2.3. Nie było tematu
【 Długość rozdziału: 4021 słów 】
【 Przeczytasz w: 20 minut 】
Grzanka z jajkiem, rukolą, pomidorem i... kac. Śniadanie wybitnie ciężkostrawne. Rachunek za wieczór pełen wrażeń. Do kawy odrobina czarnych myśli, których nie można zabielić sojowym mlekiem.
— Ale to musisz wypić — zabrzmiało mi nad głową. — Wielka ikeowska szklanka z gęstym płynem w kolorze zieleni pojawiła się przed moim nosem. Pachniała szpinakiem i pietruszką. Mój żołądek wywrócił się na drugą stronę. Przepyszny zdrowy glut na pewno miał w sobie szczątki naciowego selera. Warzywa, które mogło dla mnie nie istnieć.
— Nie mogę — jęknęłam, krzywiąc się na widok smoothie. — Dziękuję za kanapkę. Jesteś kochany. Ale nie dam rady. Za godzinę, może dwie...
Jacek pochylił się nad stołem i troskliwie cmoknął mnie w czubek głowy. Był rześki, trzeźwy i energiczny, zupełnie jakby w „Olympusie", zamiast szampana i whisky, wydoił dwa kartony mleka. Nie miałam pojęcia, jakim cudem wyglądał tak dobrze, skoro spaliśmy zaledwie kilka godzin, a w naszych żyłach ciągle krążyły resztki wczorajszego upodlenia.
Zwinęłam się w kulkę i zaczęłam obserwować kolejny punkt codziennej rutyny mojego przyszłego męża — błyskawiczne śniadanie w postaci białkowego koktajlu z mango i jagodami. To oznaczało, że za kilkanaście minut pobiegnie wzdłuż Motławy na pięćdziesięciominutową przebieżkę.
W dłoniach dyskretnie ukryłam ziewnięcie. Zerknęłam na kanapę, na której nadal leżały nietknięte pudełka i torebki przywiezione przez nas wczoraj z „Olympusa".
— Kiedy zamierzasz rozpakować prezenty?
Pan Trener opłukał szklankę po koktajlu, zerknął na mnie przez ramię i posłał mi zuchwały uśmieszek.
— Najbardziej pożądany prezent rozpakowałem wczoraj w VIP-roomie. Mam nadzieję, że pamiętasz.
Przewróciłam oczami. No, jasne, że pamiętam! Bąbelki, ta czerwona kiecka i pitbull rozszarpujący moje majtki. Zatrzepotałam rzęsami, jakby to miało odsunąć mi sprzed oczu obrazy wczorajszej zabawy na klubowym pięterku. Była niedziela. Za oknem rozbimbały się dzwony bazyliki mariackiej, ludzie spieszyli na poranne msze, a ja rozpamiętywałam moment, kiedy mój jeszcze-nie-mąż posuwał mnie na ścianie niegrzecznego nocnego klubu.
Napotkałam rozbawiony wzrok Jacka i sama parsknęłam śmiechem.
— Czyli pamiętasz. To dobrze! — skwitował i odwrócił się w moją stronę.
Po pitbullu nie było śladu. Teraz miałam w domu puchatego bernardyna, którego ktoś długo drapał po brzuchu. Niedzielny Makos. Spacerujący sobie po kuchni w samych gatkach. Robiący mi śniadanie. Zmywający po sobie. Grzeczny. Miły. Gdzieś tutaj musiał być haczyk...
— Czemu nie powiedziałaś wprost? — zapytał nagle, wspierając się na blacie kuchennym. — Wiesz, że nigdy bym ci nie odmówił.
Odwróciłam wzrok od szelmowskiej miny mojego przystojniaka. Bez kilku lampek szampana, seksownej sukienki i idealnego makijażu nie czułam się uwodzicielką. Raczej zmarnowanym kłębkiem wstydu, ukrywającym się w szlafroku z wielkimi kocimi uszami. Temat zastępczy, szybko!
— Prezenty. — Wskazałam na stertę podarunków, a on roześmiał się i ruszył w moją stronę.
— Skrawek, jesteś niereformowalna! Z meetingu z samym prezydentem Gdańska bym się zerwał, jeślibyś mi powiedziała, że mnie potrzebujesz!
Stanął za krzesłem. Wtulił się we mnie i zamruczał z zadowoleniem. Zamknęłam oczy. Byłam taka zmęczona. Ale kiedy tylko pomyślałam o zmianie pozycji na leżącą, treść żołądka podjeżdżała mi do gardła.
— Rób to częściej, kotku. Przecież wiesz, że wystarczy, że kiwniesz palcem. Nie jestem w stanie z czymś takim walczyć.
Telefon Jacka odezwał się na salonowej komodzie. Szepnął mi na ucho, że urwie łeb temu, kto zawraca mu głowę w niedzielny poranek. Ale to był tylko Max. I panowie najwyraźniej od razu znaleźli powód do tego, żeby chichotać przez kilka minut zupełnie niepoważnej rozmowy.
— Bije ci na dekiel, Kalski. Mam nadzieję, że to nie „Benny" będzie cię dzisiaj dziarał... — Jacek nalał sobie kawy i pociągnął kilka łyków z kubka. — No, jeśli jeszcze żyje, to ma gigantycznego kaca...
Zaśmiałam się pod nosem. Rzeczywiście „Benny" i Robert mieli dość mocno w czubie, kiedy wczoraj zbieraliśmy się z imprezy do domu. Nalegali jednak, aby zostawić ich w spokoju, bo „muszą porozmawiać o klimatycznej teorii spiskowej". Jacek machnął na to ręką. Kasia od Radka i tak uparła się, że na nich poczeka i wsadzi ich pijane tyłki w taksówkę, jak tylko obydwaj dojdą do porozumienia w dyskutowanym temacie.
— A długo tam będziesz?... Nie dam ci klucza, ale mogę cię zabrać, bo też będę jechał... Z godzinę. Muszę zobaczyć tego kompa i zabrać papiery... Poczekaj chwilę... — Jacek spojrzał na mnie i zapytał: — Jedziesz ze mną do firmy? Na godzinkę, nie dłużej.
— Kiedy? — zapytałam, przecierając zaspane oczy.
— Tak za... półtorej godziny.
Kiwnęłam głową. Czułam się fatalnie, ale pomyślałam, że świeże powietrze i makijaż będą lepsze niż gnicie przez cały dzień na kanapie. Dźwignęłam się na nogi. Nalałam sobie kawy i pomaszerowałam do łazienki.
— Dobra, stary. Wpadaj, kiedy chcesz. Lecę pobiegać. Monika ci otworzy... Nie, dzięki. Dzisiaj nie ma u nas chętnych na bajgle...
Skrzywiłam się do swojego odbicia w lustrze. Nigdy więcej tyle nie wypiję! — pomyślałam, rozciągając palcami zmarnowane oblicze. — Nie! Nigdy więcej alkoholu! Nigdy! Żadnego!
Pół godziny później, kiedy zakryłam, przypudrowałam i rozczesałam wszystko, co tylko się dało, otworzyłam drzwi naszemu policjantowi. Jak mnie tylko zobaczył, roześmiał się beztrosko, zupełnie jakby stojący przed nim cień człowieka nie zasługiwał nawet na odrobinę współczucia.
— Mógłbyś przynajmniej udawać, że nie jest aż tak źle — mruknęłam i mimowolnie się uśmiechnęłam, zapraszając do środka naszego gościa.
— Wóda czy szampan? — zapytał, ściągając wełniany czarny płaszcz. — A może to i to?
— Szampan. W ilości, która nie przystoi damie.
Kalski w wersji weekendowej wyglądał nieprzyzwoicie dobrze. Jasnoszary golf z grubym splotem dodawał objętości i tak już sporym mięśniom. Modne niebieskie jeansy i buty z brązowej skóry dopełniały całości.
Rozsiadł się na kanapie, rozłożył ręce na tapicerce i zaśmiał się pod nosem, zapewne z powodu tego, że przemykałam po salonie na paluszkach cicho jak mysz. Niestety słyszałam wszystko jak nietoperz. Nie tylko mariackie dzwony, ale także to, jak mój gość postukiwał palcami o welurowe oparcie kanapy.
Ukradkiem zerknęłam w jego stronę i od razu tego pożałowałam. Śledził każdy mój ruch, kiedy napełniałam ekspres porcją świeżej przefiltrowanej wody.
— Czy ja dobrze usłyszałam? Czy ty zamierzasz znowu coś sobie namalować na skórze? Masz jeszcze miejsce?
— Nawet całkiem sporo — odpowiedział, rozprostowując ramiona za głową.
— Co tym razem?
— Tajemnica.
Moje brwi powędrowały w górę. Przez chwilę myślałam, że mówi poważnie. Ale to był Max. On nie wytrzymałby bez żartów. Śmiejące się piwne oczy zdradzały go nawet w tej chwili.
— Kawy? — zapytałam, sięgając po czyste kubki.
Kiwnął głową.
— Dzięki, bardzo chętnie. A dziarę ci pokażę, jak będzie skończona. Przez kilka pierwszych dni nie wygląda to dobrze.
Spojrzałam na niego podejrzliwie.
— Aaa... gdzie dokładnie będzie ten tatuaż?
— Na czole.
Zmrużyłam oczy i przechyliłam głowę, a on poklepał się po wielkiej piersi z tajemniczym uśmieszkiem.
— Standardowo, na cycku będzie. Jakbym sobie gębę wydziarał, toby mnie komendant do Choroszczy wysłał.
Pokiwałam głową. I już miałam zapytać, czy i tym razem wytatuuje sobie coś tak przerażającego, jak to, co ma na plecach, ale mnie ubiegł:
— I jak impreza? Jak ci się podobało u Jagielskiego?
Wzruszyłam ramionami i włączyłam ekspres.
— Głośno, pretensjonalnie i... — Ugryzłam się w język. Machnęłam ręką i odwróciłam się do kredensu, żeby poszukać czegoś słodkiego do kawy. — To raczej nie są moje klimaty. Ja... w ogóle rzadko bywam w klubach...
Nastała cisza. Zadarłam głowę, żeby przeszukać wnętrze górnej szafki. Poczułam, że wszystko wokół mnie zaczyna tańczyć. Nie tylko nie znalazłam niczego słodkiego, ale w trybie pilnym musiałam opuścić mojego gościa i pognać do łazienki.
Zdążyłam. Dopadłam muszli klozetowej i pozbyłam się zawartości żołądka w ekspresowym tempie. Teraz głowa już mnie nie bolała. Teraz napieprzała mnie tak, że nie miałam siły podnieść się z klęczek.
Max zapukał w drzwi łazienki i zapytał:
— Żyjesz? Wszystko w porządku?
— Tak! — pospieszyłam z wyjaśnieniem. Za żadne skarby nie chciałam, żeby widział mnie w tym stanie. — Daj mi minutkę!
— Krzycz, jak będziesz mnie potrzebowała.
Kilka minut później faktycznie zdołałam ogarnąć się na tyle, żeby wrócić do rozmowy, którą przerwały skurcze mojego niewdzięcznego żołądka. Nalałam nam kawy i zawisnęłam nad wyspą, chowając twarz w dłoniach. Zdołałam wziąć jednego malutkiego łyczka. Kawa smakowała pastą do zębów i żołądkowym kwasem. Niech mnie ktoś zabije! Albo przynajmniej cofnie czas, żebym mogła poprosić w „Olympusie" o bezalkoholowe piwo!
— Przepraszam cię, Maksiu. Nie sądziłam, że jest aż tak źle — wydukałam, kiedy usiadł obok mnie na barowym stołku.
— Spoko. Widywałem gorsze rzeczy — odpowiedział z tak zabawną miną, że mimo wszystko się uśmiechnęłam.
— Nie dam rady z wami jechać. Wezmę aspirynę i położę się spać. Jutro muszę być w pracy.
— Rozumiem, że na jutrzejsze zajęcia też nie dotrzesz?
Popatrzyłam na niego przepraszająco. Dobrze wiedział, jakiej odpowiedzi zamierzam mu udzielić. Uśmiechnął się pod nosem i sięgnął po swój kubek.
— W porządku. Nie przejmuj się. Ale jak dojdziesz do siebie, to pomyśl o tym, żeby jednak do nas dołączyć, okej?
Kiwnęłam głową i spuściłam wzrok. Wiedziałam, że nadal na mnie patrzy. Nie trzeba było być psychologiem, żeby zauważyć, że przestał bawić się w small talk i miał gdzieś to, że cisza między nami staje się mocno kłopotliwa. Przynajmniej dla mnie taka była. Musiałam to zmienić. A że nic mądrego nie przyszło mi do głowy...
— Wiem o wszystkim. Wiem o tej dziewczynie, która pracowała u „Fiołka". O tym, że prawdopodobnie nie żyje. O tym, że prowadzisz śledztwo...
— Makos ci powiedział?
Ściągnął brwi. No tak. Grzeczne „dziecinki" nie powinny wiedzieć o takich rzeczach. Takie rzeczy są zarezerwowane dla niegrzecznych dużych chłopców. Spojrzałam mu prosto w oczy, chociaż coraz ciężej przychodziło mi znoszenie tego ciężkiego, podbitego jakąś dziwną melancholią, wzroku.
— Dowiedziałam się przypadkiem. Zresztą jakie to ma znaczenie. Mieszkam tutaj. Prędzej czy później i tak dowiedziałabym się o wszystkim.
Kiwnął głową, jakby zgadzał się z tym, co powiedziałam. Ale był wyraźnie zmartwiony, że zostałam wtajemniczona w tak poważne sprawy. Przesunął masywnymi palcami po zmarszczonym czole i westchnął głośno.
— Właściwie to... dlaczego nie było cię w „Olympusie"?
Uśmiechnął się. Zmarszczki w kącikach oczu zdradzały, że często to robił. Mimo tego, że czasami musiało mu być zupełnie nie do śmiechu.
— Może dlatego, że kiedyś wsadziłem do pierdla jednego z chłopaków Jagielskiego — powiedział, „spacerując" wzrokiem po mojej twarzy. — A może dlatego, że zwyczajnie to nie jest miejsce dla kogoś, kto pracuje w kryminalce.
— To znaczy, że masz bana?
Roześmiał się, a ja razem z nim.
— Nie. To moja decyzja. Powiedzmy, że udaję, że nie widzę, co się tam czasem...
— Wszyscy byli w porządku. Żadnych awantur. Ochroniarze mieli oczy z tyłu głowy.
Prychnął szyderczo. Czasami, tak jak w tej chwili, widać było między nami tę sporą różnicę wieku, kiedy brakowało mu kulturalnych słów, żeby udowodnić mi, jak bardzo jestem naiwna.
— Nic nie mów — wybawiłam go z opresji. — Znasz tych ludzi dłużej niż ja i na pewno wiesz o nich więcej. Mówię tylko o tym, co widziałam. Wszyscy zachowywali się bez zarzutu. W porównaniu do klubu „Fiołka"...
— Tu nie ma co porównywać. Ale to nie znaczy, że Jagielski ma czyste łapy. Po prostu jest, że tak powiem, mniej szkodliwy dla otoczenia niż Kabalski. Nie przepadamy za sobą, ale też nie wchodzimy sobie w drogę.
Przytaknęłam. To nie był dobry pomysł, żeby z nim o tym rozmawiać. Byłam pewna, że nawet, kiedy zostanę żoną Jacka, nikt nie będzie chciał rozmawiać ze mną na takie tematy.
Denerwowałam się. Znowu coś dziwnego się między nami działo. Coś, przez co nie mogliśmy normalnie porozmawiać. On zdawał się nie interesować zupełnie tym, żeby podtrzymać rozmowę. Tak, jakby wystarczało mu to, że siedzi pół metra ode mnie i bada każdy szczegół mojej zmarnowanej istoty. Robiło mi się gorąco od pachnącego perfumami swetra, duszno od ciepłego oddechu, pachnącego kawą i słabo od czekoladowych oczu, które nie dawały mi wytchnienia. Ale najgorsze było to, że jakimś cudem wiedziałam, że mój rozmówca bardzo chce mnie... przytulić. I że ja też z jakiegoś powodu tego chcę.
Patrzyłam z przerażeniem na to, jak jego palce zsuwają się z uszka kubka i zatrzymują na moim łokciu.
— Max...
Na odpowiedź nie miał jednak czasu. Zamek w drzwiach kliknął cicho dwa razy i do mieszkania wpadł zziajany Jacek.
— Minus sześć — powiedział, zrzucając z siebie czapkę i buty. — Nie czuję twarzy.
Max zaśmiał się pod nosem.
— Ile? — zapytał Jacka, a ten pokręcił głową i zaczął poruszać żuchwą na wszystkie strony.
— Osiem. Nie da rady zrobić całej trasy. Ciężko się oddycha. Wiaterek jest lekki...
— Podobno „nie ma słabej pogody, są tylko słabe charaktery" — zakpił Kalski i sięgnął po gorący kubek.
— I kto to mówi? — odpowiedział mu z lekceważącym uśmieszkiem Jacek. — W cieplarnianych warunkach elektrycznej bieżni trenowany.
— Eej, wczoraj dwanaście zrobiłem. O co ci chodzi?
Mój narzeczony pokiwał pobłażliwie głową, ściągnął z siebie bluzę i zastopował smartwatcha.
— Na tracku się nie liczy. Wciągaj dresik i wal do Pruszcza, jak takiś mądry — odpowiedział Maxowi. — Za godzinę trzeba cię będzie rozkuwać.
Uśmiechnęłam się sama do siebie. Nigdy przesadnie się ze sobą nie cackali, ale nigdy też śmiertelnie się na siebie nie obrażali. Kłótnia pod sądem poszła w niepamięć. Sama nie byłam do końca pewna, czy w ogóle należałoby traktować to zdarzenie jako kłótnię, bo przecież nie stało się nic złego. Max próbował chronić tyłek przyjaciela, a jego przyjaciel, w typowy dla siebie sposób, reagował na wtrącanie się w jego sprawy. Prawda była taka, że byli sobie potrzebni. I to nie tylko ze względów zawodowych.
— Zrobię ci herbaty, dobrze? — zaproponowałam Jackowi. — Musisz się rozgrzać.
— Dzięki, kotku. Kawa wystarczy. Lecę pod prysznic, zaraz się zbieramy, okej? Kalski, obsłuż się.
— Twoja dziewczyna już mnie obsłużyła — odpowiedział mu z szelmowskim uśmieszkiem policjant, a Jacek zatrzymał się w połowie drogi do łazienki i odbił piłeczkę:
— Moja narzeczona! Ciesz się, póki możesz!
Jacek zniknął w łazience. A ja po chwili usłyszałam za plecami śmiertelnie poważny głos mojego ulubionego stróża prawa:
— Czyli... wszystko wróciło na miejsce? Pobieracie się?
Zwyczajne pytanie, które zabrzmiało w jego ustach zupełnie niezwyczajnie. Tak jakoś posępnie, apatycznie, pogrzebowo. W zasadzie mógł nie wiedzieć, że wróciliśmy z Jackiem do stanu narzeczeństwa. Ale to chyba było oczywiste, biorąc pod uwagę to, że się pogodziliśmy.
Odwróciłam się z uśmiechem. Ale kiedy napotkałam przygaszone spojrzenie, radość z przekazania mu radosnej nowiny też jakoś przygasła.
— Tak. Pobieramy się piątego maja. Na razie to nie jest oficjalna informacja. Niczego jeszcze tak na dobrą sprawę nie załatwiliśmy.
Spuścił wzrok. Zabębnił palcami po czarnej błyszczącej powierzchni i przez chwilę w milczeniu obserwował wypalcowany pulpit swojego smartfona. W tle cichutko szumiała woda z prysznicowego węża. I lodówka, której agregat — akurat w tej chwili — potrzebował kolejnej porcji energii. I jeszcze moje serce. Dlaczego tak dziwnie się czuję, kiedy rozmawiamy na temat mnie i Jacka?!
— Jesteś pewna?
Odpowiedziałam mu zdziwionym spojrzeniem. Takiego pytania się po nim nie spodziewałam.
— Na pewno chcesz to zrobić? — powtórzył. — Nie chodzi mi o to, czy w ogóle, tylko, czy to nie jest trochę... za szybko?
— Mieliśmy to zrobić już w zeszłym roku, ale... no wiesz...
Nie. Nie mogłam spokojnie usiedzieć na tyłku. Musiałam znaleźć swoim dłoniom jakieś zajęcie. Wstałam, podeszłam do szafek i zaczęłam szukać cukru. Cukru, którego ani ja, ani tym bardziej Jacek nie używaliśmy.
— Przepraszam. Gdybym wiedział, że to drażliwy temat, nie zapytałbym.
— To nie jest drażliwy temat — odpowiedziałam, łapiąc torebkę „białej trucizny" i stawiając ją na stole obok kubka. — Cukru? — zapytałam mniej uprzejmie, niż planowałam, ale mój gość tylko machnął nerwowo dłonią.
— Przecież wiem, że nie słodzisz — powiedział już twardym policyjnym głosem, a brązowe oczy przysłonił tajemniczy foch. — Piliśmy razem kawę we Wrocku, nie pamiętasz?
Przytknęłam palec do ust i kiwnęłam w stronę łazienki. Max westchnął ciężko i pokręcił bezsilnie głową.
— Próbujesz uciąć temat. Udajesz, że nie rusza cię to, co powiedziałem. Zachowujesz się nerwowo...
— Bo to jest bardzo poważna decyzja, nie uważasz? — rzuciłam retorycznie, ale on ani drgnął. Poczułam się tak, jakby nagle wytoczył przeciwko mnie najcięższe działo: umiejętność wyciągania z człowieka wszystkiego tego, co było mu potrzebne. — Denerwuję się, bo każdemu muszę tłumaczyć się ze swoich decyzji.
— Z niczego nie musisz się tłumaczyć, dziecinko. Chciałem tylko wiedzieć, czy na pewno dobrze to przemyślałaś.
Przeciąganie ciszy w tym momencie byłoby odpowiedzią samą w sobie.
— Myślę, że tak. Poza tym jakie to ma znaczenie? Nigdy nie masz stuprocentowej pewności...
— Czasem jednak masz.
Jak łatwo można mnie było wyprowadzić z równowagi! Świadomość tego, jak wiele jeszcze muszę się w tym względzie nauczyć, sprawiła, że do oczu napłynęły mi łzy. Nienawidziłam tego. Nie cierpiałam momentów, w którym czułam się głupsza, słabsza i emocjonalna.
— Jestem od ciebie dużo młodsza, a wiem, że takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach — odparłam na odczepne i odwróciłam się plecami, grzebiąc w szufladzie w poszukiwaniu odpowiedniej łyżeczki.
— Nie zrozum mnie źle. Chciałem tylko wiedzieć, że z twojej strony to tak samo świadoma decyzja i że nie robisz tego tylko dlatego, że bałaś się odmówić.
— Zgodziłam się, bo tego chciałam. Nie jestem masochistką. A jeśli kiedyś tej decyzji pożałuję, to poniosę tego konsekwencje. Sama. I nikomu nic do tego.
— W porządku. Jesteś dorosła. A ja... nie mam prawa się wtrącać.
— Nie rozmawiajmy na ten temat.
— Jassne. Nie było tematu.
Usłyszałam za plecami ciężkie westchnienie. Czy my już nie potrafimy ze sobą normalnie rozmawiać? Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki oddech i odwróciłam się w jego stronę.
— A ty? Zawsze wiedziałeś na sto procent, że każda twoja decyzja jest właściwa?
Kąciki jego ust uniosły się w dyskretnym uśmiechu. Ale uśmiech ten ulotnił się równie szybko jak moja chęć dotrzymywania mu tego dnia towarzystwa.
— Oczywiście że nie. Czasem człowiek musi wybierać między dżumą a cholerą i nie ma zmiłuj. Ale w twoim wypadku... w waszym wypadku czas raczej działa na waszą korzyść, a nie odwrotnie. Nie rozumiem, skąd ten pośpiech. — Przyjrzał mi się jeszcze uważniej. — Nie masz... powodu, żeby tak się spieszyć. Prawda?
— Biorę tabletki — powiedziałam zrezygnowana. Wiedziałam już, że ta rozmowa kompletnie wymknęła się spod kontroli. — O tym też nie powinnam z tobą rozmawiać.
Samym spojrzeniem przyznał mi rację. Podniósł swój do połowy pełny kubek, odniósł go do zlewu i rzucił na odchodne:
— Przepraszam. Nie powinienem był pytać o takie rzeczy. To nie moja sprawa. — Rzucił mi posępne spojrzenie i ruszył po swój płaszcz. — Nie było tematu. Nie chciałem cię zdenerwować. Przykro mi, że tak wyszło.
— Wychodzisz? — zapytałam, nie wiedząc, czy iść za nim, czy zostać na miejscu. To mnie zrobiło się przykro, że tak kończyła się nasza rozmowa.
— O czymś sobie przypomniałem. Nie czekajcie na mnie. Muszę uciekać — powiedział, zakładając płaszcz.
Machnął mi na pożegnanie. Na uśmiech już nie było go stać. Wyszedł, a ja zostałam nad niedopitą, prawie już zimną kawą — z milionem pytań w głowie.
♦️
Tak bardzo chciałam wierzyć w to, że Ewelina nie ma racji i że Kalski zwyczajnie otacza mnie ochronnym parasolem, jak resztę swoich podopiecznych w „Stygmacie". Jednak ostatnie dni utwierdzały mnie w przekonaniu, że Max zaczyna przekraczać granicę, której przekraczać nie powinien. Próbowałam nie dopuszczać do siebie myśli, co by się stało, gdyby o wszystkim dowiedział się Jacek. To byłaby prawdziwa katastrofa — dla mnie, dla mojego związku i dla Maxa.
Zwykle szybko zapominałam o podejrzanym zachowaniu naszego policjanta, usprawiedliwiając gesty i słowa wszystkim, tylko nie próbą zbliżenia się do mnie. Tego poranka nie byłam jednak w stanie wytłumaczyć tego, czego byłam świadkiem. Domyśliłam się, że Max „o niczym sobie nie przypomniał". Wyszedł, bo nie spodobało mu się to, co usłyszał. Czy rzeczywiście mój ultraszybki ślub był głupotą? A może...
— Gdzie Kalski? — Jacek spojrzał na mnie zdziwiony, kiedy odpływałam w świat własnych myśli na kanapie.
— Wyszedł.
— Jak to „wyszedł"? Miał jechać na trening.
Wzruszyłam ramionami, a on złapał za komórkę i szybko wystukał na niej numer.
— Mówił coś? Odebrał jakiś telefon?
— Powiedział, że o czymś sobie przypomniał i żebyśmy na niego nie czekali.
Przez kilkanaście sekund czekał na połączenie, spacerując po salonie. Najwyraźniej osoba, do której próbował się dodzwonić, nie miała ochoty na rozmowę.
— Jedziesz ze mną? — zapytał, odkładając telefon.
— Nie. Nie czuję się najlepiej. Zostanę w domu.
Kiwnął głową. Jeszcze przez chwilę stał obok mnie, rozmyślając nad czymś intensywnie. Obracał w palcach smartfona. Miałam wrażenie, że dziwnie mi się przyglądał. Znowu wydawało mi się, że czyta ze mnie jak z otwartej książki. Na szczęście tym razem pies tropiący minął ślad o metr i zgubił ścieżkę.
— Świruje chłop przez tę robotę — mruknął niezadowolony i dodał: — Dobra, ja lecę w takim razie. Postaram się go złapać. Zobaczę tylko tego kompa i wracam do ciebie, dobrze?
Kiwnęłam głową, a on pocałował mnie i niedługo później wyszedł z mieszkania.
♦️
Usnęłam przed telewizorem na jakiejś mało ambitnej romantycznej komedii. Jacek wrócił po dwóch godzinach — ze skwaszoną miną, bo nie udało mu się dodzwonić do Maxa, i z obiadem z pobliskiej restauracji.
Spędziliśmy popołudnie na rozpakowywaniu prezentów urodzinowych. Byłam przeszczęśliwa, że długopis, który podarowałam Jackowi, sprawił mu największą frajdę. Mój prezent był najbardziej praktyczny spośród wszystkich flaszek drogiego alkoholu, perfum, elektronicznych gadżetów i belgijskich pralinek.
— Jak komputer? Wszystko działa? — zapytałam, kiedy usiedliśmy z popołudniową kawą na kanapie.
— Biorąc pod uwagę to, ile za niego zapłaciłem, to powinien jeszcze sam odpisywać na maile i robić kawę.
Zaśmiałam się pod nosem. Byłam zadowolona z faktu, że Jacek rozwiązał palący problem swojej asystentki. Oczywiście miałam w tym swój niemały udział, przypominając mu o tym, że powinien zająć się tą sprawą niezwłocznie. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze było to, że udało się załatwić tę sprawę szybko i bezboleśnie.
— Rozmawiałem z księgową. Doradziła mi, żebyśmy zajęli się papierami dopiero po ślubie. Rzekomo w tej chwili byłoby więcej pieprzenia się z formalnościami niż po zawarciu związku.
— Mhm — zgodziłam się. — Pewnie chodzi o nazwisko. Nie musimy się spieszyć. Maj już niedługo. Lepiej niczego dodatkowo nie komplikować.
Spojrzał na mnie z czułością i zaczął bawić się moimi włosami, nawijając je sobie na palce.
— I jak ci się pracuje z Olą? Ustalałyście coś poza datą ślubu?
Kiwnęłam głową i pomyślałam, że to będzie dobry moment na to, żeby sprzedać mu fantastyczną wizję, która niedawno zrodziła się w mojej głowie.
— Muszę cię o coś zapytać. Tylko zaznaczam, że to jest mocno szalony pomysł i miałam zamiar odrzucić go zaraz po tym, jak wpadł mi do głowy...
— Dawaj!
— Przyjęcie weselne nad morzem — powiedziałam, posyłając mu zakłopotany uśmiech. — Wpadła mi do głowy Morska, ale nie mam pojęcia, czy to jest w ogóle... do ogarnięcia. Nie mówiąc o kosztach.
Spodziewałam się konsternacji, drapania po czole i ucieczki wzrokiem. Ale Jacek patrzył na mnie, jakby pomysł ślubu nad Bałtykiem już wcześniej pojawił się w jego głowie. Po prostu się uśmiechał tym swoim cwaniackim czarującym uśmiechem.
— Czemu nic nie mówisz? — Westchnęłam cicho. — Wiem, to głupi pomysł. Nikt nie zorganizuje nam przyjęcia na plaży...
— Antonio sam mi to zaproponował podczas tej kolacji po zaręczynach — powiedział ze stoickim spokojem, a ja z zaskoczenia aż otworzyłam usta. — Ale pomyślałem, że będziesz wolała jakąś bardziej elegancką restaurację w Gdańsku lub Sopocie.
— Naprawdę zorganizowałby przyjęcie w swojej knajpce?
Objął mnie i pocałował. Nie chciałam się niepotrzebnie nakręcać, ale nie mogłam nic poradzić na to, że jego słowa podsyciły nadzieję na ślub jak z bajki.
— Powiedz tylko, że tego chcesz, a zadzwonię do niego nawet zaraz. Na pewno bardzo by się ucieszył. W „Ristretto" nie ma jakoś przesadnie dużo miejsca, ale podejrzewam, że goście zmieściliby się bez problemu.
— Może... może w takim razie należałoby przenieść uroczystość z Gdańska do Morskiej? — Uśmiech zniknął z mojej twarzy. Wiedziałam, że to wiązałoby się ze zmianą daty naszego ślubu.
— To zależy tylko od ciebie, kotku. Damy radę przewieźć wszystkich bez problemu. A po przyjęciu przekimają na campie. Myślę, że dam radę przygotować noclegi jeszcze przed początkiem maja.
— Boże, to wszystko jest takie...
— Z drugiej strony, jeśli chcesz, możemy pobrać się w Morskiej. Tam na wzniesieniu jest taki mały kościół. Nie jest tak okazały jak bazylika...
— Nie zależy mi na tym, żeby kościół był okazały.
Spojrzałam z ulgą w jego rozświetlone szczęściem oczy, a on chwycił moją brodę, cmoknął mnie w usta i... podniósł się z kanapy.
— Dzwonię do Morettiego — powiedział, łapiąc za smartfona. — A ty przekręć do Oli i zapytaj, czy zna tego nowego księdza z Morskiej.
Wieczorem wiedzieliśmy już wszystko. To, że powiemy sobie „tak" tydzień później, niż planowaliśmy. To, że zrobimy to w Morskiej, nad brzegiem pięknego Bałtyku. I to, że będziemy świętować ten niezwykły dla nas dzień włoską pastą i winem z Portofino.
♦️
Nad ranem, kiedy zbierałam się do pracy i pakowałam do torby telefon i kubek z koktajlem, zauważyłam wiadomość od Maxa. Została wysłana grubo po północy:
Max Kalski (00:48)
Hej. Jeszcze raz przepraszam za tę rozmowę dziś rano. Ostatnio mam trochę na głowie i zachowuję się jak kretyn. Mam nadzieję, że będę mógł odkupić winę jakimś pieruńsko słodkim ciastkiem i kawą. Tyle chciałem. Wpadaj na zajęcia. Czekamy na Ciebie!
To był świetny zwiastun tego, jak wyglądała moja relacja z Maxem przez kolejne dwa tygodnie. Wszystko nie tylko wróciło do tak zwanej normy, ale naprawdę rewelacyjnie się dogadywaliśmy. Zapomniałam o niekomfortowej rozmowie na temat ślubu. A także o tym, że Max często w mojej obecności pozwalał sobie na lekkie przekraczanie dystansu.
A potem przyszedł marzec i komisarz Kalski zrobił coś, czego nie dało się posłodzić żadnym ciastkiem. Nawet pieruńsko słodkim.
🔸🔸🔸
Cześć, kochani!
Nie pytam Was, komu po cichu kibicujecie w tej części, bo nie zależy mi na polaryzacji. Mam nadzieję, że pod koniec zrozumiecie, dlaczego podział na teamy nie miał w mojej historii sensu.
Małe przypomnienie: Kolejne trzy (lub cztery) rozdziały zakończą CZĘŚĆ II historii. CZĘŚĆ III będzie ostatnią. Po niej na dobre pożegnamy się z bohaterami.
Następny rozdział (2.4) prawdopodobnie wpadnie już za tydzień lub dwa. Na Powroźniczej podniesie się temperatura i nie będzie to miało nic wspólnego z nadchodzącą wiosną.
Dziękuję, że jesteście ze mną i CIERPLIWIE towarzyszycie mi w tej przygodzie!
Pozdrawiam!
Sarah
🔸🔸🔸
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top