2.2. To już jest ten moment

【 Długość rozdziału: 4632 słów
【 Przeczytasz w: 23 minuty 】

▫️

Dzisiaj wyjątkowo klubowa nuta, bo
pasowała mi do rozdziału (zatkać uszy).
Poza tym na klipie widać bmw Jacka,
więc niech zostanie mi wybaczone!

▫️

„Frontera" i „Olympus" — te dwa miejsca różniły się od siebie w niemal każdym detalu. Klub „Fiołka", do którego przypadkiem trafiłyśmy z Eweliną, mieścił się w ciemnej piwnicy i bardziej przypominał narkotykową dziuplę niż nocny lokal. „Olympus" był nowo wybudowaną halą, podobną do wielkopowierzchniowych dyskotek, takich jak „Ekwador" w Manieczkach.

Lokal Michała Kabalskiego gromadził w swoich ponurych wnętrzach ludzi z tak zwanego marginesu społecznego. Tam spotykali się rosyjscy i czeczeńscy dilerzy, ukraińskie prostytutki i młode polskie dziewczyny, zwabione złudną obietnicą szybkiego i łatwego zarobku. „Fiołek" nie tylko przepuszczał przez swoje kluby ogromne ilości białego proszku, który regularnie przypływał do Gdyni z Chile w podłogowych deskach kontenerów. Handlował także nieletnimi dziewczynami. „Sprzedawał" je majętnym sponsorom. Młode kobiety były uzależniane finansowo, szantażowane kompromitującymi je filmami i zdjęciami, a na końcu stawały się narkomankami, dla których śmierć w niemieckim burdelu lub na ulicy była lepsza niż powrót do rodzinnego domu.

„Frontera" Kabalskiego była jak czarna owca w rodzinie — buntownicza, niepokorna i ledwie tolerowana. „Olympus" przypominał pierworodne dziecko, któremu wybaczało się potknięcia, bo było ładne, mądre i reprezentacyjne. I w jednym, i w drugim klubie balansowano na granicy przyzwoitości i prawa. Ale to „Olympus" był miejscem, które miało w Trójmieście reputację lokalu uprzywilejowanego i chronionego. Miejscem, w którym panowie obowiązkowo musieli nosić marynarki i eleganckie buty, a panie wieczorowe suknie i szpilki. Wrót stylizowanego na grecką świątynię klubu pilnowało dwóch zwalistych goryli w czarnych garniturach. Po przekroczeniu progu każdy gość otrzymywał zieloną silikonową bransoletkę z nazwą lokalu. To znaczy prawie każdy z gości dostawał zieloną, bo, kiedy wysiedliśmy z taksówki przed błyszczącą neonami fasadą „Olympusa" i Jacek przybił „żółwika" z wielkimi smutnymi panami, wręczono nam białe bransoletki ze złotym napisem. VIP-owska przepustka pozwoliła nam nie tylko wyminąć długą kolejkę, ale i dostać się bez czekania do „bramki" ze skanerami.

Tego wieczoru miałam na sobie brokatową little red dress bez ramiączek. Elastyczny dekolt w kształcie serduszka prowokacyjnie eksponował mój średniej wielkości biust, ale miałam to gdzieś. Byłam pewna, że tym razem nikt nie odważy się zepsuć mi tego wieczoru. Po raz pierwszy byłam dumna z tego, gdzie i w jakim towarzystwie się znajduję. Nosiłam na przegubie dłoni VIP-owską bransoletę i przez następnych kilka godzin zamierzałam korzystać z przywileju bycia Bardzo Ważną Osobą w tym snobistycznym miejscu.

Jacek trzymał mnie za rękę, kiedy szeroki w barach facet przeciągnął wzdłuż mojej sukienki ręcznym wykrywaczem metalu. Kiedy okazało się, że oboje jesteśmy „rozbrojeni i niegroźni", wpuszczono nas do pulsującej światłami i ogłuszającymi dźwiękami hali.

Wnętrze było imponujące. Parter, wyłączając podświetlane podesty i bary, stanowiła powierzchnia taneczna, wypełniona po brzegi roztańczonym tłumem. Hipnotyzujące niebieskie światła reflektorów przesuwały się po eleganckich sukniach we wszystkich kolorach tęczy, po satynach, koronkach i tatuażach w kształcie węży i czaszek, po doczepianych włosach i błyszczących bankietówkach wielkości dłoni. Perwersyjnie czerwone smugi belek skanowały groźne twarze poważnych mężczyzn, lizały drogie bransolety zegarków i raz na jakiś czas lokalizowały gości klubu ukrytych w dyskretnych antresolach VIP-roomów. Powietrze ledwie trawiło ciężkie wieczorne zapachy francuskich i włoskich perfum. Bliżej baru przegrywało z ostrą wonią cytrusów i żurawiny. Na eleganckich białych piętrach z kanapami i szklanymi stolikami królował za to owocowy aromat rozlewanych szampanów.

Na początku nic nie wzbudzało moich podejrzeń. Ot luksusowy lokal, w którym panowały restrykcyjne zasady „wjazdu". Goście mogli czuć się tu wyjątkowo bezpiecznie, ponieważ, oprócz dwóch selekcjonerów na bramce, w lokalu porządku pilnowało kilku wielkich jak dąb chłopów w jednakowych garniturach. Ale z czasem zdałam sobie sprawę z tego, że to nie był zwyczajny nocny klub.

Byłam pod wrażeniem, kiedy ubrana na biało laska w niebotycznie wysokich szpilkach i instagramowym makijażu poprowadziła nas na piętro do eleganckiej loży. Tam, przy sporej wielkości stole, uginającym się pod ciężarem przekąsek, butelek i kieliszków, siedzieli już wszyscy goście naszej imprezy.

— No, nareszcie! Księżniczka przybyła na bal! — ryknął „Benny".

Pierwsze dopadły Jacka dziewczyny. Marta, Dagmara i Kaśka uwiesiły się na nim i zaczęły składać mu jakieś niezrozumiałe życzenia.

— Mam udać zaskoczenie? To się kameruje? — spytał Jacek i złapał całą trójkę tak, że dziewczyny pisnęły głośno. „Benny" i reszta dźwignęli się z miejsc i ruszyli za przykładem kobiet.

— Najlepszego, Makos! Niech ci Bozia w dzieciach wynagrodzi! — zachichotał „Benny" i przytulił swojego przyjaciela, jakby nie widzieli się co najmniej rok. — Nie wiem, czy wiesz, ale po czterdziestce to już tylko włosy na głowie stają.

Panowie wybuchnęli śmiechem, a ja zostałam porwana przez Martę na największą z białych kanap.

— Ja przynajmniej mam włosy — odpowiedział mu Jacek, ściskając się z Tomkiem Dawiszyńskim i Robertem Kawkiem.

— Ostatnia trzydziestka, brachu — przypomniał mu Tomek. — Naciesz się, bo potem będzie z górki.

— No, widzę właśnie. Ledwo skończyłeś, a już umierający jesteś. — Jacek zajął miejsce obok mnie. — Ja widzę, że tu już biforek był — dodał, rozglądając się po stole.

Rzeczywiście wśród pustych kieliszków znajdowała się opróżniona do połowy butelka wódki Belvedere.

— A wiesz, tak sobie już na twoje konto jęzory zwilżyliśmy — wyjaśnił „Benny", uśmiechając się od ucha do ucha i puszczając do mnie oko. — Nie chciałem zamawiać Moëta, bo wiem, że ostatnio wydatki masz potężne...

— Makos, nie słuchaj go! Już zamówiliśmy, siadaj! — ubiegł mojego narzeczonego Robert, kiedy Jacek podniósł się z kanapy. — Poza tym „Stary" tu jest i zaraz wpadnie z flaszką...

— Jagielski? — Jacek uniósł brew i rozejrzał się po klubie, najwyraźniej szukając wzrokiem jakiegoś mężczyzny. Z loży na przeciwległym końcu sali machnęło w naszą stronę kilku potężnych mężczyzn. Jacek uśmiechnął się i odpowiedział tym samym.

Panowie skupili się na męskich rozmowach, a ja nareszcie mogłam poplotkować trochę z dziewczynami.

Z Martą Dawiszyńską i Kaśką Popiel nie widziałyśmy się od wesela Brusków. Dawiszyńska z dzikim entuzjazmem poinformowała mnie, że Natalia Kawek — „czarna owca" naszej paczki, która kiedyś miała ochotę na mojego narzeczonego — siedziała w domu z paskudnym przeziębieniem i miała nie pojawić się tego dnia w „Olympusie". Wiadomość tę przyjęłam z westchnieniem ulgi. Ale zaraz potem zaczęłam trochę żałować tego, że nie dane mi będzie zobaczyć skruszonego wyrazu jej twarzy, kiedy będzie próbowała zakopać topór wojenny pomiędzy nami.

Przez dobre pół godziny oglądałyśmy zdjęcia z podróży poślubnej Dagmary, podniecając się błękitnym niebem Cancún i bajkowymi turkusowymi brzegami Wyspy Kobiet, która wyglądała jak prawdziwy raj na ziemi. Bruskowie wrócili zresztą z Meksyku przeszczęśliwi, mocno opaleni, z ogromem wspaniałych doświadczeń i jet-lagiem, który na dwa dni wyłączył ich z życia.

Marta, jak każda matka, zasypywała nas opowieściami o samodzielności swojej czteroletniej Julki. Dziewczynka nareszcie sama zaczęła ubierać się do przedszkola, zaczynała mieć wyjątkowo konkretne upodobania kulinarne i uwielbiała robić psikusy swoim rodzicom.

Kaśka, dziewczyna „Benny'ego", z zakłopotaniem pochwaliła się zdjęciem powojennej komody, którą kończyła odnawiać. Dziewczyna miała niesamowity talent. Nie tylko przywróciła meblowi dawny blask, ale na jego cytrynowych drzwiach namalowała kilka kolorowych polnych kwiatów. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego i oryginalnego.

Marta nie zdążyła obrobić tyłka nieobecnej wśród nas Natalii Kawek, bo do stolika prawie jednocześnie podeszły dwie osoby — dziewczyna, która wcześniej towarzyszyła nam w drodze na antresolę i na oko sześćdziesięcioletni siwiuteńki, bardzo elegancki mężczyzna z zadbanym wąsem, którego jasnoszary kratowany garnitur pachniał intensywnie mydlaną wodą toaletową. Dziewczyna zeszła mu z drogi i zaczęła dosypywać lód do kubła, w którym chłodziły się przyniesione przed chwilą szampany.

Jacek i reszta entuzjastycznie zareagowali na pojawienie się tajemniczego przybysza. Nawet Dagmara, która teoretycznie nie mogła znać wytwornego starszego pana.

— Teraz zamierzasz się tu pojawiać raz do roku? Ładnie to tak? — zapytał Jacka starszy nieznajomy, odstawiając na stolik ozdobną butelkę złocistego alkoholu i ściskając Jacka „na misia". — Wszystkiego najlepszego, byku!

— Zarobiony jestem. Wiesz, jak jest — odpowiedział mu Jacek i obaj uśmiechnęli się porozumiewawczo.

— A witam, witam! — rzucił do reszty mężczyzna i staromodnie skinął głową. — Czujcie się, jak u siebie!

— To jest Monika, moja narzeczona — przedstawił mnie Jacek.

Facet, którego zaczynałam podejrzewać o to, że jest właścicielem tego lokalu i szampana, którego zaraz wypijemy, uśmiechnął się jak amant starego kina. Nie podał mi ręki. Nie pocałował mojej, jak to kiedyś praktykowano. Po prostu elegancko się ukłonił.

— Jestem zaszczycony — powiedział, przygładzając poły marynarki. — Słyszałem same wspaniałe rzeczy o pani...

Dopiero teraz to do mnie dotarło. Nikt, poza naszą paczką, nie podał mi w tym miejscu ręki. Nie tylko właściciel „Olympusa", ale także żaden z kolegów Jacka, których mijaliśmy w drodze na antresolę. W normalnych warunkach uznałabym to za przejaw braku kultury. Ale tutaj najwyraźniej chodziło o coś zupełnie innego.

— Proszę mi mówić po imieniu — wypaliłam do nowo poznanego mężczyzny, odpowiadając skinieniem głowy. Gdzieś w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. Poczułam, że dystyngowany jegomość przede mną może być kimś, z kim warto byłoby żyć w zgodzie.

— Z przyjemnością — odezwał się i puścił oko do Jacka. — Na mój koszt, Jacuś. Alicja będzie was dzisiaj obsługiwać. Proście, o co chcecie. Jesteście moimi gośćmi.

Z konsternacją spojrzałam po twarzach dziewczyn i przyjaciół Jacka. Wszyscy uśmiechali się od ucha do ucha. Tylko ja wyglądałam, jakbym połknęła kij od miotły.

— Dzięki, Wiktor! — odpowiedział mężczyźnie Jacek. — Napijesz się z nami?

— Ha! Chciałbym, nawet bardzo! Ale za dwie godziny muszę być na Rębiechowie...

— No, nie żartuj! Tyle czasu cię nie widziałem...

— No, widzisz. Mam pilne spotkanie w Warszawie. — Mężczyzna przygładził palcami idealną fryzurę. — Uciekam, kochani! Bawcie się dobrze! — rzucił do obecnych, a potem spojrzał na mojego narzeczonego i dodał nieco poważniej: — Wpadnij do nas na chwilę, dobrze? Chciałbym o czymś z tobą porozmawiać.

Jacek kiwnął głową i pożegnał się z mężczyzną.

Chwilę później wiedziałam już wszystko. Wiktor Jagielski, za plecami którego często mówiło się o nim „Stary", rzeczywiście był właścicielem „Olympusa". Był też właścicielem akcji Skanska S.A. — budowlanego kolosa, zarejestrowanego w Szwecji i inwestującego praktycznie na całym świecie. Jacka poznał w „Sigmie", gdzie trafił prosto po rehabilitacji kolana. Panowie niemal od razu znaleźli wspólny język i wielokrotnie pomagali sobie nawzajem. Jagielski dzielił się z Jackiem biznesowym doświadczeniem. Jacek natomiast pomagał Wiktorowi w czasach, kiedy w Trójmieście panoszył się Konrad Zagórski ze swoją bandą osiłków. „Olympus", podobnie jak „Primavera", zdołał obronić się przed wyłudzaczami haraczy. Po upadku Zagórskiego klub Jagielskiego wyrósł na twierdzę trzymaną twardą ręką „grupy „Starego"". I nawet „Fiołek", który coraz śmielej bujał się po Trójmieście, czuł respekt przed człowiekiem z wąsem białym jak jego włosy.

— Zapomniałem ci powiedzieć, kotku. Nie podawaj nikomu ręki. Zwłaszcza facetom — oświecił mnie w końcu mój narzeczony, kiedy rozlano nam szampana.

— Kodeks grupy trzęsącej Trójmiastem, czy zwyczajny patriarchat? — zapytałam i zmrużyłam oczy.

— Stara pojebana zasada tego miejsca — mruknął, upijając łyk z kieliszka i zsuwając za plecami dłoń na moją pupę. — Ktoś kiedyś wymyślił, że dzięki temu zapobiegnie się wielu konfliktom. — Lekceważąco pokręciłam głową, a on dodał: — Wiem. Wiem, że to prymitywne, ale w praktyce faktycznie działa. Kobiety są tu nietykalne. Bardzo łatwo jest wtedy namierzyć natrętów i zboczeńców. Ochrona jest na to bardzo wyczulona.

— Czy to czasem nie jest... przesada?

— Kiedyś myślałem, że tak. Ale teraz rozumiem.

Błyszczące w blasku świecy oczy przesunęły się po mojej twarzy w czułym spojrzeniu. Poważne oblicze rozświetliło się na ułamek sekundy w lekkim uśmiechu, a dłoń przyciągnęła mnie do spragnionych ust. W dyskretnym półmroku i plątaninie moich włosów zdołaliśmy ukryć namiętny pocałunek. Czułam, że i on wolałby spędzić ten wieczór tylko we dwójkę. Ale musieliśmy uzbroić się w cierpliwość.

Dziwna niepisana zasada niedotykania osób płci żeńskiej na początku trochę mnie bawiła, chociaż przez cały wieczór dostarczano mi dowodów na to, że faktycznie jest w tym miejscu respektowana. Nieco poważniej zrobiło się, gdy wyszłyśmy z dziewczynami na parkiet i randomowy podpity człowieczek z włosami do ramion i mocno nieświeżym oddechem postanowił wykonać popisowy taniec przed moim nosem. Facet nie dotknął mnie nawet czubkiem buta. Kilka sekund wystarczyło, żeby prawie dwumetrowy łysol sprzątnął go z parkietu. Byłam obserwowana. Nie tylko przez swojego narzeczonego, który przy balustradzie antresoli rozmawiał o czymś z dwoma panami i praktycznie nie spuszczał ze mnie wzroku, ale też przez ochronę snobistycznego lokalu.

Może powinnam była czuć się źle z faktem, że w świątyni Jagielskiego byłam nietykalna. Może powinnam była unieść się honorem i wygłosić przy stoliku wykład na temat niepoważnego traktowania naszej płci. Mogłam przecież zaprotestować, zrobić na złość Jackowi i całej reszcie, podejść do pierwszego lepszego gościa i przybić z nim piątkę albo wyjść z klubu i wrócić taksówką do domu. Ale nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy, bo... było mi dobrze!

Czy powinnam była nienawidzić się za to, że przez chwilę chciałam poczuć się jak księżniczka? Jak sierota z romansidła, w którym bogaty zaborczy mafiozo rozwija przed nią czerwony dywan i strzela do każdego, który tylko na nią spojrzy? Było mi dobrze, do cholery! Piłam francuskiego szampana na białej kanapie klubu, do którego wpuszczano tylko ziomeczków. Mojego bezpieczeństwa pilnowało kilku mięśniaków, a jednego z nich miałam w swoim życiu na wyłączność.

Szumiało mi w głowie. Hipnotyzujący trance pompował w żyły adrenalinę. Ukradkowe spojrzenia przypadkowych mężczyzn sprawiały, że czułam się atrakcyjnie. Pewnie i wyjątkowo bezpiecznie. Urodzinowe towarzystwo rozpierzchło się gdzieś pomiędzy antresolą a parterem. Robert znalazł kumpla do whisky i dyskutował zażarcie na jakieś polityczne tematy. Radek z Kaśką migdalili się w kącie klubu. Dawiszyńscy i Bruskowie właściwie nie schodzili z parkietu, a Jacek — zamiast dołączyć do loży Jagielskiego — porwał mnie w ramiona na parkiecie, kiedy DJ litościwie zwolnił rytm klubowej nawalanki.

Było mi gorąco. Nie tylko od kilku lampek różowego Moëta, które w siebie wlałam, ale przez intensywne ciepło seksownego ciała odzianego w czarną, lekko błyszczącą koszulą. Całowaliśmy się na parkiecie jak para młokosów na wiejskiej potańcówce. Poluzowaniu obyczajów sprzyjał nie tylko tłok wokół nas, późna pora i poziom spożycia alkoholu, ale i to, że na brzuchu czułam wyraźnie stopień podjarania całującego mnie bruneta. Normalnie w takich sytuacjach dość szybko przerwałby pocałunek, żeby nie przekroczyć granicy, po której ciężko było mu się opanować. Teraz jednak sprawiał wrażenie, jakby nie miał zamiaru przestać. I to sprawiło, że we mnie również obudziło się dzikie pożądanie.

— Długo potrwa ta twoja impreza? — zagaiłam, kiedy zabrakło mi powietrza, a całe ciało zaczynało dygotać pod wpływem rosnącego podniecenia.

— Z godzinkę — wydyszał, wślizgując się językiem do mojego ucha. — Moglibyśmy urwać się już teraz, ale muszę pogadać z Jagielskim. Ma do mnie jakąś sprawę.

— Mhm. Szkoda w takim razie.

Badawcze spojrzenie wprawiło mnie w jeszcze lepszy nastrój.

— Co jest? O czym myślisz?

— O niczym ważnym. Po prostu pomyślałam, że może chciałbyś skorzystać z tego, że jestem... — zmrużyłam oczy z rozbawieniem obserwując jego zdezorientowaną minę — ...jakby to powiedzieć...

— Prosto, Skrawek! Najlepiej prosto i bez owijania — powiedział i syknął z dezaprobatą, kiedy w dwuznacznej rozmowie przeszkodził nam mocno już zawiany Robert. Klepnął Jacka w ramię, wybełkotał w jego kierunku kilka niezrozumiałych zdań, które najprawdopodobniej miały oznaczać zaproszenie na kolejnego kieliszka whisky, i odszedł niezadowolony, kiedy Jacek zbył go krótkim, acz stanowczym „Nie teraz!".

Buzujący w żyłach alkohol wycisnął na moje usta szeroki uśmiech. Nagle wszystko wydało mi się zabawne — zwykle poważny i skupiony Robert Kawek, który teraz z miną lubieżnego szwagra zaczepiał hostessy. Wielcy panowie w garniturach, pilnujący tego, żeby kokainą częstowano tylko w VIP-lożach, a nie na deskach parkietu. Mój przypakowany biznesmen, któremu chcica powoli odbierała zdolność logicznego myślenia. Nawet młodziutki barman, trzepiący szejkerem tak intensywnie, że goście przy barze przezornie odsuwali się do tyłu podczas jego popisów...

— Co chciałaś powiedzieć? — Miętowy zapach owionął mój policzek.

Nie wytrzymałam. Zbyt poważna, jak na warunki, twarz mojego przystojnego prawie-męża wywołała we mnie niekontrolowany wybuch śmiechu. Jego ciemne brwi powędrowały w górę. Spojrzał na mnie jak postać z „Simsów", której nagle sprzątnięto sprzed nosa drzwi do łazienki. To rozśmieszyło mnie jeszcze bardziej. Postanowiłam zarzucić haczyk:

— Chyba się trochę wstawiłam!

Zamiast wielkiego znaku zapytania na wysokości stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów zobaczyłam cwaniacki pobłażliwy uśmieszek.

— Serio? — zapytał. — To miałaś na myśli? To, że jesteś...

— Też!

I w zasadzie to mu wystarczyło. Nie miałam szans ukryć się ze swoimi nieprzyzwoitymi myślami przed kimś, kto czytał we mnie jak z menu w restauracji McDonald's.

Uśmiechnął się pożądliwie. I przez chwilę rozkoszował faktem, że pod sprzączką drogiego włoskiego paska od spodni miał coś, czego w tej chwili pożądałam.

Kilka minut później ściągałam mu koszulę w prywatnym pokoju dla VIP-ów. Dudnienie za ścianą nie było w stanie zagłuszyć przyspieszonych oddechów. Ani jego seksownych pomruków, kiedy zerwał ze mnie majtki i zaczął kochać się ze mną pod ścianą wyłożoną białą pikowaną tapicerką.

Moja rola niezbyt trzeźwej uwodzicielki miała krótką kwestię. Przejął inicjatywę właściwie od razu, kiedy tylko przekroczyliśmy próg dyskretnego pokoju. Nie było już klubu, urodzin i Jagielskiego. Tylko my, biegnący razem do upragnionej mety.

Intensywna wymiana płynów ustrojowych i jęków rozkoszy zakończyła się fajerwerkami, po których nie byłam w stanie ustać na nogach. Przytulił mnie na kanapie. Z rozczuleniem słuchałam, jak wali mu serce. Uśmiechnął się łagodnie, kiedy zaczęłam narzekać na to, że kręci mi się w głowie.

— Strasznie cię kocham, mała kusicielko — podsumował nasze igraszki i wtulił się we mnie, zamykając oczy.

♦️

Towarzystwo w klubie przerzedzało się. Na parkiecie królowały bogate trójmiejskie mamuśki i żony dużych panów, którzy w kuluarach omawiali tak zwane interesy. Ochrona wysprzątała „Olympusa" ze wszystkich podejrzanie zachowujących się gości, a barman wreszcie miał czas na to, żeby podbić do długonogiej hostessy z włosami jak u lalki Barbie.

— Tomek i Robert zamówili kolejną flaszkę — powiedziała Marta, wracając do stolika. — No, przecież ja go uduszę! Mówiłam, że o drugiej zwijamy się do domu. A ten się rozkręca...

Dziewczyny wybuchnęły zmęczonym śmiechem. Wszystkie miałyśmy dość. Chciałyśmy wracać do domu. Tymczasem Dawiszyński z Kawkiem zaczynali dyskutować o tym, czy to dobrze, że Miloš Zeman ponownie został wybrany na prezydenta Czech. „Benny" z Denisem odkryli w czeluściach klubu dawno niewidzianych kumpli ze szkoły, a Jacek zniknął mi z pola widzenia razem z grupą panów w garniturach, którzy zajmowali lożę na drugim końcu antresoli.

— Wypiłam tyle szampana, że przez tydzień będzie mi się odbijać! — mruknęła Dagmara i roześmiała się, kiedy Kaśka zwaliła się na nią całym swoim ciężarem.

— Bolą mnie nogi — zamiauczała Marta. — Dziewczyny, musimy spotkać się gdzieś na mieście, bez ogona. Pójdziemy na kolację, drineczki i pogadamy na spokojnie, bo tutaj to ja własnych myśli nie słyszę!

Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową. To był świetny pomysł. Nawet wobec braku czasu, który ostatnio dotkliwie zaczął mi dokuczać. Oparłam głowę o ramię Dawiszyńskiej, a ona przytuliła mnie jak własne dziecko. Po cudownych falach na mojej głowie nie było śladu. Czułam, że skóra na czole swędzi mnie od dymu i zważonego podkładu. Rozmasowując skronie, zupełnym przypadkiem zahaczyłam o ucho, na którym brakowało czegoś, co nadal powinno tam być.

— O, cholera! — Podniosłam się z miejsca i nerwowo obmacałam błyszczący materiał sukienki. — Zgubiłam kolczyk!

Dziewczyny automatycznie rozejrzały się wokół siebie. Zajrzałyśmy pod stolik, za kanapę i pomiędzy kieliszki. Nigdzie jednak nie znalazłyśmy diamentowego kwiatuszka. Nagle dotarło do mnie, gdzie najprawdopodobniej mogłam go zgubić i wymknęłam się z loży.

Było mi strasznie głupio, że posiałam gdzieś tak drogą błyskotkę, która w dodatku była prezentem od Jacka. Miałam wrażenie, że trzeźwieję z minuty na minutę. W krótkim korytarzu odchodzącym z antresoli zaczęłam szukać drzwi, które pasowałyby do tych, za którymi znajdował się prywatny pokój dla VIP-ów. Były tam tylko dwa pomieszczenia. I nie przekroczyłam progu żadnego z nich, bo moją uwagę przykuły podniesione męskie głosy, dochodzące z sali po prawej.

Drzwi były lekko uchylone. W środku na pewno paliło się światło. Początkowo niskie męskie głosy zdawały się zlewać w jeden wielki niezrozumiały rumor. Ktoś próbował kogoś uciszyć, ktoś inny rozkaszlał się drwiącym śmiechem. Uznałam, że powinnam czym prędzej ewakuować się do stolika, kiedy w szorstkiej samczej konwersacji rozpoznałam głos mojego narzeczonego:

— Jaki świadek, „Gruby"? Jaki świadek? Ile czasu minęło? Przez pięć miesięcy, kurwa, nikt się nie zgłosił! Nikt niczego nie widział. Bloki na siedem pięter, w pizdu garaży, wszędzie latarnie i nikt niczego nie zauważył!

— To co psy z kryminalki robiły na osiedlu? — odpowiedział mu zmęczony tubalny głos.

Zapadła kilkusekundowa cisza.

— No, serio — potwierdził inny, nieco bardziej dźwięczny głos. — Byli u znajomego na chacie. Szukali gościa z psem, który widział zajście. Wsypała go jakaś baba, co też to widziała z balkonu. Wojskowe buty, Ford Transit...

— Kurwa mać — przeklnął Jacek, a któryś z mężczyzn dołączył do niego siarczystym „Skurwysyn!".

— Wiedziałeś, że prędzej czy później ten układ jebnie — odezwał się prawdopodobnie „Gruby". — Dwa lata temu ci mówiłem, jeszcze jak ta gówniara tam z tacą biegała...

— Chciał sprzątnąć Maxa, bo ten zaczął węszyć — podsumował mój narzeczony, a ja struchlałam.

— Stary, rok czasu to już trwa. Rok! — wtrącił głos z lekką chrypką. — Jakby mieli coś na Kabalskiego, dawno siedziałby w pierdlu.

— To prawda — odezwał się nieoczekiwanie Jagielski swoim dystyngowanym spokojnym głosem. — Na wyniki DNA czeka się do kilku miesięcy. Maxa postrzelili we wrześniu. A to oznacza, że nie mają dowodu. Świadkowie to żaden dowód, jeśli wynajął płatnego. A wszystko wskazuje na to, że tak właśnie było. Poza tym, jeśli Kabalski dowie się, że są świadkowie zamachu, załatwi Maxa w biały dzień na ulicy. Albo przyklei mu zegarek pod samochodem.

— To nie może tak, kurwa, wyglądać! Jedziemy po niego! — krzyknął nagle agresywny głos z głębi pomieszczenia.

— Makos, to już jest ten moment i dobrze o tym wiesz — zgodził się „Gruby". — Jeśli ukrył ciało tej małej, to Kalski i tak niczego nie znajdzie. Wsadzi go za prochy na kilka lat, a budy przejmą Czeczeńcy. Będzie to samo, co zrobili z „Górą". Zmiana, kurwa, warty.

— Nie ma mowy. Nie możecie mu teraz tego spierdolić. Kalski bardzo się w tę sprawę zaangażował — odpowiedział Jacek. — Wsadzą go. Jeśli nie za zabójstwo tej dziewczyny, to za zlecenie zabójstwa policjanta. W pudle na pewno zacznie sypać innych. To mięczak. Bez swoich chłopców bałby się wyjść na ulicę. Jak go postraszycie, spierdoli z Polski i umorzą śledztwo. A interes i tak będzie działał.

— Zabije go — powiedział ktoś spokojnym i opanowanym głosem.

Znowu nastała cisza. Tak bardzo chciałam cofnąć czas i nie usłyszeć tych wszystkich strasznych rzeczy, które właśnie usłyszałam. Ale coś powstrzymywało mnie od tego, by wziąć nogi za pas.

— Dajcie mu chwilę. Pogadam z nim — odezwał się po chwili ciszy Jacek. — Tej kobiety z baru nadal nie znaleźli?

— Ni chuja! — odpowiedział dźwięczny głos. — Skoro spieprzyła aż do Londynu, to znaczy, że się boi. Nie ma co liczyć, że ruszy ją sumienie.

— O ile w ogóle jeszcze dycha — westchnął głośno „Gruby".

— Kurwa, zrobimy to tak czy tak! — warknął nagle jeden z mężczyzn znajdujących się w głębi pomieszczenia. — Nikt tu nie będzie nam do psów strzelać! Jak ich nie ustawisz, to zrobią ci tu drugie Grozny!

— Panowie! Trochę mniej emocji, a więcej rozumu, dobrze? — napomniał go Wiktor Jagielski. — Jacuś, będziemy pilnować „Fiołka", ale musisz pogodzić się z faktem, że to koniec pokoju. Pogadaj z Maxem. Niech biorą go za prochy, cokolwiek. Facet będzie działał coraz bardziej nieprzewidywalnie. Ma na karku nie tylko kryminalnych, ale i ludzi Zagórskiego. Jest niebezpieczny...

— Daj mu trzy miesiące — powiedział Jacek. — Jeśli Kalski nie znajdzie dowodu na tamto zabójstwo, Kabalski jest wasz. Będziecie chcieli go postraszyć, nie będę się mieszał. Ale do tego czasu nikt go nie rusza. Dajcie Maxowi załatwić tę sprawę do końca.

— Nie no, kurwa, wybornie! — krzyknął ktoś z głębi pokoju, ale Jagielski szybko uciszył buntownika.

— Krzychu — zareagował ze stoickim spokojem mój narzeczony — pół roku ci zostało. Chcesz trafić przez kutasa do pierdla?

— Po zawodach, Makos. Po zawodach — odpowiedział mu „Krzychu". — Krzyż, kurwa, na drogę. Twój pies już się może pakować. Jak Papała skończy. A jak Rachtan przejmie po nim śledztwo, to i jego odstrzelą.

— Max wie, co robi — mruknął Jacek, a ja odzyskałam władzę w nogach i wróciłam do stolika.

♦️

Nie mogłam zasnąć. Przez dobre pół godziny udawałam, że jest inaczej. Leżałam obrócona do Jacka plecami, a mój mózg wyświetlał na białych drzwiach sypialnianej szafy scenę postrzelenia Maxa Kalskiego. Dopiero kiedy usłyszałam za sobą zmęczone westchnienie i to, jak sięga po telefon, odwróciłam się i wystrzeliłam jak z procy:

— Jacek, czy Maxowi coś grozi?

W ciemności błysnęło zdziwione spojrzenie.

— Co? Skąd...?

— Przepraszam — szepnęłam. — Niechcący usłyszałam, jak rozmawiasz z tymi facetami na górze w pokoju. Nie chciałam, naprawdę. Szukałam kolczyka...

Jacek zasłonił twarz przedramieniem. Przez chwilę w ogóle się nie odzywał. Uczepiłam się rogu poduszki. Tak bardzo chciałam, żeby to był tylko zły sen i żeby niepokojące opowieści o tym, co dzieje się w Trójmieście, były jedynie wytworem mojej chorej wyobraźni.

— To już w zasadzie nie ma większego znaczenia, czy o tym wszystkim wiesz czy nie — powiedział po chwili, leżąc na wznak w tej samej pozycji. — Jeśli się okaże, że to „Fiołek" stoi za zamachem na Kalskiego, będziemy musieli trochę... przeorganizować naszą rutynę.

— Max coś na niego ma, prawda? Słyszałam, jak mówiliście o jakiejś dziewczynie...

— Yaryna Polishchuk. W zeszłym roku na portalach pokazywali jej zdjęcie. — Ciężko westchnął i zaczął masować miejsce między brwiami. — Córka ukraińskiego lekarza. Siedemnaście lat. Zwiała z Ukrainy do Polski. „Fiołek" zgarnął ją do „Frontery" na kelnerowanie. Ale chodziły plotki, że sprzedaje ją klientom.

— Zrobili jej coś?

— Prawdopodobnie. Zaginęła pod koniec dwa tysiące szesnastego. Od tej pory nie ma z nią kontaktu. Max dostał tę sprawę. Szukają jej w burdelach, ale to jest jak szukanie igły w stogu siana. Może być wszędzie, w Hamburgu, w Amsterdamie, w Londynie... Kalski jest pewien, że ją zamordowali. Dziewczyna, która z nią pracowała i zgłosiła zaginięcie, podobno znalazła jakieś jej rzeczy osobiste, bez których nigdzie się nie ruszała. Jakieś łańcuszki, pierścionki... Niestety ona również przepadła. Uciekła do Londynu i nikt nie wie, gdzie dokładnie jest.

Wsunęłam palce we włosy i zaczęłam rozmasowywać swój obolały skalp. Byłam tak strasznie zmęczona, ale moja głowa pracowała na pełnych obrotach jak po puszce Red Bulla.

Odwrócił się w moją stronę i wyprostował ramię.

— Chodź do mnie — szepnął i, kiedy przysunęłam się bliżej, z czułością pocałował moje czoło i przytulił mnie całym sobą.

— Ten facet, który poluje na „Fiołka"...

— Zagórski.

— To ten sam, który kiedyś próbował wyłudzić od ciebie haracz?

— Tak, skarbie. Zagórski był tu kiedyś grubą rybą. „Fiołek" był jego ochroniarzem. Te trzy kluby, które teraz są „Fiołka", należały kiedyś do jego szefa, Zagórskiego. Niestety facet był chciwy. Podjął wiele złych decyzji, które ściągnęły na niego kłopoty. Nie wystarczało mu Trójmiasto. Zaczął robić jakieś podejrzane interesy z czeczeńskimi separatystami. Prawdopodobnie chodziło o przerzut broni przez Polskę. Narobił sobie wrogów. A w tym czasie Michał za jego plecami organizował własną bandę. Część ludzi Zagórskiego zdradziło go i przeszło do „Fiołka". „Fiołek" zresztą zawsze twierdził, że Zagórski nie nadaje się do rządzenia. Że jest zbyt łagodny, mało brutalny...

— To mi trochę przypomina historię Skotarczaka — powiedziałam do siebie, a on tylko westchnął ze zmęczenia.

— W dwa tysiące piątym „Fiołek" próbował pozbyć się Zagórskiego. Konrad cudem przeżył atak nożem i uciekł do Hiszpanii. Zostawił „Fiołkowi" wszystkie swoje biznesy, co było wielkim błędem. Kabalski zajął jego miejsce, dogadał się z Czeczenami i zapomniał o Zagórskim. Konrad pojawiał się od czasu do czasu w Polsce, ale zawsze z ochroną i tylko po to, żeby załatwić formalności. Nie chciał mieć nic wspólnego z Kabalskim. „Fiołek" podobno groził jego rodzinie.

— Ale jednak ten Zagórski nadal ma zamiar się zemścić.

— Teraz już może to zrobić. W Hiszpanii teoretycznie nic mu nie grozi. Widzisz — nabrał powietrza w płuca i wypuścił je z sykiem — Konrad był starym gangusem, ale miał zasady. Kiedy mu się postawiłem, nigdy potem nie próbował powtarzać nalotu. Widywaliśmy się na ulicy. Nigdy nie doszło między nami do zadymy. Mieliśmy umowę, według której żaden z nas nie miał wchodzić drugiemu w drogę. Bywały czasy, że Zagórski i Jagielski pili razem wódkę. Niestety czasy się zmieniły. Dorosło nowe pokolenie znudzone stabilizacją i autorytetami.

Spojrzał na mnie uważnie, kiedy nie odzywałam się przez dłuższą chwilę. A ja myślałam tylko o jednym: czy było możliwe, żeby jakkolwiek zapobiec eskalacji, skoro stosunki pomiędzy ludźmi „Fiołka", ludźmi Zagórskiego i ludźmi Jagielskiego przez lata wydawały się ulegać stopniowemu pogorszeniu?

— Nic nam nie grozi — powiedział, czule przesuwając palcami po moich plecach. — „Fiołek" lubi pozować na twardziela, ale wie, że, gdyby wyskoczył do nas, to byłby ostatni jego wyskok. Ten pajac ma większych wrogów i większe problemy niż to, że, delikatnie mówiąc, za sobą nie przepadamy.

— No, dobrze. Ale co z Maxem? — zapytałam, bo naprawdę zaczynałam przejmować się bezpieczeństwem naszego policjanta.

Naciągnął kołdrę na moje nagie ramiona i wtulił twarz w moje włosy.

— Nic mu nie będzie, aniołku. Max to sprytny zawodnik. Skoro znaleźli się świadkowie zamachu, to znaczy, że policja depcze „Fiołkowi" po piętach. Jeśli umorzą tę sprawę, Max zgarnie Kabalskiego za prochy i sutenerstwo, a potem się zobaczy. Nie zaprzątaj sobie tym wszystkim swojej pięknej główki. Jesteś bezpieczna. Bardziej niż kiedykolwiek. Śpij.

Zamknął oczy. Po kilku minutach usłyszałam, jak zasypia.

Nie poczułam się ani trochę spokojniejsza. Nie chciałam, żeby coś złego stało się człowiekowi, który miał serce prawie tak wielkie jak jego mięśnie.

🔸🔸🔸

Cześć, kochani!

Mam nadzieję, że — mimo dłuższych przerw w publikacji kolejnych rozdziałów — nadążacie za fabułą i że zależności pomiędzy trzema grupami — (1) „Fiołka", (2) Konrada Góry" Zagórskiego i (3) Wiktora „Starego" Jagielskiego — są dla Was w miarę zrozumiałe. Jeśli pojawią się pytania, bardzo chętnie na nie odpowiem!

W następnym rozdziale znowu pojawi się nasz policjant. Jak długo jeszcze będzie w stanie ukrywać to, co czuje do Moniki? Czy Jacek zacznie się czegoś domyślać?

Dziękuję, że jesteście ze mną i zapraszam do lektury!

Pozdrawiam!
Sarah

🔸🔸🔸

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top