. Jeszcze nie wystygł.
Zdezorientowany Jerzy podziękował skinieniem głowy i machnął ręką na towarzyszy. W ciszy gęstej jak budyń zasiedli do stołu, który ledwo pomieścił tyle osób, i każdy otrzymał talerz pieczeni z warzywami. Gospodyni życzyła smacznego, jakby nie dostrzegając napiętej atmosfery, i wszyscy wzięli się za jedzenie.
Mimo skrępowania, starościc pochłonął swoją porcję szybko i ze smakiem. Dawno nie jadł ziemniaków ani zwykłej marchwii, a to przypominało mu dom. Do tego rodzina, która go przyjęła, była zbyt biedna, by pozwolić sobie na ekstrawaganckie przyprawy, które królowały w kuchni arabskiej i tatarskiej, zamiast tego użyto dużo soli i pieprzu. Wszystko to pachniało, smakowało i wprost zionęło domem, za którym Jerzy nieustannie tęsknił, gotując się we własnej skórze w zbyt ciepłym jak dla niego klimacie i ukrywając swoją wiarę wśród muzułmanów.
- Czy mogę wiedzieć, czemu zostałem tu przyprowadzony? - zapytał, odsuwając talerz od siebie.
- Ponieważ ta pani musi z panem porozmawiać - wyjaśniła pani domu, wskazując na Arabkę. - Dokładkę?
- Podziękuję... Skoro musi ze mną porozmawiać, niech mówi.
- Nazywam się Fatima, do niedawna byłam żoną emira tego kraju. Moim synem jest książę Zahir, właściciel pańskiej siostry - powiedziała, a gospodyni przełożyła jej słowa na polski. Jerzy poderwał się z krzesła na słowo "właściciel", ale Radek złapał go za ramię i zmusił, by siadł z powrotem. - Na początek musi pan wiedzieć, że mój syn nigdy nie chciał niewolnika i dostał ją od mojego męża wbrew własnej woli, w pewnym sensie za karę. Z tego, co wiem, spotkała ją dużo lżejsza dola niż pozostałe niewolnice.
- Dobrze słyszeć - wycedził Przemyski przez zęby. - Skoro nie chciał niewolnika, czemu jej nie uwolnił?
- Skonczyłoby się to dla niej źle. Zostałaby wysłana do haremu kogoś innego. Zahir chciał ją ochronić.
Jerzy prychnął, z trudem hamując śmiech. Muzułmanin broniący kobietę przed innym mężczyzną! Nie uwierzyłby, choćby to zobaczył na własne oczy.
- Gdyby chciał ją ochronić, nie ciągnąłby jej za sobą po tym, jak zabił własnego ojca - odpowiedział. Widząc zmieszanie na twarzach pozostałych, dodał: - O tak, wiem o tym. Wiem, że książę Zahir uciekł przed wyrokiem i zabrał ją ze sobą.
- W takim razie nic pan nie wie - odparła spokojnie Fatima. - Mojego męża zabił Salah, starszy brat Zahira. Oskarżył o tę zbrodnię mojego syna, żeby się pozbyć rywala o tron Fajr. Karim wiedział, że to bezprawie, dlatego dyskretnie wypuścił Zahira i Anielę z lochu. Niestety sam musiał przez to uciekać.
Jerzy aż się wzdrygnął, gdy usłyszał tę opowieść.
- Czemu mnie nie dziwi, że wśród bezbożników krzewi się taka perfidia, żeby syn ojca zabijał, brat brata wrabiał i mordował - syknął, lecz zanim oburzona gospodyni zdążyła przekazać jego słowa Fatimie, odezwał się siedzący u szczytu stołu mężczyzna:
- Chłopcze... - Odkaszlnął gruźlicznie, po czym kontynuował: - Mieszkam wśród muzułmanów od trzydziestu sześciu lat. Od trzynastu wyznaję ich wiarę. Nie przeczę, że ma dużo wad, ale chrześcijaństwo ma ich o wiele więcej.
- Jakich na przykład? - zapytał Jerzy buńczucznie.
- Kościół jest straszliwie skorumpowany. Większość duchownych angażuje się w politykę o wiele bardziej niż w wiarę i nic sobie nie robi z zasad chrześcijańskiego życia. Opływają w luksusy i pakują się w skandal za skandalem. Mają stanowić przykład, a są krynicą zgorszenia. Islam może i ma parę niesprawiedliwych założeń, ale i chrześcijaństwo ma ich kilka, a muzułmanie przynajmniej szczerze starają się wypełniać swoje prawo religijne, zaś ich kapłani oddani są przede wszystkim posłudze Bogu, a nie polityce.
Starościc spojrzał na niego z odrazą.
- Jest pan zdrajcą - powiedział bez ogródek.
- Zdrajcą? Arian też nazywacie zdrajcami? Mieszkają w waszym kraju i działają na jego korzyść, a są innego wyznania.
- Pan jest bisurmańcem!
- Jurek, zamknij się - przerwał mu nagle Radek. - Właśnie pokazujesz, że jesteś mniej ludzki i gotów do współpracy niż człowiek, który porwał Anielkę.
Jerzy spojrzał na niego z szokiem wypisanym na twarzy. Tymczasem gospodarz kontynuował:
- Zdrajca to osoba, która wystawia własny naród i zaczyna działać przeciwko niemu. Ja nigdy nie uczyniłem Polsce nic złego. Po prostu wybrałem życie w innym miejscu i w innej kulturze. Skoro nie robię nic złego, czemu nazywasz mnie zdrajcą?
- Zaparł się pan Boga!
- O nie, chłopcze. Ja znalazłem Boga. Zapierają się go ci, którzy w imię Jego przelewają krew i ciemiężą lud. Nieważne, po której stronie, dlatego sam ożeniłem się z żydówką, a moja córka dostała pełną dowolność w wyborze wiary. Poszła śladem matki, a ja nie zamierzam jej do niczego przymuszać.
- To nie jest moment na dyskusję! - przerwała im gwałtownie gospodyni. - Pani Fatima nadal ma rzeczy do powiedzenia.
- Co jeszcze mogłaby powiedzieć? - warknął Jerzy.
- Skoro chce pan odzyskać siostrę, będziemy potrzebowali pańskiej pomocy w uwolnieniu księcia Karima - odpowiedziała wdowa bez ogródek. - Mogę załatwić wejście do pałacu, ale nie mamy żadnych ludzi, którzy potrafią walczyć, wspinać się i radzić sobie w niebezpiecznych sytuacjach. Pan i pańscy ludzie spadli nam z nieba.
Przemyski uniósł jedną brew.
- A dlaczego miałbym to zrobić? - zapytał.
- Książę Karim to w obecnej chwili najważniejszy sojusznik Zahira. Jeśli chcemy, żeby Salah przegrał, trzeba go uwolnić.
- Ale ja nie mam żadnego interesu w obalaniu tego waszego Salaha - odrzekł Jerzy z uśmiechem. - Ja tu przyjechałem wyłącznie po siostrę. Jej "właściciel" - podkreślił to słowo z wyjątkowym obrzydzeniem w głosie - w ogóle mnie nie obchodzi.
Pani domu przełożyła jego słowa, a Fatima przygarbiła ramiona, jakby z zawodem.
- Aniela jest już zaangażowana w tę sprawę - wyjaśniła. - To ją oskarżono, że zabiła emira z polecenia mojego syna. Póki nie osadzimy Zahira na tronie, nie będzie mogła wyjechać. Jest jedynym prawdziwym świadkiem zbrodni.
- Powiedziałem, że wasza polityka mnie nie obchodzi. Zabieram ją i mam to gdzieś, że jakiś Zahir nie będzie miał świadka.
- Sądzi pan, że może pan ją odzyskać bez pomocy nas i Zahira? - Fatima wydawała się rozbawiona.
- Mam umowę z zarządcą Bazarovem. Mam mu dostarczyć człowieka, którego nienawidzi, aby mógł się na nim zemścić, a sam dostanę swoją siostrę.
Tym razem Fatima nie kryła cichego, lecz jakże wymownego śmiechu.
- Pozwól, że ci coś wytłumaczę, Polaku - odpowiedziała po chwili. - Nie masz pojęcia, jaka tu panuje sytuacja. Jeśli zaufasz Hassanowi, jedyne, co osiągniesz, to że twój człowiek zostanie ci dyskretnie odebrany, sam stracisz wolność albo i parę części ciała, a swojej siostry już nigdy nie zobaczysz na oczy. Nawet nie dlatego, że sam Hassan jest bezdusznym sukinsynem, ale dlatego, że musi tak zrobić. Salah ma go na swojej smyczy, w każdej chwili może ogłosić, że Hassan, jako człowiek, który sprzedał Zahirowi Anielę, był zamieszany w tę zbrodnię. Salah pragnie śmierci Anieli i Zahira, a Hassan jest jego psem, więc możesz być pewien, że jeśli nasz zarządca rzeczywiście znajdzie tę dziewczynę, natychmiast ją zabije.
Jerzy pobladł nieco na twarzy.
- Myślałem, że Hassan jest tu jakimś wpływowym gościem... - mruknął.
- Hassan jest marionetką. Nie może zrobić nic z własnej woli, jego pozycja jest fikcyjna. Poza tym to handlarz niewolnikami, jest ostatnią osobą, w jakiej powinieneś pokładać nadzieję.
Starościc pomasował skronie. Kręciło mu się w głowie od nadmiaru myśli i planów, które ciągnęły mu się przed oczy.
- Dajcie mi to przemyśleć - poprosił cicho.
- Wie pan, gdzie można nas znaleźć - odpowiedziała mu gospodyni. - Może pan przychodzić o każdej porze. Fatima na pewno przyjdzie tu jeszcze co najmniej parę razy.
Jerzy w zamyśleniu zerknął na siedzącą na drugim końcu stołu Sarę. Na myśl, że będzie mógł częściej widywać jej szmaragdowe oczy, zrobiło mu się dziwnie ciepło na sercu.
- Czy mogę o coś zapytać pańską córkę, panie...? - zwrócił się do gospodarza.
- Hubercie - dokończył Hubert. - Mów mi po imieniu, chłopcze. I mojej żonie też, prawda, Tamaro? - zwrócił się do połowicy. Ta nie wyglądała na zachwyconą, ale przytaknęła. - I tak, możesz pytać, ale ona odpowie ci na migi.
Przemyski pokiwał głową z podziękowaniem, po czym odezwał się do Sary:
- Czemu mnie okradłaś?
Dziewczyna uśmiechnęła się niewinnie.
"Ojciec kazał utrudniać handel Tatarom, żeby sabotować działania emira. Chciałam dodać swoje trzy grosze".
- Odważne - stwierdził Jerzy. - Przepraszam za naskoczenie na ciebie w alejce. Nie wiedziałem, że masz szlachetny cel.
Sara wzruszyła ramionami.
"Twoja zalotna gadka przy pierwszym spotkaniu zirytowała mnie o wiele bardziej. Nie boję się takich wielkich i głupich facetów jak ty".
- Kochanie! - zawołała zbita z tropu Tamara.
- Nic nie szkodzi! - zaśmiał się Jerzy. - Można powiedzieć, że wasza córka już mnie przyzwyczaiła do takich odzywek pod moim adresem. Nie jestem obrażalski - Nikita, Alosza i Radek wymienili się spojrzeniami, powstrzymując się od śmiechu - a już na pewno nie będę trzymał urazy o słowa takiej pięknej młodej damy.
Następnie wstał i zaczął się żegnać. Zanim jednak ktokolwiek wyszedł, Alosza odezwał się nieśmiało:
- Skoro Hassan nie ma zamiaru wywiązać się z umowy, jestem w niebezpieczeństwie.
- Niby jakim? - prychnął starościc.
- No takim, że może po mnie przysłać zakapiorów po nocy. Zatrzymaliśmy się w tej samej karczmie, co Cengiz, a on za żadną cenę nie utrzyma języka za zębami, więc pewnie już pół miasta wie, gdzie jesteśmy. A nawet wy mnie nie obronicie, jak wyśle do nas jakąś elitarną jednostkę.
Jerzy pokiwał głową; to był rozsądny wniosek.
- W takim razie musimy cię gdzieś ukryć - zdecydował. Sara nagle wyskoczyła pomiędzy nich i żywiołowo zamachała rękami.
- Jesteś pewna, kochanie? - zapytała ostrożnie jej matka.
- Co takiego powiedziała? - zainteresował się Alosza.
- Że może pan zatrzymać się u nas - wyjaśniła gospodyni. - Damy panu łóżko w głównej izbie.
Alosza spojrzał na Sarę z bezbrzeżną wdzięcznością, a ona dygnęła przed nim ze słodkim uśmiechem.
- Saro, byłem od początku ogromnym fanem twojej techniki kradzieży - odezwał się do niej - ale teraz jestem jeszcze większym fanem dobroci twojego serca. Mam u ciebie dozgonny dług. Nie wahaj się go wykorzystywać, bo nigdy go w pełni nie spłacę.
Dygnęła ponownie, a jej uśmiech stał się jeszcze szerszy. Jerzy zagotował się na ten widok od środka.
- Idziemy - rzucił do Radka i Nikity. - Do widzenia państwu.
Fatima i rodzina Huberta pożegnali się z nim miło, choć z pewną rezerwą, pamiętając jego grubiańskie odzywki. Po wyjściu Jerzy skierował się prosto do karczmy, w której miał izbę.
Był już późny wieczór, gdy położył się spać, resztę dnia spędziwszy na rozmyślaniach. Długo nie mógł zasnąć, a gdy wreszcie zmrużył powieki, bardzo szybko wyrwało go ze snu poczucie, że coś jest nie tak. Na wszelki wypadek chwycił za broń i obszedł ostrożnie swoją izbę, a potem cały korytarz, przypuszczając, że Alosza mógł mieć rację i Hassan wysłał zakapiorów. Nikogo takiego nie znalazł; wyjrzał więc przez okno swojej izby, wychylając się mocno, ale w okolicy karczmy też nikogo nie zastał.
Wszystko było w porządku.
Przemyski ułożył się raz jeszcze na wznak na pryczy kupieckiej, ale sen nie przychodził. Dziurę w głowie wierciło mu bowiem dziwne przeświadczenie, że coś jest nie tak, bardzo nie tak, nieodwracalnie nie tak.
Wtem, to uczucie ustało, a zamiast niego pojawiła się, o wiele bardziej od niego przerażająca, pustka.
***
Ponad srebrzystą wstęgą Dniepru, meandrującego niby olbrzymi wąż przez bezkresne stepy, pojawiło się halo księżyca. Gwiazdy mrugały zalotnie do pełni, gdy ta pozbywała się kolejnych warstw sukni z delikatnych strzępów chmur, pędzących szybko po czarnoszafirowym firmamencie, i wzbijała w rozkoszy na szczyt swego nocnego łuku. Jej bezwstydna nagość, biała jak śmierć, rozświetliła całe niebo blaskiem tak silnym, że odurzone kryształki lodu czerwieniły się z podniecenia i utkały wokół niej sięgający od horyzontu po horyzont okrąg w kolorach przydymionej tęczy. Widok ten ściągał bezlitośnie pałające oczy dwójki jeźdźców, ścigających oszalałego gniadosza, który galopował dziko przed siebie, rżąc i parskając w najlepsze.
- Jesteś pewien? - zapytał raz jeszcze Jędruś Przemyski, jadący obok starszego brata. - Sławój tak się nie zachowywał.
- To ten koń, mówię ci - odpowiedział Janek Przemyski. - Nie pomyliłem się.
- Ale jest taki nerwowy, on zawsze był spokojny!
- Jurkowi musiało stać się coś złego - odparł Janek ponuro. - Dlatego jego koń jest przerażony.
Jędruś przygryzł dolną wargę, chcąc fizycznym dyskomfortem zagłuszyć strach, i pospieszył wierzchowca. Obaj chłopcy pochylali się nisko nad grzywami koni, a oczy mieli utkwione w majtającym na boki ogonie gniadosza, który prowadził ich przez lekko pofałdowaną, trawiastą równinę.
- Co to jest? - Zapytał młodszy z braci, gdy za kolejnym niskim wzgórzem ukazało się ich oczom zbiorowisko ciemnych kształtów leżących nad brzegiem rzeki.
Janek zacisnął zęby i wstrzymał konia.
- Zaczekaj tutaj - polecił młodszemu bratu.
- Czemu?
- Bo tak powiedziałem.
- Tere-fere! - zaprotestował Jędruś. - Myślisz, że jak masz już piętnaście lat, to wszystko ci wolno? Jadę z tobą!
- Nigdzie nie jedziesz. Zostań tutaj i zaczekaj na mnie, proszę cię.
- Jesteś najgorszym bratem! - krzyknął chłopiec, podczas gdy Janek pogalopował w dół wzgórza. - Powiem tacie, że nie pozwalasz mi za sobą jechać!
- Oj, na pewno powiesz - mruknął do siebie Janek.
Chwilę później zajechał na miejsce i gwałtownie wstrzymał konia. Tak jak myślał, miał przed sobą pobojowisko. Sławój zataczał jak szalony kręgi wokół ciał, których w znacznej większości nie dało się już rozpoznać, ponieważ nosiły na sobie ślady uczt licznych sępów i wilków, do tego znajdowały się w znacznym stopniu rozkładu. Chłopiec zasłonił nos rękawem w obronie przed intensywnym smrodem i zeskoczył z siodła. Musiał się upewnić, że to oni.
Był zbyt zaaferowany, by liczyć ciała. Zauważył tylko, że część z nich nosiła ubiór tatarski, a część - polski. Ostrożnie przyjrzał się więc tym drugim.
Nie miał odwagi dokładnie przebadać ciał, gdyż do tej pory widywał śmierć tylko z daleka, przy egzekucjach, no i tylko na świeżo. Pierwszy raz widział tak rozłożone, poszarpane przez zwierzęta trupy i chciało mu się jednocześnie płakać i wymiotować. Starał się jednak zachowywać poważnie i dojrzale, żeby ochronić w tej sytuacji swojego braciszka.
Gdy podszedł do drugiego trupa, zauważył, że nieboszczyk tuż przed śmiercią zacisnął dłoń na jakimś kawałku papieru. Janek głośno przełknął ślinę - bardzo nie chciał się zbliżać i wyciągać tego z jego ręki, ale wiedział, że to może być jedyny sposób na zidentyfikowanie ludzi, którzy padli w tej potyczce. Z najwyższym wysiłkiem kucnął przy zmarłym, wstrzymując oddech, i powoli sięgnął ręką w stronę kartki. Miał wrażenie, że pcha dłoń przez gęste bagno; choć wysilał się, jak mógł, a płuca już go paliły z braku tlenu, nie był w stanie przyspieszyć tego ruchu. Kiedy wreszcie poczuł pod palcami papier, zrobiło mu się czarno w oczach.
Zacisnął powieki i starał się nie myśleć, co robi. Skupiając na tym całą swoją wolę, ujął róg papieru w dwa palce i pociągnął. Uścisk nieboszczyka okazał się jednak zaskakująco silny.
- Proszę... - syknął przez zaciśnięte zęby, po czym pociągnął mocniej. Papier ani drgnął.
Janek wypuścił wstrzymywane powietrze i wziął kolejny wdech, starając się nie zemdleć od smrodu. Zielony na twarzy, sięgnął w stronę papieru drugą ręką i delikatnie odgiął palce zmarłego, starannie unikając myśli o tym, że właśnie dotyka zwłok. Uwolniona kartka opadła na trawę.
Chłopiec ujął świstek w swoje dłonie i pośpiesznie oddalił się od pobojowiska w miejsce, gdzie smród już tak nie dokuczał. Znalezisko okazało się kopertą z dawno przełamanym stęplem. Wewnątrz znajdowały się pokruszone płatki zasuszonych róż i list datowany na dwa lata wcześniej:
"Mój najmilszy Kaziu!
Piszę, bo tęskno mi do ciebie, odkąd-ć odjechałeś z Rębaczówki. Słyszałam, żeś mojemu tatkowi zapowiedział kolejną wizytę, ale do tego czasu przyjdzie mi się snuć po izbach jako temu dymowi w chacie kurnej, co nie wie, którędy ma do wolności. Serce się moje na step za tobą wyrywa, choćby na śmierć i niewolę bisurmańską. Ukoisz ty moje cierpienie paroma słówkami zwrotu? Ty wierszy nie musisz mi pisać, ale powiedz, że zdrowyś, bezpiecznyś i wracasz do mnie niebawem, kochanie ty moje.
Z ucałowaniem
Halszka Wiśniewska"
Janek włożył list z powrotem do koperty. Czuł, jak w gardle staje mu gula.
- To oni... - wyszeptał, po czym wskoczył na siodło, chwycił Sławoja za uzdę i pojechał prędko do Jędrka.
- Okropny brat! Nigdy nie będziesz taki jak Jurek! - odgrażał się młodszy chłopiec. - On pozwalał mi jeździć wszędzie!
- Jędrek, musimy natychmiast jechać do domu - warknął Janek.
- Co? Przecież mieliśmy znaleźć Jurka! I kiedy się dowiem, co tam jest?
- Tam jest Jurek, braciszku. Nie żyje.
Jędrek momentalnie stracił rezon i przestał protestować. Przejął od brata lejce Sławoja i ruszył za nim wyciągniętym galopem z powrotem do Ostrogów.
- Skąd wiesz, że Jurek nie żyje? - zapytał cichutko, gdy w oddali zamajaczył dwór Gniewomira. Było już grubo po północy, pierwsze ptasie kwilenia odzywały się po gajach i oczeretach.
- Leżało tam bardzo dużo trupów. Jeden z nich to Kazik, przyjaciel, z którym Jurek ostatnio odjechał.
- Poznałeś go?
- Nikogo nie poznałem. - Janek przełknął ślinę, bo słowa stawały mu w gardle. - Sępy i wilki ich poszarpały.
- Więc skąd wiesz...?
- Znalazłem list od narzeczonej Kazia. Trzymał go w ręce, kiedy umierał.
- Okropne! - jęknął Jędruś. - Ale może nie ma z nimi Jurka?
- Wyjechali razem. Jurek nigdy by nie opuścił swoich przyjaciół w potrzebie. Przykro mi.
Przez resztę drogi Jędrek popłakiwał pod nosem. Gdy znaleźli się w pobliżu dworu, z daleka wyczuły ich psy i zaczęły szczekać jak szalone. Jeszcze zanim zdążyli zsiąść z koni, na podwórze wybiegła ich zaaferowana matka w nocnej koszuli.
- Synkowie! - krzyknęła. - Gdzieście byli?! Mieliście wrócić przed zmrokiem!
- Przepraszamy, mamo - odpowiedział Janek. - Spotkaliśmy na przejażdżce konia Jurka i pojechaliśmy za nim zobaczyć, co się stało.
Jadwiga pobladła, ale odezwała się rzeczowo:
- Zostawcie konie stajennym i chodźcie ze mną do ojca. Opowiecie mu, co zobaczyliście.
Posłusznie poszli za nią na piętro i do sypialni Gniewomira. Od tygodnia ich ojciec nie opuszczał łoża o własnych siłach; przy jakimkolwiek wysiłku dostawał bowiem duszności i palpitacji. Doktor wróżył mu jeszcze ładnych parę lat życia, ale pod warunkiem, że będzie unikać gwałtownych emocji, przemęczenia i ciężkostrawnych dań. Jak dotąd szło dobrze tylko z ograniczaniem przemęczenia, bowiem gdy starosta na obiad dostawał sałatkę i chleb, wpadał w furię, od której dusiło go jeszcze gorzej niż od najtłustszej pieczeni.
Gromkie "Wejść!" rozległo się ze środka, jeszcze zanim Jadwiga zdążyła zapukać. Gniewomir musiał się obudzić pod wpływem szczekania psów.
- Nasi synowie wrócili, Gniewko - powiedziała kobieta, wchodząc do środka. - Mają ci coś ważnego do powiedzenia.
- No chyba, że mają - burknął Gniewomir. Siedział w piżamie na łóżku z nogami opuszczonymi na ziemię. Stopami szukał swoich futrzanych kapci. - Widział to kto, wracać o tej porze? Wstydzilibyście się.
- Tato, znaleźliśmy Sławoja - wyjaśnił Janek. - Podbiegł do nas na przejażdżkę, to pojechaliśmy za nim.
Starosta zamrugał oczami.
- I dokąd was zaprowadził? - zapytał niskim głosem.
Janek już miał opowiedzieć ze szczegółami, co im się przydarzyło, ale Jędruś wybiegł przed niego i z płaczem zaczął krzyczeć:
- Wszyscy nie żyją! Kazik nie żyje! Jurek nie żyje! Trupy leżą nad Dnieprem i sępy je szarpią! Janko znalazł list...
- Gniewko! - krzyknęła nagle Jadwiga i przypadła do męża, który chwycił się ręką za pierś. - Wszystko w porządku?
Gniewomir pokręcił głową, usta rozwierając jak do krzyku, lecz bez żadnego dźwięku. Oczy niemal wyszły mu z oczodołów, a twarz zaczęła blednąć.
- Medyka!!! - wrzasnęła na cały głos Jadwiga. - Chłopcy, wzywajcie doktora! Już!
Jędruś i Janek posłusznie wybiegli z komnaty, by zaalarmować służbę, a ich matka ścisnęła z całej siły dłoń męża i zaczęła mu prosto do ucha powtarzać, żeby wytrzymał, żeby z nią został, żeby dał radę jeszcze trochę. Na próżno - starosta nie był w stanie wziąć wdechu, a jego serce, gwałtownie odcięte od tlenu przez zapchaną tętnicę, zaczęło słabnąć i obumierać. Gdy medyk, naprędce wezwany z Kretoszyna, zjawił się w Ostrogach, Jadwiga tuliła do siebie już stygnące, martwe ciało.
Tymczasem ponad srebrzystą wstęgą Dniepru, meandrującego niby olbrzymi wąż przez bezkresne stepy, przepłoszone szarzyzną nadciągającego wschodu słońca, dogorywało halo księżyca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top