13.Szach i mat
Seven Nation Army - The White Stripes
Markus wpatrywał się w prezydent Warren w całkowitym szoku. A chwilę potem poczuł jak krew się w nim gotuje.
-Słucham? - wykrztusił jedynie.
-Mówię, panie Markus, że nie będę mogła podpisać naszych porozumień, jeśli nie zmieni pan kilku osób, które są na wysoko postawionych stanowiskach, mimo, że nie powinny.
-Kogo ma pani na myśli, jeśli mogę spytać? - odezwał się ostrożnie, nie chcąc jeszcze rzucać oskarżeniami.
-Pana prawą rękę, wiceminister North. Została wybrana w legalny sposób, więc nie mogę niczego zrobić, ale nie mam zamiaru wspierać swoją osobą wartości, jakie za nią stoją.
Otworzył szeroko oczy. Tego się nie spodziewał. Myślał o niej ciągle, bez przerwy, w każdej sekundzie i nie mógł sobie darować tego, jak bardzo był głupi. Dzwonił do niej kilkanaście razy, ale napotkał mur z cegieł, którego nie mógł przebić, bo musiał siedzieć w cholernym Waszyngtonie i użerać się z panią prezydent, która, jak to właśnie zauważył, obdarzona była twarzą, wręcz proszącą się o uderzenie.
-Co konkretnie ma pani przeciwko mojej partnerce? - zapytał chłodno, mierząc ją badawczym spojrzeniem.
-Jej poprzedni zawód nie jest czymś, co popieram.
Oburzenie wezbrało w nim jak tsunami.
-Pani żartuje?
-Chciałabym móc powiedzieć, że tak, panie Markus.
-Zdaje sobie pani sprawę z tego, że to, co pani ma czelność nazwać zawodem było zwyczajnym niewolnictwem, prawda? - prychnął - Poza tym, chce mi pani powiedzieć, że przez cały rok, odkąd obejmuje ona to stanowisko, nikt nie sprawdził czym zajmował się wcześniej ten konkretny model i dopiero teraz zaczęła mieć pani wobec tego obiekcje?
-Zaufaliśmy pańskiemu osądowi na temat pana najbliższych współpracowników. Wygląda na to, że niesłusznie i że kieruje się pan bardziej osobistym afektem, niż rozsądkiem.
-Nie wierzę. - wpatrywał się w kobietę ze złością i zdziwieniem - Akurat teraz, kiedy wszystko jest już ustalone?
-Żadne ustalenia nie będą dla mnie ważniejsze, od tępienia dewiacji i prostytucji w moim kraju, proszę pana.
Oczy rozbłysły mu groźnie.
-Proszę uważać na słowa i darować sobie te osobiste przytyki. - wycedził - Bo to, co pani całkiem słusznie nazywa dewiacją i prostytucją, odbywało się legalnie, na mocy ustawy, pod którą widnieje pani podpis. - wstał - Popełnia pani bardzo poważny błąd, biorąc pod uwagę, że androidy mają teraz prawo głosu. - obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem - Następne wybory mogą nie być dla pani korzystne.
-Wciąż ma pan wybór. - odezwała się do jego pleców, gdy wychodził, trzaskając drzwiami. - Wciąż wszystko zależy od pana.
***
-Stary, nie wiem co bierze twoja laska, ale powinna albo to odstawić, albo się podzielić. - prychnął Josh, bez jakiegokolwiek przywitania, po odebraniu połączenia.
-Słucham? - wykrztusił Markus, zaskoczony.
-Pamiętasz te kilka projektów, co do których nie byliśmy pewni, czy wyrobimy się na czas?
-Tak...
-To już nieaktualne.
-Jak to nieaktualne? - poczuł jak serce w nim zamiera. Wyobraził sobie z łatwością, co doprowadzona do furii North mogłaby zrobić, ale nie sądził wcześniej, że byłaby w stanie zaprzepaścić ważne państwowe prace w ten sposób.
-Stoi z batem nad wszystkimi i każe nam pracować za pięciu. I żeby nie było, sama robi chyba za trzydziestu, lekką ręką. Dawno tak wszystko nie śmigało! Jak jej nie przejdzie skończymy wszystko i jeszcze zostanie nam zapas czasu, a ile cię nie ma? Pięć dni ledwie. Czy wy się pokłóciliście?
-Skąd wiesz? - westchnął ciężko - Żaliła się? - zaraz po spotkaniu z panią prezydent próbował się do niej dodzwonić kilka razy, ale wciąż go ignorowała. Potrzebował jej teraz, potrzebował jej rady i wsparcia i z jednej strony wściekał się na siebie, że to spartolił, z drugiej na nią, że w tak ważnym momencie nie jest w stanie schować dumy w kieszeń.
-Mi? A w życiu! - roześmiał się - Ale to widać.
-Jest aż tak zła?
-Wściekła. Dlatego tak haruje jak szurnięta. A co się właściwie stało, że dzwonisz?
-Mamy problem. Warren nie chce podpisać porozumień.
-Że co proszę?!
Markus streścił przyjacielowi całą sytuację, wciąż kipiąc z oburzenia.
-Ale jak ona to sobie wyobraża? - prychnął - Niby na jakiej podstawie miałbyś zastępować North?
-Nie wiem, mówię ci, że Warren oszalała zupełnie. Nie mam zamiaru zdejmować jej że stanowiska, nawet gdybym mógł, ale w takim razie chyba możemy pożegnać się z porozumieniami.
-Do kiedy masz czas?
-Do jutra.
-Poczekaj. Pogadam z nią i damy ci znać jakie mamy opcje. - Markus usłyszał jakiś głos w tle - Do cholery jasnej, już, moment! - warknął Josh, najwyraźniej nie do niego - Nie obijam się przecież! Rozmawiam!
Najwyraźniej ktoś mu przeszkodził.
-Zadzwonię. - rzucił jedynie w słuchawkę, po czym się rozłączył.
To była North, czego Markus pewnie zdołał się domyślić, ale i tak wolał nie przeciągać dyskusji i nie drażnić dziewczyny bardziej niż to konieczne.
-Bierz się do roboty! - warknęła jedynie, chcąc wyjść, ale ją zatrzymał. Stwierdził, że lepiej mieć nieprzyjemną dyskusję tak szybko jak to możliwe.
W miarę, jak opowiadał jej po kolei co się wydarzyło, widział, jak w jej oczach zapalają się niebezpieczne ogniki.
-Co za żmija... - syknęła, podchodząc do komputera rogu pomieszczenia i stukając w klawisze z prędkością światła.
-Co robisz? - spytał Josh nieśmiało, nieco bojąc się usłyszeć odpowiedzi.
-Puszczam machinę w ruch.
-Nie sądziłem, że aż tak ci zależy na tych porozumieniach...
-Bo nie zależało, jak mam być szczera. Ale teraz... - odwróciła się do niego - Teraz, to ja jej wyrwę ten cholerny podpis z gardła.
***
Hej Hej! - Daria Zawiałow
-Chwila moment, co? - Magdalena Kamska wpatrywała się w Connora podejrzliwie i ze zdumieniem - Chcesz, żebym się wyniosła z mojego własnego mieszkania na parę dni, bo ktoś planuje na mnie morderstwo, więc zrobicie zasadzkę, na dachu, tak? - prychnęła, kręcąc z niedowierzaniem głową - Co to jest w ogóle za pomysł?
-Moim zdaniem całkiem dobry.
-A moim nie.
-Ale...
-Ale nie ma nawet takiej możliwości, nie wyprowadzam się nigdzie. Zabójstwo na mnie ktoś planuje średnio co środę, a jakoś ciągle żyję.
Drzwi windy otworzyły się i na piętrze zjawił się RK900.
-No ile można czekać? - prychnął bez przywitania - Miałeś jedną robotę do zrobienia, a ty od dwudziestu minut przekazujesz prostą informację. Co z tobą, Osiem?
-Ze mną nic! - prychnął w odpowiedzi - Pani Kamska odmawia przyjęcia tej informacji do wiadomości.
Nines westchnął ciężko, po czym podszedł bliżej.
-Teren tego mieszkania to od tej pory obszar działań policji, będzie je pani musiała udostępnić nam na kilka dni. Daję pani piętnaście minut na spakowanie wszystkiego, co będzie pani potrzebne.
-A jak nie?
-A ja nie, to będę zmuszony, by pozbyć się stąd pani w mniej przyjemny sposób, bez niezbędnych rzeczy.
Spojrzenie Magdaleny zapłonęło niczym pożar w jej tajnym laboratorium.
-A mogłam cię zostawić w cholernej piwnicy i nigdy nie wyciągać na światło dzienne, przemądrzały bufonie. - rzuciła mu w twarz po polsku, z perfekcyjnie uprzejmym uśmiechem.
-Słucham?-spytał niewinnie, unosząc brwi.
-Powiedziałam, że wszystko rozumiem i że już idę się spakować. - odezwała się ponownie po angielsku, po czym odwróciła się i zniknęła we wnętrzu.
-Nie zrozumiałeś jej? - zdziwił się Connor.
-Nie. A powinienem?
-Myślałem, że masz w programie znajomość wszystkich europejskich języków, tak jak ja.
-No cóż, może od czasu twojej produkcji, Cyber Life postawiło na znajomość mniejszej ilości niepraktycznych języków, na rzecz umiejętności, które naprawdę się przydają. Idź na dół, do Hanka. Zaraz ją przyprowadzę, skoro ty nie jesteś w stanie tego zrobić.
RK800 rzucił mu urażone spojrzenie, ale ruszył do windy zgodnie z radą.
-A jednak nie jesteś takim gnojkiem, jak mi się wydawało! - Magdalena wystawiła głowę z łazienki, z której zabierała kosmetyki i uśmiechnęła się. Znowu używała polskiego. - To całkiem miłe, że próbujesz go dowartościować. I nie rób ze mnie kretynki, wiem, że rozumiesz co mówię.
-Nie próbuję. - odpowiedział nienagannie w jej języku - Po prostu mi go żal.
-Wydaje mi się, że detektyw promyczek radzi sobie całkiem dobrze. W końcu to nie on jest samotny i uważany za dupka. - wzruszyła ramionami, nie zwracając uwagi na wyraz jego twarzy.
-Jest pani gotowa? - zapytał jedynie sucho, próbując nie wybuchnąć ze złością.
-Nie. Mam jeszcze dziesięć i pół minuty. Nie pospieszaj mnie.
Nines zacisnął zęby i pomyślał, że faktycznie mogła go zostawić w piwnicy. Przynajmniej miałby święty spokój.
***
Markus stał w parku, w Waszyngtonie, w nocy i zastanawiał się, czy na pewno to dobry pomysł. Co prawda Josh zapewnił, że osoba na którą czekał jest zaufana, a on ufał jemu, ale mimo wszystko pozostała w nim nutka niepewności.
-Cześć. - odwrócił się gwałtownie. Za nim stała androidka z modelu Traci, o azjatyckich rysach twarzy, machając mu niefrasobliwie.
-Cześć. - przywitał się, skołowany - Ty jesteś...?
-Stefanie. Przyszłam ci pomóc.
-Tak, wiem. W sprawie...
-... z Warren. Owszem. Skontaktowali się ze mną twoi ludzie z ministerstwa. Mam coś, co może przekonać panią prezydent o tym, że jest w poważnym błędzie. - wyciągnęła w jego kierunku rękę.
Złapał ją z wahaniem, a przed jego oczami rozbłysły wizje z klubu w Waszyngtonie, w którym najwyraźniej uwięziona była dziewczyna przed rewolucją.
Aż się zachłysnął.
-Czy to jest...?
-Jej mąż. Był moim stałym klientem. Skoro ma aż taki problem, z tym, że twoja partnerka była zmuszana do prostytucji, a i tak zajmuje istotne stanowisko, to fakt, że jej własny małżonek korzysta z tego rodzaju usług, może być bardzo korzystny. Nie żebym była zdziwiona. - uśmiechnęła się złośliwie - Media byłyby zachwycone, gdybyś przekazał im te informacje, czyż nie? Szczególnie te opozycyjne.
-Czy ty sugerujesz, że powinienem ją szantażować?
-A ona przepraszam zrobiła co? - prychnęła Stefanie - Poza tym, jaki masz inny pomysł? Odpuścić? Tak po prostu?
-Nie jestem pewny... - westchnął - Chciałem negocjować...
-Negocjować? Markus! - roześmiała się - Bez urazy, ale ten plan nawet nie jest pisany na kolanie, on jest kolanem!
-Co?
-Nie ważne, to takie powiedzonko. W każdym razie, zrobisz z tym co chcesz. Wszystko zależy od ciebie. - zakończyła, po czym odeszła, nie żegnając się nawet.
-Tak, zdążyłem się zorientować. - westchnął ciężko, odprowadzając ją wzrokiem. Jedyne, co naprawdę podnosiło go na duchu, to to, że widział w tym wszystkim rękę North. Josh nie zaangażowałby spotkania w taki sposób.
Może była zła. Może nie chciała go więcej widzieć. Ale wciąż miał ją za plecami. I to znaczyło więcej, niż cokolwiek innego.
***
Test Drive - John Powell
Connor i Nines siedzieli w niewielkiej szopie na narzędzia, na dachu Kamskiej i nie odzywali się do siebie ani słowem od kilku godzin. Byli ściśnięci jak sardynki w puszce i obaj niezbyt zadowoleni, szczególnie Connor, który zmuszony był do siedzenia z głową między stopami brata, opartymi na ścianie.
-I na co ci były te długie nogi? - burknął, z kolanami pod brodą.
-Przydają się w wielu sytuacjach.
-Powinni już tutaj być, według planów. Myślisz, że się zorientowali, że to zasadzka?
-Nie, durniu, spóźniają się trzy minuty. To nie jest aż tak dużo. Specjalnie nie braliśmy wsparcia na górę, żeby niczego nie podejrzewali.
-Owszem, ale mamy wsparcie na dole. Jeśli ich zauważyli w ogóle tu nie wejdą!
-Nie histeryzuj. wszystko się uda. I przestań się kręcić!
-Będę robił co mi się podoba.
-Cicho, zachowujesz się jak dziecko.
-I kto to mówi!
-Cicho!
-Przestań...
Nie dokończył, bo Nines zgiął nogę i wcisnął podeszwę swojego buta w jego twarz, przykładając palec do ust, budząc w chłopaku szczere oburzenie, ale tylko chwilowe. Connor dosłyszał kroki za drzwiami, głosy, a następnie otwieranie drzwi tarasowych.
-Idę pierwszy. - odezwał się telepatycznie RK900, zdejmując stopę z jego warg i uchylając drzwiczki od szopy. Drzwi do mieszkania były uchylone, najwyraźniej zamachowcy byli już w środku, tak, jak sie tego spodziewali.
Nines wszedł do wnętrza, nie czekając na Connora, który wyczołgał się cicho ze schowka na narzędzia. Podniósł się i ruszył za bratem, niemal bezszelestnie.
Nagle usłyszał kroki od strony krawędzi dachu i poczuł ręce zaciskające się na jego szyi. Ktoś szarpnął go z całej siły do tyłu. Upadł na plecy z głuchym stęknięciem.
-Myślałeś, że nas złapiesz, cholerny plastiku...?! - usłyszał przy swoim uchu. Spiął się w sobie i uderzył potylicą w nos napastnika, który puścił go, ale tylko na moment, bo chwilę później chwycił go za ramię i cisnął w szklaną barierkę z taką siłą, że aż rozbiła się w drobny mak, a android wyleciał przez krawędź, w ostatniej chwili łapiąc za krawędź dachu czubkami palców. Broń, którą zdołał w pośpiechu wyciągnąć, wysunęła mu się z dłoni i runęła na ziemię.
Wysłał natychmiast prośbę o pomoc do Ninesa, ale już wiedział, że jeżeli nawet potężnie zbudowany, czarnoskóry mężczyzna, który się nad nim pochylał, zwyczajnie go nie zepchnie, za moment ciężar jego ciała wystarczy, by zleciał i zginął.
Tymczasem RK900 wybiegł z powrotem na taras, zatrzasnął drzwi i wyrwał klamkę. Mocował się z kobietą i mężczyzną, ale kiedy dostał rozpaczliwy sygnał alarmowy od brata wycofał się i zamknął ich w środku.
Kiedy odwrócił się w stronę dachu, poczuł, jak serce mu się zatrzymuje.
Zobaczył mężczyznę w skórzanej kurtce, roztrzaskaną barierkę i nie zobaczył Connora.
Kilka rzeczy uderzyło go w tym samym momencie. Po pierwsze wizja Chloe, jej radosnych, niebieskich oczu, wypełnionych rozpaczą i bólem, oraz rozdartego porucznika. Po drugie, niespodziewane rozżalenie i szok. Po trzecie furia.
I to ostatnie uczucie przejęło nad nim władzę całkowicie, kiedy dostrzegł z ulgą, że brat żyje i trzyma się jeszcze, niemal na włosku.
-Słodkich snów... - syknął napastnik, chcąc zepchnąć chłopaka ostatecznie, ale nie zdążył, po Nines schwycił go za kołnierz.
-I nawzajem! - warknął, po czym niewiele myśląc, ogłuszył go kolbą pistoletu.
W tej sekundzie wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dostrzegł jak palce Connor nie wytrzymują i rozluźniają chwyt i jak RK800 zsuwając się w dół rozpaczliwie wyrzuca w górę drugą rękę. Rzucił się na ziemię, wyciągnął ryzykownie poza krawędź i w ostatnim momencie chwycił ramię brata w mocny, ścigający łokcia uścisk. Zaparł się stopami o ziemię i modlił, żeby obaj nie zlecieli. Poczuł niebezpieczne szarpnięcie, kiedy cały ciężar Connora oparł się na jego stawie, ale wytrzymał.
Usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Pozostali napastnicy, zamknięci do tej pory w mieszkaniu, najwyraźniej wydostali się na zewnątrz.
Wycofał się jak mógł najszybciej.
Kiedy tylko stopy Connora dotknęły bezpiecznie dachu, padł pierwszy strzał. Poczuł jak pocisk przelatuje mu przez bark, ale nie zrobiło to na nim zbyt dużego wrażenia po tym, z czego się właśnie wykaraskał.
Szczepił się z dziewczyną, która do niego strzelała, ale działo się coś dziwnego. Za każdym razem gdy skupiał się i rozpoczynał analizę, czuł obecność Ninesa obok, z łatwością mogąc przewidzieć każdy jego manewr i ruch.
Byli blisko, plecy w plecy, walcząc jak dobrze naoliwiony mechanizm, jak perfekcyjna maszyna złożona z dwóch części.
Kiedy tylko dostrzegł brata, sięgającego za pasek, wiedział co powinien robić. Zablokował ramię przeciwniczki i wyciągnął rękę, łapiąc zapasową broń, którą partner rzucił w jego stronę.
Teraz szanse były wyrównane, a to wystarczyło, by drobna napastniczka szybko została sprowadzona do parteru i skuta kajdankami. Odwrócił się akurat w momencie, kiedy Nines wykręcił ramię chłopaka z którym się bił, aż coś w nim chrupnęło. Zawył z bólu i zwinął się na ziemi, skrzywiony.
Brat natychmiast go zignorował i ruszył w kierunku Connora, dysząc ciężko.
-Ty cholerny partaczu! - syknął - Nie przyszło ci do głowy obejrzeć się, czy nie idzie za tą dwójką ktoś jeszcze?
-Skuj chłopaka! - burknął tylko w odpowiedzi.
-Raczej nigdzie nie pójdzie, jak mu się łokieć zgina w drugą stronę! A co gdybyś spadł kretynie?!
-To byłbyś zachwycony, czyż nie? - RK800 skrzywił się - Mimo wszystko dziękuję, doceniam twoje poświęcenie.
W twarzy Ninesa dostrzegł zmianę, która go zadziwiła. Wydawał się jakby zraniony. Patrzył na niego, jakby zastanawiając się co powiedzieć, co zrobić.
-Następnym razem uważaj. - mruknął w końcu i odwrócił się w stronę mężczyzny, skomlącego na ziemi, czołgającego się w kierunku krawędzi.
Gdyby to nie było aż tak niewiarygodne, Connor pomyślałby, że przemawia przez niego troska.
***
Stay - Rihanna
Chloe z wahaniem zapukała do drzwi. Nie otrzymała żadnej odpowiedzi, ale i tak odważyła się wejść.
Chłopak stał przy oknie, oparty o parapet i obserwował ogród ze zmarszczonymi brwiami.
-Poskładali rękę tego chłopaka, którego złapaliście. Jutro prawdopodobnie będziecie mogli już ich wszystkich przesłuchać.
-Świetnie.
Przestąpiła niepewnie z nogi na nogę. W teorii mogłaby już wyjść, ale jej opiekuńcza natura na to nie pozwoliła.
-Wszystko okej? - spytała łagodnie, stając obok niego - Connor mi powiedział, że go uratowałeś.
-Owszem. Jakieś wnioski?
-Nie. Dziękuję.
-No, nie powiem, że nie ma za co. Byłbym zachwycony, gdyby spadł. - nie była w stanie wziąć jego słów na poważnie, taka gorycz i ironia się z nich wylewała.
-Hej... - pogłaskała go po ramieniu - Co się stało?
Nie odpowiedział. Spojrzał na nią dopiero, kiedy wsunęła się pomiędzy jego zaciśnięte na parapecie ręce i objęła go w pasie. Pomyślała, że skoro Connorowi to pomagało, to może na niego też zadziała.
Kiedy poczuł jej dłonie na swoich plecach aż się zapowietrzył, a po chwili objął ją niemal z niedowierzaniem i oparł nieśmiało policzek na jej jasnej głowie.
-Jeszcze nie spisałaś mnie na straty, co? - mruknął, uśmiechając się słabo - Jesteś jedną osobą, która ciągle wierzy, że jest we mnie coś dobrego.
-Nie wierzę. Ja to wiem. - odpowiedziała, odsuwając się od niego - Musisz tylko zacząć to pokazywać komuś poza mną i mówię całkowicie poważnie.
Ruszyła w stronę drzwi, odprowadzona spojrzeniem srebrzystych oczu, w których błysnęła rzadko widoczna, ciepła iskierka.
Wyszła na korytarz, po czym skierowała się do drugiego pokoju, gdzie siedział RK800.
Uśmiechnął się od razu na jej widok.
Bez słowa wciągnęła się na łóżko, wcisnęła pod jego ramię i zamknęła oczy.
-Powinnam wracać do domu. - mruknęła sennie, czując jak ogarnia ją błogie ciepło i spokój.
-Przecież jesteś w domu. - odpowiedział rozbawiony, przyciskając usta do jej czoła.
Nie mogła się z nim nie zgodzić.
***
North nie miała ochoty wychodzić z łóżka. Była zmęczona. Napędzana własną furią w dzień była jak iskra, skacząca po korytarzach ministerstwa, załatwiająca jedno zadanie za drugim, a nocami zawijała się w pościel i czuła tylko smutek. Smutek i rozpaczliwą tęsknotę.
Po głowie kołatały jej się słowa Chloe.
Nie potrzebowała go do życia. Była w stanie radzić sobie z pracą, z zadaniami, z codzienną rutyną. Była silna.
Ale coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że nawet jeśli jej żal zblednie i będzie w stanie czuć się szczęśliwa bez niego, będzie to szczęście jak zza matowej szyby.
Strasznie chciała odebrać któryś z jego telefonów, ale im dłużej czekała, tym bardziej to było niemożliwe.
Rozmowa, która ich czekała, nie była rozmową na wiadomości, oboje to wiedzieli, więc nawet nie próbował pisać.
Pierwszą rzeczą od dawna, która sprawiła jej przyjemność, była gazeta leżąca na progu. Na okładce widniała skwaszona prezydent Warren, ściskająca dłoń Markusa, który twarz miał poważną, ale oczy pełne zwycięskiej radości.
Uśmiechnęła się mimo woli i poczuła jak wypełnia ją duma. Z niego i z siebie samej.
-Szach mat, lafiryndo... - syknęła, po czym ruszyła do pracy.
Kaboom!
Przepraszam za małe opóźnienie, ale nie mam ostatnio warunków do pracy :/ Piszę na innym laptopie, do którego nie jestem przyzwyczajona, ale to najmniejszy problem.
Szkoła online jest bezlitosna i brutalna, a kiedy się kończy, to na podwórko wychodzi sąsiad i puszcza disco polo tak głośno, że nawet zamknięte okna i słuchawki w uszach mnie nie ratują, więc przepraszam ponownie.
Tak poza tym - postanowiłam się ośmieszać i założyłam książkę z nominacjami. Jeśli chcecie poznać kompletnie randomowe informacje o mnie, albo mnie do czegoś nominować, obwieszczam, że możecie.
Dajcie znać co i jak. Ja nie nie jestem do końca zadowolona z dzisiejszego rozdziału, ale trudno, bywa lepiej i gorzej.
Pozdrowionka
Gabu
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top