1. Każdy ma swój sposób na ,,dzień dobry".

[UWAGA! To opowiadanie to bezpośrednia kontynuacja mojego poprzedniego fanfika w tym uniwersum, pod tytułem ,,Niestabilny system". Jeśli go nie czytał*ś, zapraszam. Bez tego wiele wątków może być niezrozumiałych.]

***

Nie mogłam się doczekać, żeby wrócić do tej mojej wariackiej piaskownicy, dlatego poszło mi wyjątkowo szybko.

Wszyscy mają wiaderka i łopatki? Nawet jeśli nie - nie szkodzi!

Ready, set, go!

Ps.: Zachęcam do korzystania z playlisty, szukajcie na Spotify pod nazwą ,,Niestabilny umysł: DBH". Ze swojej strony polecam słuchać proponowanego przeze mnie utworu w zapętleniu i przewijać do kolejnego, gdy w tekście pojawi się nowy tytuł, ale to oczywiście wasz wybór - wy macie bawić się dobrze.

***

Radio - Lana Del Ray

Hank Anderson prowadził samochód. Droga była śliska, jechał więc ostrożnie. Na tylnym siedzeniu siedział mały, jasnowłosy chłopczyk.

- Jestem głodny... - poskarżył się, rysując palcem po zaparowanej szybie. – Co będzie na kolację?

- Nie wiem, ale mama podobno przygotowała dziś coś specjalnego, także czeka nas wyżerka. – rzucił mu pełne czułości spojrzenie we wstecznym lusterku.

Stracił koncentrację na dosłownie chwileczkę, o sekundę zbyt długo obserwował syna. Usłyszał jedynie rozpaczliwy klakson ciężarówki, dojrzał błysk światła, a chwilę potem siedział już w karetce, trzymając nieprzytomne dziecko za rękę.

Całe ręce miał niebieskie od jego krwi.

Niebieskie?

Mrugnął kilka razy i nagle zorientował się, że siedzi na szpitalnym korytarzu, a chirurg android, który operował Cole'a tłumaczy coś Chloe z poważną miną.

- Pęknięte żebro przebiło płuco. Musimy operować.

Co ona tu robi? Gdzie jest Nettie?

Mrugnął ponownie, tylko po to, by sceneria znowu się zmieniła. Tym razem dziewczyna szlochała rozpaczliwie, szarpiąc bezwładne ciało chłopaka. Tylko, że to nie był Cole, a Connor, z martwymi, nieświadomymi oczami, takimi jak wtedy, kiedy Hank znalazł go w podziemiach Packard Automative Plant, przykutego do kaloryfera, oszalałego z bólu.

W pewnym momencie dziewczyna się odwróciła i dostrzegł, że nie ma oczu błękitnych, tylko czarne, pełne najczystszej rozpaczy, takie, jakie miała jego żona. Rzuciła się na niego i spoliczkowała go z całej siły, tak jak naprawdę to zrobiła i jak robiła już wiele razy wcześniej, a to wyrwało porucznika ze snu.

Poderwał się gwałtownie na łóżku, dysząc ciężko, jakby przebiegł maraton.

Connor zawsze się dziwił, że Hanka tak trudno rano dobudzić, nie wiedział jednak, że wynika to z powtarzających się potwornych koszmarów, ten jednak był inny niż zwykle. Android nigdy wcześniej nie pojawiał się w złych snach Andersona, a już na pewno nie w scenerii śmierci Cole'a.

Hank poczuł, że musi zobaczyć mechanicznego chłopaka, całego i zdrowego, żeby zasnąć spokojnie. Niby wiedział, że to głupie, ale mimo wszystko podniósł się i poszedł do salonu.

Connor siedział na kanapie i czytał książkę, prawdziwą, papierową. To było dość zaskakujące, bo nigdy do tej pory nie wyrażał takiej chęci, ale wyraźnie był zainteresowany, bo nawet nie usłyszał porucznika i nie zwrócił na niego na początku uwagi.

Na niedawno dokupionej drugiej, mniejszej kanapie leżała drobna, złotowłosa osóbka, przykryta kocem i śpiąca.

Na twarzy starego policjanta pojawił się łagodny uśmiech, kiedy dostrzegł, że chłopak trzyma i niemal nieświadomie głaszcze kciukiem jej drobną dłoń, w końcu jednak zorientował się, że jest obserwowany.

- Hank? – zapytał, unosząc brwi. Kosmyk ciemnych włosów opadł mu na czoło – Coś się stało?

- Nie, nie. Chciałem tylko... - zastanowił się chwilę – Napić się wody. Chloe została?

- Jak widać... - mruknął chłopak, z zakłopotaniem spuszczając wzrok na ich splecione ręce. Hank parsknął.

- Powinieneś zebrać się do kupy i zacząć się z nią w końcu normalnie spotykać, a nie jakieś podchody odpierdalasz... - prychnął, idąc do kuchni, by faktycznie się napić i nie wyjść na idiotę.

- Nigdzie mi się nie spieszy. – mruknął w odpowiedzi, nie patrząc na przyjaciela i błękitniejąc lekko na twarzy – Na razie po prostu cieszę się, że mogę z nią spędzać swój czas.

- Gadanie! – roześmiał się porucznik w odpowiedzi, kierując się z powrotem do sypialni – Po prostu nie masz jaj, żeby zwyczajnie się jej zapytać!

Nie czekał na odpowiedź chłopaka, tylko poszedł z powrotem do łóżka. W końcu następnego dnia miał pracę i żaden koszmar nie był wymówką dostatecznie dobrą, aby do niej nie iść.

Tymczasem Connor spojrzał na spokojną, rozluźnioną buzię Chloe i westchnął ciężko, bo mógł się z porucznikiem sprzeczać do woli, ale prawda była taka, że miał rację.

Poprawił koc na ramieniu dziewczyny i w zamyśleniu przycisnął jej dłoń do ust. Wiedział, że to jedyny moment, w którym może taki gest wykonać, wcale nie dlatego, że obudzona Chloe by mu na to nie pozwoliła, ale dlatego, że nie pozwoliłaby mu na to jego własna, wrodzona nieśmiałość.

***

Here Comes The Sun - The Beatles

Następne przebudzenie Hanka wyglądało zgoła inaczej. Obudził się sam, wyjątkowo bez pomocy androida i od razu usłyszał muzykę i poczuł zapach śniadania. I kawy.

Wygrzebał się z pokoju. W kuchni, z łopatką w ręce tańczyła Chloe, śpiewając do piosenki, lecącej z gramofonu i tańcząc jak gdyby nigdy nic. W dni, kiedy zostawała u nich na noc, taki widok następnego dnia rano nie był niczym wyjątkowym.

Connor siedział na rogu stołu i gwizdał, czysto i głośno, z radosnym błyskiem w oczach.

- Here comes the sun! Here comes the sun, and I say it's alright! – zanuciła w jego kierunku, uśmiechając się radośnie, zamiast zwykłego ,,dzień dobry".

- Pojebało was do reszty, szósta rano to nie pora na Beatlesów! – mruknął, zgarniając stojący obok dziewczyny kubek z kawą i siadając przy stole, obok Connora.

- Każda pora jest dobra na Beatlesów! – odpowiedziała dziewczyna, zrzucając jajecznicę na talerz i podając mu.

- Jesteś za dobra na ten świat... - mruknął porucznik biorąc do ręki widelec – Głupio mi jak w kółko tak dla mnie gotujesz.

- Bzdura. – odezwał się siedzący obok android – Uwielbiasz to.

- Masz mnie. Uwielbiam to. – przyznał się bez oporu Hank, już po pierwszym kęsie.

Chloe roześmiała się tylko, klepiąc go po ramieniu.

- Nie ma problemu, poruczniku. Lubię gotować.

- Mhm. Ale tańczyć lubisz bardziej. – stwierdził pobłażliwie mężczyzna, obserwując jak dziewczyna nieustannie porusza się w rytm następnej piosenki.

Minął miesiąc od problemów w starej fabryce samochodów i mimo, że wciąż jeszcze nie pogodzili się całkowicie ze stratą przyjaciół, ich życie powoli zaczęło się układać.

Poranek przebiegł jak zwykle. Hank jadł a Chloe maglowała Connora, aby ten zatańczył z nią, chociaż do jednej piosenki. Upierał się, że tego nie zrobi, mimo, że naprawdę to lubił, żeby się z nią trochę podrażnić, a ona chyba o tym wiedziała.

W końcu tak czy siak zawsze się zgadzał, a porucznik obserwował ich znad talerza pełnym niedowierzania spojrzeniem. Jeszcze pół roku wcześniej w życiu by nie powiedział, że kiedykolwiek zobaczy tego chłopaka jak tańczy.

- Co ta dziewczyna z nim najlepszego narobiła? – pomyślał, kręcąc głową i wstając od stołu.

Następnie Chloe zwykle biegła na autobus, nie chcąc, by Anderson ją podwoził, biorąc pod uwagę kompletnie różne kierunki w których musieli się udać, by trafić do pracy, a Connor z Hankiem jechali na komendę.

- Podjechać po ciebie później? – zawołał za nią porucznik, kiedy nikła za rogiem ulicy.

- Nie! – odkrzyknęła – Dziękuję! Umówiłam się z North!

Dziewczyny przez ostatnie kilka tygodni mocno się do siebie zbliżyły. Chloe cieszyła się, że może ją wspierać w sytuacji, w której wcale nie było łatwo. Markus i jego dziewczyna stracili niedawno bardzo bliskiego przyjaciela, Simona i ciągle nie doszli całkiem do siebie.

Odetchnęła głęboko porannym powietrzem Detroit, uśmiechając się do samej siebie. Trzeba było zacząć nowy dzień.

***

Komenda główna Departamentu Policji Detroit codziennie rano żyła własnym życiem. Wszyscy rozchodzili się do swoich zajęć, często w pośpiechu, jeszcze częściej – niechętnie. Przy ekspresie do kawy niemal wybuchały bójki i do godziny dziesiątej rano nie była to bezpieczna okolica. Stukanie w klawiaturę i śmiechy były znajomym, swojskim hałasem, który zawsze sprawiał, że Connor czuł się pewniej. Wiedział gdzie jest i co ma robić, mimo, że ostatnimi czasy jego pewność siebie w pracy nieco ucierpiała.

- Cześć, Tina! – odezwał się Hank, kiwając głową w kierunku młodej policjantki o skośnych oczach, która dopijała kawę, oparta o swoje biurko – Co słychać? Trzymasz się jakoś?

- Dzień dobry. – przywitała się, uśmiechając się słabo. Obok jej terminala stało oprawione w ramkę zdjęcie czarnoskórego, postawnego policjanta z nadwagą. Connor skrzywił się. Nie mógł sobie wybaczyć śmierci Roberta, partnera dziewczyny, szczególnie widząc jak Chen ciężko to znosi. – Trzymam. Czekam na Cody'ego. – próbowała ukryć rozdrażnienie w swoim głosie, ale średnio jej się to udało.

Hank wciągnął powietrze z sykiem.

- O kurwa, serio? Fowler opchał ci tego gamonia pod opiekę?

- Akurat jestem wolna, odkąd, no wie pan... - wzruszyła ramionami. Ciągle nie chciała poruszać tego tematu – Nie biorę się na razie za żadną ciężką robotę, a jeździć na patrole mogę i z Codym. Poza tym sama jeszcze nie tak dawno byłam gówniarą bez doświadczenia, na pewno da się z niego jeszcze coś zrobić.

- Taką ofermą, to nie byłaś ani ty, ani żaden inny młodzik, którego miałem okazję obserwować przez całą moją długą karierę! – prychnął porucznik – Nie wiem jakim cudem wypuścili tego patafiana z akademii z dyplomem, ale musieli mieć bardzo dobry dzień, ewentualnie to jakaś chora pomyłka! Jest tu od dwóch tygodni, a już zdążył spierdolić wszystko co było do spierdolenia i Reed nie ma już teraz nic do roboty.

Jakby wywołany jego słowami z pokoju socjalnego wybiegł Gavin, w swojej nieodłącznej brązowej kurtce, zdecydowanie za ciepłej na kwiecień, ale na tyle ikonicznej, że nie chciał jej zdejmować. Zatrzymał się z poślizgiem koło Tiny, wyjął jej kawę z dłoni, dopił duszkiem i oddał jej pusty kubek.

Zanim zorientowała się co się dzieje chłopak zdążył pocałować ją w policzek, porwać z jej biurka croissanta, wsadzić całego na raz do ust i polecieć dalej, w kierunku wyjścia z posterunku, machając Connorowi przed oczami wyprostowanym środkowym palcem, z czystego przyzwyczajenia, nie mówiąc do nikogo ani słowa.

Chloe śpiewała, Gavin obrażał wszystkich wkoło, przywłaszczając sobie ich jedzenie i picie. Każdy miał swój sposób na to, by powiedzieć ,, dzień dobry".

- Dupek. – mruknęła Tina, zawiedziona odstawiając puste naczynie na biurko, ale mimo tego w jej głosie słychać było czułość – Pewnie ma robotę w terenie i nie ma czasu czekać na własną kawę.

- Uważaj jak chodzisz, fujaro! – usłyszeli jeszcze tylko spod drzwi niewyraźne warknięcie Gavina, zapchanego rogalikiem i już wiedzieli, że epicko spóźniony Cody w końcu raczył się pojawić. Chłopak był niski, chudy, z jasnymi włosami opadającymi na czoło. Wyglądał jakby urwał się prosto nie z collegu, a z podstawówki, miał tendencje do robienia sobie krzywdy wszędzie tam, gdzie było to możliwe. Wszelkie sprzęty AGD i RTV w promieniu kilometra drżały na jego widok, a kiedy tylko wpadał na pomysł by w ogóle dotknąć swojej własnej broni wszyscy odruchowo padali na ziemię i zakrywali głowy, świadomi, że ćwiczenia ze strzelania zaliczył chyba dzikim fartem. Jednym słowem, chłopaczek był chodzącym zniszczeniem i destrukcją, a przy tym był tak słodki i pełen skruchy, że nawet nie dało się na niego długo złościć.

- Przepraszam, spóźniłem się... - wysapał, stając przed Tiną – To dlatego, że...

- Dobra, nieważne! – przerwała mu szybko, dochodząc do wniosku, że jeśli Cody zacznie opowiadać jej o swoich życiowych problemach, prawdopodobnie w ogóle nie wyjdą z komendy. – Później mi opowiesz. Na razie, panowie! – rzuciła do Hanka i Connora, po czym złapała swojego świeżo upieczonego partnera za ramię i wywlekła przez szklane drzwi.

Anderson skrzywił się niechętnie, ale nie poświęcił rozmyślaniom o Codym zbyt wiele czasu. Zebrał się w sobie i ruszył do gabinetu Fowlera, z androidem za plecami. Popchnął szklane drzwi i znalazł się w środku.

- Cześć, Jeffrey. – przywitał się – Jakaś nowa robota?

- Właściwie tak. – odpowiedział kapitan, który wydawał się jednak nieco zakłopotany. – Morderstwo, nie żyje android i mała dziewczynka. Chętnie bym wam to dał, prawdę mówiąc, ale po ostatnich zawirowaniach, jeśli bardzo nie chcecie, mogę to dać dla Chrisa i Gavina, a wy się zajmiecie jakimiś duperelami w stylu kradzieży.

Hank odwrócił się i spojrzał na chłopaka stojącego za nim, zupełnie spokojnego.

- Czemu się na mnie tak patrzysz? – zapytał, unosząc brwi – Jeśli chodzi o mnie mogę się tym zająć, nie ma sprawy.

- Pewny jesteś?

- Tak, możemy to wziąć. Wszystko będzie dobrze.

- Zamknij lepiej japę, młody. Pamiętasz co się ostatnio wydarzyło, kiedy powiedziałeś tak o sprawie?

- Pamiętam, ale każde morderstwo jest inne, a Suharto przecież siedzi. W końcu kiedyś musimy wrócić do normalnej pracy.

- Coś w tym jest. – wtrącił się Jeff – Wiesz, wolę trzymać takie sprawy z daleka od Veelta, tak długo, jak długo jest to możliwe. Do tej pory mi głupio, że kazałem Tinie się nim zajmować, ale ktoś to musi robić, a ona ma najwięcej cierpliwości.

Hank westchnął ciężko.

- ,,Idź do policji" – mówili. ,,Będzie fajnie" – mówili. – mruknął niechętnie, ale wrodzona detektywistyczna ciekawość porucznika już wygodnie rozgościła się w jego umyśle i nie miała ochoty się nigdzie wynosić. Podniósł wzrok na Jeffreya i kiwnął głową. – Dobra. Daj nam tą sprawę.

Rzucił jeszcze jedno kontrolne spojrzenie na Connora i z zaskoczeniem odkrył, że w oku chłopaka pojawił się błysk ekscytacji, niczym w oku psa myśliwskiego, który złapał ciekawy trop i tylko czeka na pozwolenie, żeby zerwać się z napiętej smyczy.

***

Proszę pana - sanah

Niespokojny wzrok dziewczyny błądził po ciele nieświadomego niczego chłopaka, który grzebał w przeróżnych dokumentach ze zmarszczonymi brwiami.

Znała go zaledwie od półtora roku, ale w jej przypadku była to właściwie jedna czwarta życia. Wszystko w nim było znajome. Mocne, szerokie ramiona i barki, jednocześnie silne i delikatne. Dłonie, o długich i smukłych palcach, palcach pianisty, które tak idealnie pasowały do jej własnych, drobnych. Twarz, często spięta i pełna powagi z powodu nadmiaru odpowiedzialności i obowiązków i oczy, dwukolorowe, ale wcale nie dlatego wyjątkowe. Jeśli chodziło o nią, mogły nie mieć koloru wcale. Chodziło o to, jak zawsze na nią patrzyły, z niewyobrażalną czułością i dumą.

Tak przynajmniej było do bardzo niedawna, bo teraz miała poczucie, że wszystko się sypie jej na głowę, jak ruiny starej fabryki, a ona próbuje to posklejać za pomocą kleju na gorąco i kilku rolek taśmy malarskiej. Ba, nawet nie to było najgorsze! Była przekonana, że nawet bez taśmy malarskiej by się udało, gdyby tylko miała w chłopaku takie oparcie jak zawsze.

A ono niespodziewanie znikło. Znikło razem z ich wspólnym przyjacielem, Simonem, pozostawiając po sobie rozpacz i frustrację, której nie umiała utrzymać na wodzy.

Bo prawda była taka, że North była nieposkromiona i humorzasta jak płomień. Żadna emocja nie była w stanie usiedzieć w niej na dłużej, wszystkie wyrywały się od razu na wolność. Z równą pasją kochała i nienawidziła. Potrafiła wybuchnąć z pełną mocą, bez jakiejkolwiek kontroli, by równie szybko ostygnąć i opłakiwać szkody, których narobiła.

A jej Markus był ostatnimi czasy jak kanister benzyny – zimny i nieporuszony, ukrywający się po kątach, trzymający wszystko wewnątrz, tak długo, jak długo ktoś nie rzucił w jego kierunku zapałki.

-Wychodzę... - rzuciła w jego kierunku, ale nie doczekała się żadnej reakcji. – Markus!

- W porządku. – odpowiedział, nie podnosząc nawet wzroku.

Poczuła jak narasta w niej irytacja.

- Mógłbyś przynajmniej na mnie spojrzeć, kiedy do mnie mówisz? – poprosiła i naprawdę, naprawdę bardzo się starała ukryć rozdrażnienie w swoim głosie, ale już po pierwszym słowie zdała sobie sprawę, że jej się nie udało.

Podniósł na niej oczy. Spojrzenie chłopaka prześlizgnęło się po niej jak gdyby była ze szkła. Zmarszczył brwi, jakby z niechęcią.

- North, czy naprawdę musimy to teraz zaczynać od nowa?

Otworzyła usta i już miała odpowiedzieć coś średnio przyjemnego, ale nadludzkim wysiłkiem woli zmusiła się do zaciśnięcia zębów.

- Nie. Nie musimy.

- Świetnie. – odpowiedział, spuszczając ponownie głowę.

Wzięła torebkę, przełożyła ją przez ramię i ruszyła do wyjścia z sypialni. W progu zatrzymała się jeszcze na chwilę i rzuciła na Markusa jeszcze jedno spojrzenie.

- Hej. - odezwała się niepewnie – Kocham cię.

Tym razem na nią popatrzył.

- Ja ciebie też. – odpowiedział w końcu.

Dziewczyna westchnęła, po czym ruszyła w dół po schodach.

- To dobrze... - mruknęła do siebie, wychodząc na świeże powietrze – Bo już miałam wątpliwości.

***

Kiss Me - Ed Sheeran

Chloe siedziała w kawiarni, z parującą filiżanką w dłoni i czekała na przyjaciółkę. Oczywiście w naczyniu nie było kawy, ani herbaty, tylko zwykłe tyrium, które androidy musiały co jakiś czas uzupełniać, ale zamówiła je sobie, żeby nie czuć się głupio, po prostu siedząc jak kołek.

Była chwilę przed czasem, ale dobrze się czuła w tym miejscu. Znalazła je kiedyś przypadkiem, kiedy wracała z zakupów, zaopatrzona w kilka ładniejszych rzeczy do ubrania i od tej pory lubiła tutaj wracać.

Kupiła sobie wtedy sukienkę, nie elegancką i długą, jak te, w które ubierał ją Elijah, ale zwyklejszą, błękitną, taką do noszenia na co dzień. Kiedy Connor zobaczył ją w niej po raz pierwszy, długo na nią patrzył i zastanawiał nad czymś taki intensywnie, że niemal była w stanie śledzić jego proces myślowy.

- Czy to... - zaczął w końcu zakłopotany. – Czy to jakaś szczególna okazja?

- Pytasz o ubranie? – zapytała, uśmiechając się do niego – Nie, po prostu każdy potrzebuje czasem odmiany. Czemu pytasz? Nie podoba ci się?

Zrobił się niebieski na twarzy.

- Oczywiście, że mi się podoba...- wymamrotał, drapiąc się nerwowo po karku – Po prostu lubię twoje swetry.

Roześmiała się wtedy.

- To dobrze, bo zdecydowanie nie zrezygnuję z nich na stałe.

Z rozmyślań wyrwał ją staroświecki dzwoneczek przy drzwiach i do wnętrza weszła North. Chloe miała wrażenie, że dziewczyna jest zawsze gotowa do walki. Coś było w sposobie, w który wchodziła do nowych pomieszczeń, w sposobie, w jaki patrzyła na innych, w jaki się poruszała.

To co jednak imponowało jej najbardziej, to jej zdolność do dobierania ubrań i dodatków tak, by podkreślić wszystko co w niej ładne. Widać było, że moda jest jej pasją, chociażby po tym, jak fenomenalnie potrafiła ograć chociażby zwykłą koszulę i jeansy.

- Jestem. Długo czekasz? – zapytała, opadając na krzesło naprzeciwko Chloe i posyłając jej roztargniony uśmiech. Nie było jej w domu jedynie od jakichś piętnastu minut, a już czuła, jak oddycha z ulgą. Posiadanie kogoś z kim można było spędzić czas z dala od pracy i codziennej rutyny mogło być prawdziwym wybawieniem.

- Nie wiem. – odpowiedziała blondynka z pewnym zaskoczeniem – Zamyśliłam się.

- Ah, tak? – na twarzy North pojawił się diabelski uśmieszek – A o czym tak myślałaś, jeśli mogę wiedzieć? A może raczej o kim?

- Skończ, zanim zaczniesz! – Chloe uniosła ostrzegawczo dłoń – Wiem co masz na myśli i nie mam zamiaru ci o niczym opowiadać, bo nic szczególnego się nie dzieje!

- Uważaj, bo ci uwierzę... - roześmiała się North – Powinnaś widzieć teraz samą siebie, szczerzysz się jak głupia, a nawet nie powiedziałam jego imienia! Poza tym powinnaś już przywyknąć, mówiłam ci przecież, że zeswatanie was ze sobą to mój cel życiowy!

- Ale...

- Dobra, skończ, obie wiemy co się dzieje. Powiedz lepiej, jak się układa między wami.

Chloe poddała się, chowając twarz w dłoniach, czując jak cała się rumieni. Wszelkie protesty skazane były na porażkę. Odetchnęła głęboko, jednocześnie zawstydzona i uśmiechnięta od ucha do ucha.

- Okej. Okej. – odezwała się w końcu, podnosząc wzrok – Jest uroczy.

- Aha. Mów dalej. – dziewczyna zabrała jej filiżankę ze spodeczka i upiła łyk tyrium, nie spuszczając z niej oczu.

- Jest uroczy i chyba mnie lubi.

North zakrztusiła się raptownie.

- Jaja sobie robisz?! – prychnęła – Laska, poleciał dla ciebie do prawdziwego piekła i z powrotem, widziałaś zresztą co przeżył żeby cię stamtąd wydostać. Szaleje za tobą!

Chloe wzdrygnęła się. Pamiętała ten krótki moment, zanim przeszła w stan uśpienia w starej fabryce, kiedy Connor trzymał jej dłoń i nie ukrywał przed nią niczego, najmniejszego nawet wspomnienia.

Zobaczyła i poczuła ten obezwładniający ból, który przeżył. Nigdy potem o tym nie rozmawiali. Czuła, że chłopak nie ma na to ochoty.

- No dobrze, nazwijmy to po twojemu. – zgodziła się – W każdym razie, jest uroczy. Nieśmiały. I absolutnie nie umie flirtować.

North roześmiała się cicho.

- Tak, to brzmi jak on.

- Co zabawne, najlepsze rzeczy robi i mówi, kiedy nie myśli, nie analizuje, nie zastanawia się godzinami. No wiesz, kiedy jest spontaniczny. Jakieś dwa tygodnie temu zapytałam go, kto jest w jego typie. Nie zrozumiał, no to wytłumaczyłam mu, że pytam o to, jakie dziewczyny mu się podobają. Spojrzał się tylko na mnie jak na kretynkę i rzucił zupełnie spokojnie, że przecież żadne inne dziewczyny mu się nie podobają. I nawet się nie zorientował, co właściwie powiedział!

- Słodkie, aż się niedobrze robi. Jak stracisz do niego cierpliwość, daj mi znać. Zejdziemy się i razem będziemy silne i niezależne.

Chloe uniosła brwi. Ciężko jej było wyobrazić sobie North, która nie byłaby silna i niezależna, obojętnie, czy w związku czy też nie.

- Markusowi chyba nie spodobałby się ten pomysł...

- Markusowi ostatnio nic się nie podoba, mam wrażenie, że ze mną na czele... - mruknęła, spuszczając wzrok.

- North... - blondynka wyciągnęła rękę i złapała dłoń dziewczyny w pocieszającym geście - Musisz mu dać mu trochę czasu. Wiesz przecież...

- Tak. – pokiwała głową, a rudawe kosmyki włosów opadły jej na oczy, wymykając się z warkocza – Wiem. Zresztą, nie jesteśmy tutaj, żeby słuchać mojego narzekania... - uśmiechnęła się ponownie, z niewielką dozą złośliwości – Całowałaś się z nim?

- Na Ra9, jesteś zupełnie niemożliwa!

***

Salute - Little Mix

- Jak to kurwa nie mogę?!

Bob Brown, szef specjalistycznej ekipy przeszukującej gruzy był naprawdę nieszczęśliwy. To jemu zlecono kontakt z tą zupełnie szurniętą młodą pannicą, wydzierającą się na niego z dziwacznym akcentem, kiedy wszyscy jego podwładni, przysłowiowo ,,polegli". Naprawdę zaczynała go przerażać i co gorsza, wcale nie miała zamiaru go posłuchać.

- Proszę pani... - zaczął – To jest teren zamknięty, należący do Cyber Life, nie mam pojęcia jak się tu pani dostała, bez specjalnego pozwolenia, ale zaraz będę musiał wezwać ochronę i po prostu panią wyrzucić.

Dziewczyna zamarła na chwilę, dysząc ciężko, doprowadzona najwyraźniej do ciężkiej furii.

- Czy ty mi właśnie próbujesz powiedzieć, że żaden z tych pacanów, którzy nawet nie chcieli ze mną normalnie porozmawiać, tylko przysyłali się do mnie jeden po drugim, nie wie nawet, jak wygląda ich własna szefowa!? – ryknęła w końcu – Mam najspecjalniejsze kurwa pozwolenie, jakie można mieć, bo to teren Cyber Life, jak sam stwierdziłeś durny ośle! A ja... - zawiesiła na chwilę głos, jakby upewniając się, że wszystko co mówi dociera do Boba – Ja jestem Cyber Life.

Niczego nie rozumiał. Otworzył usta, próbując coś powiedzieć. Widząc to kobieta wzniosła ręce do nieba, jak gdyby wołając do Boga o pomoc.

- KAMSKA MAGDALENA! – krzyknęła w końcu – Mówi ci to coś?!

Bob zbladł.

- Rozmawiałeś z moim managerem dwie godziny temu! Powiedział ci, że przyjadę najszybciej jak będę mogła, tak, czy nie? Mam ci pokazać dowód osobisty?

Była to prawda, ale mężczyzna spodziewał się raczej tego, że dyrektorka tak potężnej korporacji, mówiąc ,,najszybciej jak się da" będzie miała raczej na myśli ,,pod koniec miesiąca" niż ,,za dwie godziny".

- Przepraszam najmocniej... - wykrztusił – Nie wygląda pani tak jak myślałem...

Oczekiwał raczej, że przyjedzie luksusowym samochodem, ubrana w buty na obcasie i obcisłą sukienkę i że będzie mieć przynajmniej trzydzieści lat, tymczasem stała przed nim ubrana w wygodne jeansy i zwykły T-shirt, oraz trampki i była w wieku jego własnej córki.

- Nie myśl. – prychnęła – Cienki jesteś w tym temacie. Miałam przyjechać w szpilach na budowę i złamać sobie nogę? Poza tym, czy was naprawdę aż tak nie obchodzi, dla kogo pracujecie? Nie oczekuję, że czytacie gazety, albo oglądacie wiadomości, w których pojawiam się od miesiąca przez durnych pismaków z całego Detroit, ale wystarczyło mnie zapytać kim jestem, zamiast trzymać mnie tu dwadzieścia minut i powtarzać jak lunatycy ,,pani poczeka, przyślę kolegę"!– odetchnęła głęboko – Nie, ja muszę porozmawiać sobie poważnie z Richardem, nie możemy zatrudniać takich bęcwałów do naszych najważniejszych projektów!

Panna Kamska była osobą, która szczyciła się zdrowym dystansem do świata. Raczej nie przejmowała się drobnostkami i uważała, że tak długo, jak długo może sobie kupić na pocieszenie butelkę wina i ładne buty, świat jest całkiem do zniesienia, dlatego nie była zadowolona, że pozwoliła grupce średnio rozgarniętych mężczyzn doprowadzić się do stanu takiej furii, jakiej nie doznała od co najmniej dziesięciu lat. Nie spieszyła się nigdy przesadnie, ale wychodziła z założenia, że jeśli marnować czas, to jedynie na rzeczy przyjemne.

- No dobrze... - odezwała się, uśmiechając się – Skoro już sprawę moich pozwoleń mamy wyjaśnioną, byłabym wdzięczna, gdyby pokazał mi pan w końcu co znaleźliście.

Bob, absolutnie roztrzęsiony, przekonany, że nigdy więcej nie dostanie żadnej roboty, poprowadził ją przez gruzy, do zejścia do piwnic. Okazało się, że to, co zawłaszczył sobie seryjny morderca, indonezyjski naukowiec - Naufal Suharto, było jedynie przykrywką dla tego, co kryło się pod spodem. Jeszcze jedno, ukryte, najgłębsze piętro.

Schowane drzwi, zejście po schodach, sterylnie biały korytarz, zakończony kolejnymi drzwiami, niestety zamkniętymi na szyfr.

- To bardzo skomplikowany kod, proszę pani. – odezwał się nieśmiało jej przewodnik – Ma kilkaset tysięcy kombinacji, potrzeba będzie dobrego programu, żeby go...

Magdalena uniosła palec, co w zupełności wystarczyło, by zamknąć mężczyźnie usta. Wpatrywała się w tabliczkę z cyframi w skupieniu, przez prawie dwie minuty, a następnie wyjęła z torebki piekielnie dobrego, drogiego palmtopa i zaczęła wpisywać linijki kodu z prędkością światła.

Chwilę później światełko nad wejściem zmieniło kolor na zielony, a drzwi się otworzyły.

- No, Eliasz... - mruknęła w swoim ojczystym języku – Zobaczmy, co tak bardzo chciałeś zakopać.

Weszła do pomieszczenia, zostawiając za sobą Boba, który stał z otwartymi ustami jeszcze dłuższą chwilę, zanim ośmielił się pójść za nią.

Tymczasem Kamska stała na środku niezbyt dużego laboratorium technicznego i wpatrywała się w coś, co stało na środku niewielkiego podwyższenia.

- Dostaniesz pan premię! – rzuciła w jego stronę, wprawiając go w jeszcze większe osłupienie, niż przed chwilą. – Wychodzimy stąd, a ja zamykam drzwi z powrotem, nikt nie ma prawa mi się tu kręcić. – rzuciła, wyjmując z kieszeni telefon – Ale najpierw muszę wykonać telefon.

Czekała jedynie kilka sekund.

- Mój ulubiony promyczek słońca! – zawołała – Pamiętasz, że wisisz mi przysługę? – słuchała odpowiedzi ze złośliwym uśmieszkiem na ustach – No widzisz, tak się składa, że mam tu coś, w czym możesz zechcieć mi pomóc...

Każdy mówi ,,dzień dobry", na swój własny sposób. ,,Dzień dobry" Magdaleny Kamskiej, w jakiejkolwiek formie by się nie objawiło, zawsze oznaczało kłopoty.

Kaboom!

Boże, jestem podekscytowana jak dzieciak! :D Powiem nieskromnie, że jestem dość dumna z tego, jak nam się to wszystko zaczyna, wyjątkowo dobrze mi się pisało przez ostatnie kilka dni.

Aż podskakuję na myśl ile jeszcze mam do roboty, ale wcale nie czuję się przytłoczona - to zdecydowanie dobra wiadomość dla mnie!

Dajcie koniecznie znać co myślicie i czy macie jakieś konkretne oczekiwania. Myjcie rączki, pijcie dużo wody i trzymajcie się tam wszyscy! Cieszę się, że tu jesteście!

Aloha!

~Gabu

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top