20. Oddział specjalny
bad guy - Billie Eilish
Detroit, 15.03.2046
Szef Departamentu Policji Detroit, Thomas Howard przyglądał się z powątpiewaniem ustawionym przed nim oficerom. Komendant Lincoln przeprowadzał rekrutację, on miał jedynie sprawdzić, jak wyglądają wybrane przez niego osoby, tego co miał przed sobą jednak nie oczekiwał.
Sprawa, którą się zajmowali nie była łatwa. Wymagała umiejętności, determinacji, ostrożności i wiązała się ze sporym ryzykiem, co z kolei oznaczało, że byli mu potrzebni najlepsi ludzie.
Normalnie czymś takim powinni się zajmować się federalni, ale kwestie androidów wciąż były bardzo skomplikowane, w związku z czym biuro śledcze wyjątkowo się wycofało i zmuszeni zostali do utworzenia oddziału specjalnego na własną rękę.
Howard nie miał pojęcia jak powinien to zorganizować. Minęły lata od mechanicznej rewolucji, a prawo wciąż w wielu kwestiach było dziurawe jak szwajcarski ser, nie wspominając o tym, że zarząd DPD został pozostawiony sam sobie z hasłem: ,,no, radźcie sobie".
Ostatecznie postanowili po prostu przeprowadzić rekrutację na podstawie wyników testów psychologicznych i sprawnościowych i wybrać dziesięciu, może piętnastu najbardziej uzdolnionych oficerów z całego miasta, na razie wszystko wskazywało jednak na to, że jednostka nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań.
Stały przed nim osoby, które najlepiej przeszły postępowania naborcze, widział to czarno na białym w swoich notatkach, które trzymał w dłoni, a tymczasem połowa z nich nawet nie miała jeszcze żadnego specjalnego przeszkolenia. Czy zaszła jakaś pomyłka?
Wysunął ołówek z kieszeni. Lubił dopisywać na raportach własne wnioski, by później je analizować.
Westchnął, po czym przeniósł wzrok na pierwszą osobę w szeregu.
Chen Tina, lat 37
Stała spokojnie, wyprostowana, nie odwracając wzroku pod wpływem jego spojrzenia. Wyglądała na zdecydowanie młodszą, niż faktycznie była. Niewysoka, szczupła, prawie drobna.
-Pani Chen, co pani tu właściwie tu robi? - zapytał zmęczonym tonem - Pani się urwała ze zwykłej drogówki. To nie jest robota dla kobietki, która od lat jeździ na patrole.
Mężczyzna stojący obok drgnął niespokojnie i rzucił Thomasowi groźne spojrzenie.
-Robię też wiele innych rzeczy. - zapewniła - Lubię wyzwania. Uznałam, że moje umiejętności są odpowiednie do tej pracy i chciałam się nimi wykazać. Skoro tu jestem, to najwyraźniej testy sprawnościowe i psychologiczne potwierdziły moje podejrzenia.
-W terenie nikt nie będzie pani testował na przyjemnej sali gimnastycznej! - prychnął - Co pani zrobi, w kryzysowej sytuacji, wypisze porywaczowi mandat?
-Zaraz ci taki mandat wypiszę, że cię własna matka nie pozna! - wyrwało się następnemu w kolejce oficerowi, który wydawał się nie przejmować faktem, że za takie odzywki może bardzo łatwo stracić pracę.
Howard zmarszczył brwi, rzucając okiem na dokumenty.
Reed Gavin, lat 43
Wyglądał na kogoś, kto sprawia kłopoty. Spoglądał niechętnie na szefa, z rękoma założonymi na piersiach, jak obrażone dziecko i wykrzywiał pogardliwie kącik ust. Był w dobrej kondycji, ale blizny na łuku brwiowym i w poprzek nosa nadawały mu aparycję niepokornego zabijaki, który raczej jest aresztowany, niż aresztuje, a jego niewybredny komentarz wzbudził w lubiącym dyscyplinę Thomasie irytację.
Detektyw chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Tina podniosła dłoń na wysokość jego klatki piersiowej i pokręciła głową, nawet na niego nie spoglądając. Odetchnął nerwowo, ale zdołał ugryźć się w język, a to podsunęło Howardowi pewne podejrzenie.
-To twoja żona, czy każdej swojej koleżanki tak grzecznie słuchasz?
-A co cię to obchodzi? - odparował - Musimy być małżeństwem, żebym mógł jej bronić? Może po prostu nie lubię głu...
-Przepraszam za niego, Gavin już nie będzie się odzywał. - przerwała oficer Chen stanowczo - To mój partner, mamy razem dziecko.
-Gratuluję, szkoda tylko, że zakładamy oddział specjalny, a nie wesołe przedszkole! - prychnął, odwracając się od niej.
Nie lubił, kiedy dwie blisko ze sobą związane osoby pracowały w jednej jednostce. Często zdarzało się, że poświęcały wtedy dobro misji i całego zespołu na rzecz tego drugiego i mogło się to skończyć źle, nie chciał jednak tracić więcej czasu na bezsensowne dyskusje.
-Apropos wesołego przedszkola... - westchnął, stając przed kolejną osobą w rzędzie - Zgubiłaś się?
Dziewczyna stojąca przed nim była ładna i wysoka, ale bardzo, bardzo młoda, świeżo wypuszczona z akademii, prawdopodobnie pozbawiona jakiegokolwiek poważnego doświadczenia. Oczy jej błyszczały z ekscytacji i sprawiała wrażenie, jakby miała problem z ustaniem w miejscu.
Rosales Marcia, lat 22
Zmarszczyła z oburzeniem nos.
-Nie, proszę pana. -odpowiedziała z urazą w głosie -Jestem tam gdzie trzeba.
-Na pewno? Bo mi się wydaje, że po prostu nie wiesz gdzie jesteś. - przewrócił oczami - Nie masz pojęcia w co się pakujesz, dziecinko.
Wzruszyła ramionami, starając się tym gestem ukryć irytację.
-To się okaże.
Szedł dalej, przyglądając się kolejnym osobom i coraz bardziej miał ochotę złapać się za głowę.
McFinn Aaron, lat 26
Do tej pory pracował głównie przy aktach.
Harrison Frederick, lat 46
Od lat nie robił na żadnej komendzie, był nauczycielem w akademii.
Z dziesięciu zgromadzonych osób tak naprawdę tylko ostatnia wyglądała dokładnie jakby była na swoim miejscu.
Chłopak odkąd szef po raz pierwszy na niego spojrzał nie odezwał się ani nie poruszył, ale w jego napiętej twarzy widać było niecierpliwość. Był wysoki, odpowiednio zbudowany i jako jedyny w pełnym umundurowaniu.
Anderson Connor, android RK800
Thomas oczywiście go kojarzył, w środowiskach policyjnych była to postać kontrowersyjna i raczej dość dobrze znana, a poza tym sam podpisywał wniosek kapitana Fowlera o jego awansowanie na specjalnych warunkach, po aresztowaniu Naufala Suharto, seryjnego zabójcy.
-I co pan myśli, sierżancie? - zapytał, odrobinę kpiąco.
-Myślę, że nas pan nie docenia i że jako zespół jak najbardziej jesteśmy zdolni do wykonania zadania. - odpowiedział spokojnie.
Howard uniósł brew.
Dziesięć osób, cztery z tego samego posterunku.
Musiał wykonać dwa telefony. Jeden, do komendanta Lincolna, z pytaniem co się u licha stało i jakim cudem tak różni i na pierwszy (a także drugi i trzeci) rzut oka nie nadający się do takiej pracy oficerowie zdołali w ogóle zaliczyć wszystkie sprawdziany, nie mówiąc już o osiąganiu tak spektakularnych wyników, oraz drugi, do Jeffreya Fowlera, z pytaniem, skąd u licha wytrzasnął takich ludzi..
***
Good Grief - Bunker Sessions - Bastille
Wszystko zaczęło się od tego, że na początku nowego roku, niecałe trzy tygodnie po śmierci Oliviera, Hank oficjalnie zrezygnował z pracy.
Święta były trudne. Manfredowie nie zjawili się u nich na kolację jak co roku. Prawdę mówiąc od pogrzebu wlasciwie nie wychodzili z domu, co było oczywiście zrozumiałe, a oni sami również nie byli w szczególnie bożonarodzeniowym nastroju, więc poza Chloe, która w Wigilię odwiedziła Levi'ego Roibosa, po prostu przesiedzieli te kilka wolnych dni razem w domu, starając się jakoś zająć sobie głowy i udając, że dziewczyna wcale nie ma oczu zbłękitniałych od płaczu, że Connor wcale nie kręci monetą z prędkością światła i że Hank nie walczy uporczywie z pokusą wypicia przynajmniej jednego piwa, które skończyłoby się na butelce szkockiej.
I wtedy porucznik powiedział im, że nie ma zamiaru wracać.
Trochę się tego spodziewali i oczywiście rozumieli dlaczego podjął taką, a nie inną decyzję, ale Connor czuł się wyjątkowo paskudnie, kiedy po raz ostatni przekraczali drzwi posterunku razem.
Hank przyszedł żeby się pożegnać i zabrać wszystkie swoje rzeczy osobiste. Przeprowadził jeszcze przed sylwestrem, podczas swoich ostatnich dni pracy, długą rozmowę z kapitanem Fowlerem i jego bądź co bądź, wieloletni kolega, trochę go zaskoczył swoim podejściem.
-Jebać okres wypowiedzenia. - uśmiechnął się łagodnie - Zasłużyłeś na przerwę. Mamy kilku nowych młodzików, komenda bez ciebie nie upadnie. - poklepał go po ramieniu.
-Skoro aż tak bardzo chcesz się mnie pozbyć... - Anderson przewrócił oczami - To nie będę się tu kisił dłużej niż to potrzebne. Przyjdę na początku stycznia po moje graty.
-Potrafisz być prawdziwym wrzodem na dupie, ale muszę ci przyznać, że bez ciebie to już nie będzie to samo. - Jeffrey pokręcił głową z rozbawieniem - Nie martw się, rozumiem. Ja też długo już nie pociągnę w tym cyrku.
-To jak już jebniesz odznaką o stół, to zadzwoń do mnie. - rzucił Anderson, podnosząc się - Jak będzie mi się chciało, to zaproszę cię na kawę.
Ruszył do wyjścia, z gabinetu, ale w ostatniej chwili zatrzymał się i obrócił przez ramię.
-Miej oko na młodego dla mnie.
Nie chciał robić szopki. Żadnej imprezy pożegnalnej, żadnego wielkiego wydarzenia. Chciał się zwinąć tak cicho jak to tylko było możliwe i pożegnać się tylko z kilkoma najbliższymi osobami, ale okazało się, że wieść o jego przejściu na emeryturę już się rozeszła i Tina Chen, kiedy tylko pojawił się w pracy, rzuciła mu się na szyję becząc jak bóbr.
Niechętnie musiał przyznać, że się wzruszył. Bardzo lubił dziewczynę, której karierę obserwował od samiutkiego początku i było mu miło, że jej też będzie go brakować.
Następni pojawili się Chris i Ben, którzy przed pojawieniem się Connora znosili jego humory, współpracując z nim przy wielu zgłoszeniach, obaj tak rozklejeni, koedy się z nim żegnali,że aż poczuł się zażenowany w ich imieniu.
A potem nastąpiła reakcja lawinowa i skończyło się to tak, że skwaszony Connor pakował do kartonu drobiazgi z jego stanowiska, a on tylko ściskał dłonie i zapewniał w kółko, że wcale nie umiera, że będzie czasem wpadał porozmawiać i żeby się wszyscy na litość boską uspokoili.
Ostatni zjawił się Gavin, który stał chwilę przed nim, nie mając najwyraźniej pojęcia, co takiego powiedzieć.
-Gówniarz Reed! - rzucił porucznik, rozbawiony - Jak masz zamiar się popłakać, to poczekaj, poproszę kogoś żeby to nagrał.
-Jeb się Anderson! - burknął, po czym objął go krótko i poklepał po plecach - Dobrze, że zostawiasz swój toster, bo nie miałbym się z kim kłócić.
Ostatecznie opuścił komendę ze swoimi rzeczami, z nowym gramofonem, wręczonym przez Jeffreya, na który wszyscy się złożyli (podziękował zaraz po tym, jak nakrzyczał na nich że oszaleli), oraz pudełkiem pączków.
Wrócił do domu, zdjął buty i opadł na fotel z westchnieniem, trochę ulgi, a trochę melancholii.
Chloe, która tego dnia wróciła trochę wcześniej z pracy postawiła przed nim kubek herbaty, po czym pocałowała go w zarośnięty policzek.
-Gratuluję, poruczniku. - odezwała się miękko - Może pan odpoczywać.
Był spokojny i zadowolony, w przeciwieństwie do Connora, który następnego dnia przed wyjściem do pracy wyglądał tak nieszczęśliwie, że Hankowi skojarzył się z kopniętym szczeniakiem.
-Przestań się mazać, młody. - rzucił rozbawiony, jedząc śniadanie - Dasz sobie radę, to ta sama robota co zwykle. Musisz się przyzwyczajać, twoja bateryjka jest trochę mocniejsza niż moja i nie zawsze będę cię niańczył.
Robił sobie żarty, ale nie osiągnął zamierzonego efektu, bo android stropił się jeszcze bardziej.
-Wiem.- odpowiedział cicho - Chyba po prostu udało mi się o tym na chwilę zapomnieć.
Anderson uniósł brew zaskoczony.
Martwił się, bo z Connorem działo się coś niedobrego. Od śmierci Ollie'go jego spokojna i pewna siebie wersja, która była efektem ciężkiej pracy androida nad sobą znikła gdzieś zupełnie, pozostawiając za sobą znajomego, znerwicowanego i spiętego chłopaka, którego Hank miał nadzieję już nigdy nie oglądać.
Uświadomił, że Connor jest na świecie trochę ponad siedem lat. Miał dosłownie rok doświadczenia życiowego więcej, niż Cole, kiedy zginął i chociaż narodził się z mentalnością mniej więcej dwudziestopięcioletniego mężczyzny i nieskończenie większą wiedzą, niż ta dziecięca, to wciąż może potrzebować kogoś, kto pokierowałby go we właściwym kierunku.
Mógł mu powiedzieć wiele rzeczy.
Mógł mu powiedzieć, że jest wystarczająco dobry, żeby ze wszystkim sobie poradzić. Że popełnianie błędów jest rzeczą ludzką, a on jest człowiekiem, tak samo ważnym jak każdy inny. Że życie nie jest łatwe i czasem daje w kość, zupełnie bez powodu, ale nie należy się tym zadręczać. Że jest z niego dumny. Że jest najlepszym przyjacielem, jakiego Hank kiedykolwiek miał, najbliższą mu osobą na świecie. Synem.
Mógł to wszystko powiedzieć i każde słowo byłoby prawdą, tylko że Anderson nie był dobry w okazywaniu czułości.
Przez specyficzny początek ich relacji i wcześniejsze lata zgorzknienia, wypracowali sobie z Connorem system, w którym to co sądzili o sobie nawzajem, o ile nie wymknęło się gdzieś przez przypadek, w postaci głośnej myśli, pozostawało najczęściej nienazwane, ukryte w pewnych niedopowiedzeniach i prostych gestach i każdy z nich czuł się z tym komfortowo i rozumiał drugiego bez słów.
-Jesteś dobry w dostosowaniu się do nowej sytuacji. - rzucił w końcu jedynie - Będzie dobrze. A ja przecież nigdzie się nie wybieram. Będę siedział dokładnie w tym miejscu i jadł pączki.
Podniósł się, by odstawić kubek do zlewu i rzucił chłopakowi, który dalej się nie ruszył, pytające spojrzenie.
-No co? - prychnął - Będziesz tam tak stał do wiosny?
-Nie. - odpowiedział, całkiem dosłownie, bo kiedy nie był dostatecznie skupiony na rozmowie, ciągle zdarzało mu się przeoczyć sarkazm w czyjejś wypowiedzi -Już wychodzę.
Ruszył w kierunku drzwi, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę, zastanowił nad czymś, po czym obrócił się i uścisnął mocno starego policjanta, który trochę się tego nie spodziewał.
-Dzięki, Hank. - odezwał się -Ja ciebie też.
Zanim osłupiały Anderson zdołał cokolwiek odpowiedzieć, już go nie było.
***
House Of The Rising Sun - The Animals
W jednym porucznik na pewno się nie pomylił - Connor potrafił szybko dostosować się do nowej sytuacji.
Co prawda za pierwszym razem odruchowo, w zamyśleniu, pierwsze co zrobił po przyjściu na komendę, to udał się do pokoju socjalnego i zrobił kawę, taką jak zawsze - podwójną, z cukrem i bez mleka. Dopiero Gavin, który również w tym miejscu zaczynał swój dzień i zjawił się niespodziewanie za jego plecami, zapytał, co on do cholery wyprawia, uświadamiając mu, że nie ma jej komu zanieść.
-Robię kawę, nie widać? - odpowiedział, zachowując zupełny spokój, po czym jak gdyby nigdy nic, upił łyk i wyszedł z pomieszczenia.
Natychmiast w jego głowie pojawił się komunikat o obcej substancji w jego organizmie, ale uznał, że wyraz twarzy Reeda wart jest kilku drobnych uszkodzeń.
Następnego poranka już tego nie powtórzył, a po dwóch tygodniach puste miejsce naprzeciwko przestało mu przeszkadzać, czuł się jednak coraz bardziej sfrustrowany i apatyczny.
Natarczywe myśli, które zaczęły się jeszcze w szpitalu, w dzień śmierci Oliviera nie chciały odpuścić. Robił to co do niego należało, ale miał wrażenie, że wszystko co robi tylko bardziej zawodzi całą resztę i jego samego.
Rozpaczliwie potrzebował konkretnego celu, czegoś, czym mógłby udowodnić sam sobie, że nie jest całkowicie do niczego.
I wtedy biurko przed nim otrzymało nowego właściciela.
Siedział przed ekranem terminala i skanował nowe zgłoszenia, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie krzesła. Co prawda, gdy Hank na nim siadał, dźwięk był głośniejszy, ale jednak wciąż brzmiał znajomo.
Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie dużych, wesołych, ciemnych oczu. Dziewczyna, która na niego patrzyła była wyraźniej jednym z młodych oficerów, świeżo przypisanych do ich komisariatu. Miała gęste, czarne włosy, schludnie upięte na karku i gładką jasnobrązową skórę.
-Dzień dobry. - odezwała się, uśmiechając się serdecznie - Nie wiem, czy mnie pan pamięta. Mam na imię Marcia. Uratował mi pan kiedyś życie. Mnie i mojemu bratu.
Zmarszczył brwi, przeczesując swoje wspomnienia i już miał jej odpowiedzieć, że chyba go z kimś pomyliła, kiedy odnalazł odpowiednie wydarzenie. Tamtego dnia wiele się stało, bo ścigali wtedy z Hankiem Vincenta Tourvilla, który wysadził w powietrze dużą część galerii handlowej, a sam Connor został postrzelony i prawie zginął, ale faktycznie, pomógł wtedy dwójce dzieci wydostać się na zewnątrz.
Nie rozpoznał jej z początku, bo wtedy była jeszcze nastolatką, miała piętnaście, może szesnaście lat i trochę się zmieniła od tamtego momentu, ale to z pewnością była ona.
Otworzył szerzej oczy z zaskoczenia i uśmiechnął się niepewnie.
-Tak, pamiętam cię. - wyciągnął do niej dłoń - Mów mi Connor.
Szybko przekonał się, że jego nowa sąsiadka, jest bardzo sympatyczna i piekielnie dużo mówi. Dowiedział się, że postanowiła zostać policjantką między innymi dzięki niemu i Hankowi, że była najlepsza na roku i ukończyła akademię z wyróżnieniem, że jej brat ma się dobrze i że jest pełna zapału do pracy. Zapału, który odrobinę ostygł, kiedy przekonała się, że kapitan głównie wysyła ją, by wystawiała mandaty właścicielom niepoprawnie zaparkowanych aut.
W momencie, w którym pojawiła się szansa, na którą czekali oboje, byli już właściwie przyjaciółmi.
Pod koniec stycznia kapitan wezwał Connora do siebie i opowiedział mu o siatce handlarzy androidami, która została namierzona na terenie miasta i o postępowaniu rekrutacyjnym do specjalnej jednostki, której zadaniem będzie wszystkie części organizacji wyśledzić i zlikwidować.
-To nie jest to samo co z Suharto, gdzie za praktycznie wszystko odpowiadał jeden człowiek, ani to samo co z Wężem, który zgromadził po prostu grupę fanatyków. To jest naprawdę dobrze zorganizowana grupa przestępcza. - ostrzegł go - Sądzę jednak, że jesteś do tego odpowiednim człowiekiem. Jeśli tylko chcesz, szepnę komendantowi dobre słówko o tobie.
Dokładnie na coś takiego czekał. Na możliwość wykazania się, która teraz dodatkowo łączyła się z zemstą. Zemstą za chłopca, który był dla niego jak członek rodziny. Niemal czuł, jak gdzieś w jego sercu budzi się na nowo determinacja, gorąca i nieustępliwa.
-Nie. - odpowiedział, kręcąc głową - Zgłoszę się, ale nie chcę, żadnych rekomendacji. Sam pokażę, że się nadaję. - oznajmił, pewien, że nie odzyska spokoju ducha, jeśli od początku do końca nie załatwi tego na swoich warunkach.
Uprzedził Marcię, Gavina i Tinę, że może go na jakiś czas zabraknąć, nie spodziewał się jednak, że jego młoda koleżanka natychmiast postanowi zgłosić się razem z nim.
-To będzie ryzykowne. - próbował ją przekonać - Powinnaś nabrać najpierw doświadczenia.
-Z całym szacunkiem dla kapitana, w takim tempie zanim nabiorę doświadczenia w czymś innym niż wypisywanie mandatów i grzywien znajdę sobie męża i urodzę gromadkę dzieci, co biorąc pod uwagę fakt, że jestem lesbijką, raczej nigdy się nie zdarzy. - prychnęła, spoglądając na Tinę, która słuchała ich z zainteresowaniem - Ty też powinnaś spróbować. Marnujesz się.
I an not a women, I'm a god - Halsey
Chen z początku jedynie się roześmiała, ale wzięła sobie to do serca bardziej niż chciała się przyznać i ten pomysł tak bardzo zapadł jej w pamięć, że po jakimś czasie nie była w stanie myśleć o niczym innym.
-Gavin? - odezwała się niepewnie któregoś wieczoru, siedząc na łóżku, już w koszuli nocnej.
Reed, który położył Banksa spać, przerwał przebieranie się, by przeczytać wiadomość i stał oparty o komodę, z telefonem w jednej ręce i dopiero co ściągniętą koszulką w drugiej.
-Hm? - mruknął nieuważnie.
-Wydaje mi się że Marcia może mieć rację.
Podniósł wzrok, nie wiedząc do końca co dziewczyna ma na myśli.
-W jakim sensie? - spytał, marszcząc brwi.
Odetchnęła głębiej.
-Chciałabym spróbować dostać się do tej jednostki co Connor.
Gavin otworzył szeroko oczy, wpatrując się w nią przez długie sekundy, a następnie parsknął śmiechem.
-Na głowę upadłaś? - prychnął, takim tonem, że natychmiast się zirytowała - Ty? W oddziale specjalnym? Kochanie, błagam cię.
-Dlaczego nie? - zapytała ostro - Myślę, że dałabym sobie radę.
-No pewnie, że byś dała, zupełnie nie o to mi chodziło. - zapewnił, chyba trochę zaskoczony jej gwałtowną reakcją - To po prostu ryzykowna robota, a my mamy dziecko. Poza tym...
-Dlaczego wszyscy zakładają, że skoro urodziłam Banksa, to przestałam być dobra w swojej pracy? - przerwała mu, przewracając oczami
-Nikt tak nie zakłada.
-Gówno prawda, po prostu ciebie to nie dotyczy, więc tego nie zauważasz. Staram się o awans na detektywa od lat! Lat! Jestem w szczytowej formie, ale nie dostaję żadnych poważnych spraw, bo wszystkie przypadają Connorowi, tobie, albo nie wiem, Chrisowi, który swoją drogą nie pracuje wcale dużo dłużej niż ja, jest ojcem trójki dzieci i jakoś to mu nie przeszkadza w pracy. A ja wróciłam po macierzyńskim i nagle jedyne do czego się nadaję, to patrole i użeranie się z pijaczkami w parku.
Gavin patrzył na nią ze zdziwieniem.
-Porozmawiaj z Fowlerem. - zaproponował - Powiedz, że...
-Rozmawiałam. Obiecał, że kiedy tylko znajdzie się coś dla mnie, to da mi znać i na obietnicach się skończyło. Robię dokładnie to co Marcia, a mam dekadę doświadczenia więcej, więc skoro ona chce się wykazać i zawalczyć o nowe możliwości, to czemu nie mam zrobić tego samego? - założyła ramiona na klatce piersiowej - Zawsze coś będzie źle. Jak kobieta nie chce mieć dzieci to się ją wpędza w poczucie winy, a jeśli już się na nie zdecyduje, to nagle przestaje być ceniona w każdej innej dziedzinie. Uwielbiam bycie mamą. I uwielbiam swoją pracę, w której chcę się rozwijać. Jednocześnie. Dlaczego to jest takie trudne do zrozumienia?
Była zdziwiona sama sobą. Chyba nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, jak wiele leży jej na sercu, dopóki nie wypowiedziała tego na głos.
Podniosła oczy na Gavina, który w absolutnym szoku wpatrywał się w jej twarz. W końcu potrząsnął głową, odłożył telefon, po czym usiadł obok niej.
-To nie jest trudne do zrozumienia. - rzucił w końcu - Czemu nic mi wcześniej nie mówiłaś? Wykłócał bym się ze starym Jeffreyem za ciebie.
-Nie zrozum mnie źle, to nie jest tak, że ja jakoś strasznie nienawidzę patroli. I lubię kapitana, on nie ma złych chęci. Po prostu mam wrażenie, że mam dużo potencjału, którego nikt nie chce wykorzystać i frustruje mnie to. Nie za bardzo wiedziałam co zrobić i czy mogę cokolwiek zrobić, więc uznałam, że bezsensu jest narzekać.
-Jesteś za dobra. Gdybyś była chociaż w połowie tak irytująca jak ja, albo tak uparta jak Marcia, już dawno siedziałabyś na jebanym stołku kapitana.
Prychnęła pod nosem.
-No, tak to się nie rozpędzaj. Po prostu skoro pojawiła się szansa, to chcę ją wykorzystać, Gavin.
Przyglądał jej się dłuższą chwilę, po czym westchnął.
-Dobra, więc robimy to. Mam nadzieję że przy Packard Automotive Plant to będzie kaszka z mlekiem.
-My? - uniosła brew.
-Oczywiście, że ,,my". Jeśli chcesz zostać badassem na pełen etat i likwidować przestępczość zorganizowaną to mam zamiar przy tym kurwa być. - puścił do niej oko - Poza tym zajebiście wyglądasz w kamizelce kuloodpornej.
-Podoba ci się kiedy wyglądam jakby miała ci zaraz wpieprzyć?
-Nie, tak wyglądasz codziennie rano, kiedy znowu się przeze mnie spóźniamy. Jesteś seksi jak zawsze, ale trochę za bardzo się wtedy boję, żeby to należycie docenić. Podoba mi się, kiedy wyglądasz jakbyś miała zaraz wpieprzyć komuś innemu.
Roześmiała się, a Gavin pochylił się i pocałował ją delikatnie w nagie kolano.
-Jak zrobisz sobie krzywdę to ci tego nie wybaczę. - mruknął, podwijając jej koszulę i muskając ustami najpierw gładką skórę na udzie, a potem bladą bliznę na brzuchu po postrzale.
Chciała mu coś odpowiedzieć, ale wyprostował się, złapał ją za biodra i przyciągnął bliżej do siebie.
Krzyknęła cicho zaskoczona, ale Reed natychmiast zakrył jej usta dłonią.
-Cśśśś... - syknął rozbawiony, cofając rękę - Nie chcemy obudzić potwora za ścianą.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
-W takim razie lepiej mnie pocałuj.
***
Babooshka - Kate Bush
Jeffrey Fowler nie miał łatwego zadania, kiedy dowiedział się, że paru jego szczególnie dobrych oficerów planuje tymczasową zmianę pracy. Nie spodziewał się również, że wszyscy się dostaną i paskudna sytuacja kadrowa w której się znalazł wyjątkowo go zmęczyła, udało mu się jednak nie dopuścić do tego, by komenda rozleciała się na kawałki.
I tym sposobem cała ich czwórka stała się częścią zespołu, który zdaniem Thomasa Howarda skazany był na porażkę.
Szybko jednak okazało się, że komendant Evan Lincoln dowodzący jednostką, sporo młodszy od szefa policji Detroit, wie co robi i ma naprawdę dobre oko do wyjątkowych ludzi, co udowodniły już pierwsze szkolenia.
Natychmiastowym zaskoczeniem okazała się damska część oddziału.
Tina Chen, choć drobna i niepozorna, okazała się być silna jak na swoje rozmiary, a także miała w rękawie niespodziewanego asa. Była piekielnie szybka. Była w stanie nadążyć za Connorem w zdecydowanej większości sytuacji, a on przecież właściwie się nie męczył, więc było to całkiem imponujące.
-Pobiłam rekord szkoły na trzech dystansach w liceum. - śmiała się - Dobrze wiedzieć, że tak całkiem tego nie straciłam.
Marcia była uosobieniem chaosu. Cierpiała na nadmiar energii i niedobór koncentracji, ale była absolutnym wirtuozem strzelnictwa i Thomas z niechęcią musiał przyznać, że w całej swojej długiej karierze widział bardzo niewielu młodych policjantów, którzy tak dobrze obchodziliby się z bronią. Szczególnie wyjątkowo radziła sobie z ruchomymi celami, a to był ogromny atut.
-Powinnaś być snajperem, nie detektywem. - rzucił któregoś dnia Lincoln, obserwując ją na strzelnicy i nawet przez ochronne gogle widział, jak zaświeciły jej się oczy.
Reed doprowadzał Howarda do szału i już po kilku pierwszych akcjach jego plik w aktach był tak pogryzdany ołówkiem, że ledwo dało się go odczytać.
Odważny.
Nierozsądny.
Kompletnie szalony.
Niewyparzona gęba.
Dupek.
Dupek.
Straszny dupek.
Owszem, był w niezłej formie i nie był głupi, ale szef nie był do końca pewien, dlaczego Lincoln tak się upierał przy tym, żeby z nim pracować, skoro w niczym nie jest wybitny.
A potem zaczął współpracować z Anderesonem.
Jako że to właśnie tych dwóch miało największe doświadczenie śledcze, to oni razem zajmowali się znajdowaniem podejrzanych, wynajdywaniem ukrytych siedzib organizacji, czy sprawdzaniem tropów i z początku wszyscy byli pewni, że prędzej czy później wydrapią sobie nawzajem oczy.
O ile już od dłuższego czasu byli w stanie w miarę pokojowo koegzystować przy jednym ekspresie do kawy i nawet zaczęli się lubić, o tyle wspólne dochodzenie to była zupełnie inna sprawa.
Connor, kierujący się rozsądkiem i własną analizą, był przekonany, że jeszcze trochę, a dostanie z Gavinem szału, bo choć po Hanku przyzwyczajony był do marudzenia i przewracania oczami, to nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś absolutnie nie słucha tego, co ma do powiedzenia.
Ostatnią osobą, która tak doskonale ignorowała wszystkie jego wnioski, był Nines, a zanim zaczęli jakkolwiek się wspierać w pracy stracili mnóstwo czasu na kłótnie, a w pewnym momencie nawet na bijatyki.
Teraz Connor nie miał czasu. Był całkowicie skupiony na swoim celu. Musiał udowodnić coś samemu sobie i wszystkim naokoło. Udowodnić, że nie jest kompletną porażką. Nie miał zamiaru cackać się z nikim, kto chciał mu stanąć na drodze.
Zawsze chodziło o to samo.
Zaczynali przeglądać dowody i ślady, wymyślając wszelkie możliwe ewentualności i wszystko szło względnie dobrze, a następnie ich zdania na temat tego, co robić dalej gwałtownie się rozjeżdżały, bo dla Andersona oczywiste było to, by zająć się najbardziej prawdopodobną opcją na początku, a Gavin Reed nigdy się na to nie zgadzał.
-To by było za proste. - tłumaczył - Przy tak skomplikowanych sprawach naprawdę rzadko to co najbardziej prawdopodobne okazuje się prawdziwe. Za każdym razem kiedy zakładam to co oczywiste to się mylę, na przykład tak jak w klubie Eden. Martwy typ? Martwy android? Odciski palców na szyi? Bum, koleś przesadził z sado-maso, zawał serca, sprawa rozwiązana, dziękuję. To było najbardziej prawdopodobne. I błędne. Inna sprawa, że naprawdę kurewsko nie chciało mi się angażować w śledztwo dotyczące plastika i jakiegoś nieżywego oblecha, które na dodatek było głównie wasze i bawić się w sprawdzanie, czy androidów przypadkiem nie było więcej, ale...
-Ty po prostu nie widzisz tego co ja i z tego wynikał twój błąd, a nie z faktu, że wybrałeś najbardziej prawdopodobną opcję. - przerwał mu zirytowany Connor - Przecież wybieranie jakiejkolwiek opcji, poza tą najbardziej prawdopodobną po przeanalizowaniu wszystkich danych jest zwyczajnie nielogiczne.
-Mówię ci, że to nigdy się nie udaje. To znaczy udaje się, ale okrężną drogą. To czego dowiaduję się podczas sprawdzania najlogiczniejszego rozwiązania, prowadzi mnie do bardziej absurdalnego, którego nie widziałem, albo nie brałem pod uwagę praktycznie za każdym razem, więc zacząłem najpierw sprawdzać mniej oczywiste wyjścia z sytuacji i to działa. Po co szukać rozwiązania, skoro można je po prostu kurwa znaleźć?
Następnie Gavin wskazywał inny plan, którego szansa na powodzenie nigdy nie wynosiła więcej niż pięćdziesiąt procent, ba, zdarzało się, że wybierał ewentualności, które były możliwe, ale tak nieprawdopodobne, że Connor wspominał o nich tylko po to, żeby sprawdzić je, kiedy już nic innego nie zostanie. A czasem mówił, że nic z tego co wymyślili mu się nie podoba i proponował sprawdzenie czegoś, co właściwie kompletnie nie miało związku z niczym, o czym rozmawiali, a androidowi opadały ręce.
-Z analitycznego punktu widzenia masz rację. - przyznawała spokojnie Tina, obserwująca ich sprzeczki jak doskonały film, gdy Connor kierował w jej stronę błagalne spojrzenie - Ale ja bym go posłuchała. Widuję go przy pracy naprawdę często. To jest sama zasada, która sprawdza się w każdym aspekcie życia z Gavinem. Jeśli coś nie powinno działać, ale działa, to trzeba się z tego cieszyć i nie zadawać za wielu pytań.
Reed uniósł brew.
-Dziękuję skarbie, jesteś jak zawsze nieocenionym wsparciem.
-Tylko, że to chyba jednak nie zadziała. - wtrącił się nieśmiało Aaron McFinn, który wydawał się absolutnie przerażony metodami Gavina. Nie był może najsilniejszy czy najszybszy, ale jego wyjątkowy, ścisły umysł i wybitne informatyczne zdolności zdecydowanie mogły okazać się przydatne - Nie możemy tak po prostu zignorować statystyki, ona nie przestanie wtedy obowiązywać.
-Czy ja wiem? - profesor z akademii policyjnej, który jeszcze nie tak dawno szkolił Marcię, Fred Harrison, cieszący się największym doświadczeniem i stalowymi nerwami, uniósł brew - Czasem chyba warto zaufać własnym flakom. Czasem są mądrzejsze od rozumu.
Connor się poddał.
A Gavin miał rację.
Raz, drugi i trzeci, choć za każdym android próbował się z nim wykłócać, mając przed oczami liczbę godzin jaką zmarnują, na sprawdzanie czegoś, co najprawdopodobniej nawet nie miało znaczenia.
Czasem aresztowali jakiegoś podejrzanego, przesłuchiwali go, a Reed niespodziewanie tracił zainteresowanie i podążał jakimś kompletnie innym tropem, a czasem godzinami maglował jakiegoś niewinnego świadka, z którego wszyscy byli pewni, że wycisnęli już wszystko co tylko mogli, łącznie z chęciami do życia i choć czasem oczywiście popełniał błędy, w większości przypadków jego niezrozumiałe działanie przynosiły zaskakująco dobry skutek.
-Jak? - pytał go za każdym razem android, który nie był w stanie pojąć tego fenomenu i którego okropnie to drażniło - Po prostu jak?
-Jestem zajebisty, sierżancie puszka. I tyle. - odpowiadał szczerząc zęby.
Gavin był całkiem bystry i zupełnie zdolny do prowadzenia śledztwa w tradycyjny sposób. Czasem przecież nawet to robił i doprowadzał sprawy do końca. Po prostu przez ostatnie lata nauczył się polegać na czymś, co w jego przypadku działało lepiej i szybciej niż zwyczajna dedukcja - na swoim talencie i przeczuciu, które właściwie zawsze wskazywało mu odpowiedni kierunek, choć nie było szczególnie precyzyjne.
I tej precyzji dostarczał my Connor, metodyczny, spostrzegawczy Connor i jego Dama, która miała w tym okresie wiele pracy. Nie przegapiał żadnego szczegółu czy śladu.
Bardzo szybko okazało się, że żelazna androidzia logika, w połączeniu ze starą, dobrą, ludzką intuicją, to mieszanka porażająco skuteczna. Na tyle skuteczna, że kiedy właściciele obydwu tych zdolności zdołali przestać się przepychać, ich współpraca stała się przyjemna.
Bamboleo - Gipsy Kings
Naprawdę niebezpiecznie zrobiło się tylko raz, kiedy obstawiali stary, fałszywy motel, z którego zamierzali zgarnąć cały odłam ściganej przez nich organizacji. Nie docenili systemu ostrzegawczego jaki zorganizowali sobie ich przeciwnicy i zdecydowanie nie docenili ich uzbrojenia.
Mieli nadzieję aresztować jak najwięcej osób, które mogłyby doprowadzić ich do mózgów całej operacji, do ludzi, którzy kierowali całym handlem androidami, ale wszystko poszło nie tak, wywiązała się strzelanina i musieli ograniczać szkody, przynajmniej nie dając nikomu uciec.
I prawdopodobnie gdyby nie Anderson, Gavin nie wróciłby z tej akcji żywy.
Stał przy schodach, na drugim balkonie, na który wychodziły drzwi od pokojów i strzelał w dół, na dziedziniec, kiedy z drzwi piętro wyżej, naprzeciwko niego, w zbudowanej na planie litery ,,u" konstrukcji, wychynęła uzbrojona kobieta, której ze swojej pozycji zupełnie nie zauważył.
Zauważył ją natomiast Connor, biegnący po tym samym piętrze co Reed i zauważył też z przerażeniem, że ta celuje prosto w jego głowę.
Nie dałby rady jej zastrzelić z miejsca w którym stał, a musiał podjąć jakąś decyzję, ostatecznie pobiegł więc po prostu w stronę detektywa i skoczył mu na plecy. Plan był taki, żeby pociągnąć go do tyłu, na podłogę, ale ten akurat wychylił się na krótko przez barierkę, żeby zobaczyć lepiej co się dzieje na dole i czy są tam jeszcze jacyś przeciwnicy i kiedy wyższy od niego i wcale nie najlżejszy android złapał go niespodziewanie z impetem za ramiona, stracił równowagę i poleciał w dół, ciągnąc go za sobą.
Connor zachował przytomność umysłu na tyle, by nie puszczać Gavina, obrócić się i przyjąć najgorszy impet uderzenia na siebie. Było to jedynie parę metrów, ale kiedy rąbnął o ziemię poczuł, jak jego pompa tyrium zawiesiła się na parę długich sekund, zanim zaczęła ponownie poprawnie pracować.
Marcii, która wspięła się na dach, żeby mieć dobre pole do strzału, udało się namierzyć napastniczkę z górnego piętra i zanim ta zdołała wycelować ponownie w stosunkowo bezbronnych teraz policjantów leżących na dziedzińcu, krzyknęła cicho i zniknęła z pola ich widzenia, waląc się na podłogę.
Tina i komendant skuwali właśnie ostatnie dwie osoby, jedyne pozostałe przy życiu.
Reed stoczył się z Connora na bok i jęknął głucho.
-Ja pierdolę... - skrzywił się boleśnie - Styki ci się kurwa przepaliły, czy co? - spytał rozzłoszczony, poruszając się niepewnie, sprawdzając, czy niczego sobie nie złamał.
-Jak ci się coś nie podoba, to następnym razem mogę pozwolić ci złamać kręgosłup. - odpowiedział chłodno, podnosząc się na nogi i przeprowadzając szybką diagnostykę. Nic poważnego mu się nie stało - Albo po prostu popatrzę jak dostajesz kulkę, co się będę fatygował.
Gavin zamilkł i odezwał się do niego dopiero wieczorem, gdy wszyscy wychodzili razem do baru napić się czegoś i odreagować.
Często to robili po wyjątkowych akcjach, bo przy tak bliskiej, wielodniowej współpracy po prostu się lepiej poznali i zaprzyjaźnili, choć nie zawsze w pełnym składzie, bo wszyscy chcieli również spędzić przynajmniej trochę czasu z rodzinami.
Aaron, gdy trochę się otworzył, okazał się całkiem sympatyczny. Fred znał milion zabawnych anegdot o uczeniu w akademii. Jasper, który wyjątkowo dobrze znał się na podrabianych dokumentach i uwielbiał suche żarty, zaczął regularnie grywać z Gavinem w karty podczas krótkich przerw na kawę. Wylan, specjalista od ładunków wybuchowych, czasem grywał z nimi, ale głównie w celu pilnowania Jaspera, by ten nie kantował. Nicholas, doskonały strateg, który w konsultacji z Lincolnem planował wszystkie szczegóły ich akcji przy każdym wyjściu urządzał sobie z Marcią wojnę podczas gry w rzutki. Emmanuel, nazywany pieszczotliwie Emmym, ich oddziałowy dyplomata i negocjator, był chyba najbardziej przyjacielską, ciepłą osobą, jaką kiedykolwiek poznali i był powszechnie uwielbiany, odkąd zaczął przynosić raz w tygodniu paczkę ciastek od swojej żony dla wszystkich.
Tylko Connor nie do końca wbił się w towarzystwo. Kiedy reszta gdzieś szła, on zwykle zostawał w siedzibie głównej DPD, gdzie przebywali i pracował dalej, ale nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie, lubił tą ciszę i spokój.
Tego dnia Gavin został trochę z tyłu za przyjaciółmi.
-Hej, Connor. - odezwał się lekko - Jak to wszystko się już skończy i wrócimy na stare śmieci, nie chciałbyś może nowego partnera?
Chłopak podniósł głowę i uniósł ze zdziwieniem brew.
-Na przykład kogo?
-Na przykład mnie, plastikowy kretynie.
Android miał wrażenie, że to jakiś podstęp.
-A czemu chcesz zostać moim partnerem?
Reed wyszczerzył bezczelnie zęby.
-Bo ciągłe doprowadzanie cię do szału jest śmieszne w chuj.
-A co z Chrisem?
-Chris będzie mógł się sparować z Tiną, jeśli Fowler się zgodzi na taki układ. Na pewno będzie jej się lepiej pracować, jak przestanie ciągać za sobą tego pajaca Cody'ego.
Connor się zastanowił. Pracował z Hankiem, który myślał tak samo jak on, ale miał mniej technicznych możliwości. Pracował z Ninesem, który myślał tak samo jak on, ale miał więcej technicznych możliwości. Może nadeszła pora, by popracować z kimś, kto myślał tak bardzo inaczej, że jego techniczne możliwości będą najmniejszym problemem.
Uśmiechnął się lekko.
-Zastanowię się nad tym.
Detektyw narzucił kurtkę i już miał wyjść, ale obejrzał się jeszcze przez ramię.
-Wszystko mnie boli, ale żyję. Dzięki za to.
Tydzień później dokonali przełomu. Znaleźli siedzibę organizatorów wszystkich transportów, głów całej organizacji, zdobyli ich imiona i nazwiska i mieli szansę wykonać zadanie raz a dobrze.
-Jeśli ich aresztujemy, w ostateczności zabijemy, cały ten system rozleci się w drzazgi. - tłumaczył Evan Lincoln - Będzie po wszystkim. Musimy to tylko załatwić szybko, zanim się prze organizują. Wiedzą, że mają nas na karku, są zdesperowani.
-No to na co czekamy? - Marcia uśmiechnęła się figlarnie - Pora zrobić bum.
***
What a Time - Julia Michaels, Niall Horan
Chloe siedziała przy stole z czołem opartym na splecionych dłoniach i czekała na telefon. Wiadomość. Informację. Dosłownie cokolwiek, chociaż ostatnimi czasy każde powiadomienie ją stresowało, bo szanse na dobre wieści w jej życiu były wyjątkowo niskie.
Ciągnęła już na dosłownych oparach własnych sił.
Musiała sobie radzić z własną stratą, co już było trudne. Do tego z pracą, do której przecież musiała chodzić. Z North, która była w absolutnie strasznym stanie i z Markusem, który z powodu samopoczucia żony był kompletnie spanikowany i nie umiał się zebrać w sobie. Z Joshem, który ciągnął na swoich plecach całe ministerstwo, co nie było łatwe, zwłaszcza, że również cierpiał i martwił się o swoich najbliższych przyjaciół, więc wydzwaniał do niej, błagając, żeby pomogła jakoś Manfredom, bo on już dłużej nie da sobie rady sam. Z Levim, który odkąd niedawno wrócił do szpitala odmawiał chociażby wejścia na oddział chirurgiczny i który zadzwonił do niej parę miesięcy wcześniej, pijany, z pistoletem przystawionym do głowy. Obudziła wtedy Connora w środku nocy, żeby zawiózł ją do jego domu, w którym siedziała do rana, żeby go pilnować.
Co niby miała zrobić? Wszyscy chcieli od niej rozwiązania, a ona nie była cudotwórczynią, tylko lekarką. Nie znała się nawet na programowaniu, specjalizowała się w uszkodzeniach mechanicznych. Poza tym, nawet gdyby się znała, co by to zmieniło? To była żałoba. Nie dało się jej wyprogramować, bo była emocją, a emocji przecież nawet nie było w oryginalnym kodzie.
Oczywiście oni wszyscy cierpieli najbardziej i ona starała się być dla nich. Pomóc, jak zawsze. Zagryzała więc zęby i robiła to co do niej należy, choć tak naprawdę chciało jej się krzyczeć, że z nią też nie jest okej. Że odczuwa zmęczenie, jakiego żadna ilość snu nie jest w stanie naprawić. I że ma dość życia od tragedii do tragedii.
A poza tym był jeszcze Connor.
Kiedy zaczął się zajmować nową sprawę, to nawet się ucieszyła. Miał zajęcie, które odwracało jego uwagę, poznał nowych ludzi, z którymi chyba nawet się polubił. Martwiła się o niego oczywiście, ale wierzyła, że da sobie radę, a nowa, wymagająca praca będzie dla niego czymś dobrym. Poza tym robił coś właściwego, szczególnie w kontekście tego, za co odpowiedzialni byli ludzie, których ścigał.
Tylko że potem zaczęło się robić gorzej.
Był wiecznie zdekoncentrowany, a raczej wiecznie skupiony, tylko że na czymś innym niż na jej słowach. Chodził z oczami błyszczącymi jak w gorączce, niezdrowo zafiksowany na celu swojej misji i zaczął sprawiać wrażenie, jakby ciągle znajdował się za szklaną szybą, a ona z rozpaczą odkryła, że nie ma już siły go z tego wyciągać.
Pewnie sama nie zachowywała się lepiej, spędzając niesamowite ilości godzin w szpitalu, kiedy Olivier jeszcze w nim leżał, ale przynajmniej nigdy nie próbowała go od siebie odsuwać.
Każdy człowiek miał pewne limity, a ona już dawno przekroczyła swój, pozwoliła więc mu się wymknąć. Patrzyła tylko bezsilnie jak po raz kolejny powtarza ten sam mechanizm, który zaczynał się napędzać, kiedy przestawał sobie radzić z tym co czuje. Jak znowu chce coś komuś udowodnić, jak znowu zaczyna mieć obsesję, jak się dystansuje, jak pracuje, pracuje i wciąż pracuje.
Jak zaczyna kłamać.
Mówił jej, że wieczory spędza ze swoim zespołem, ale któregoś razu nie mogła się do niego dodzwonić, skontaktowała się więc z Tiną, która powiedziała jej ze zdziwieniem, że Connora z nimi nie ma i że właściwie nigdy nie przyjmuje ich zaproszenia do wyjścia, tylko zostaje w pracy, by jeszcze w spokoju wszystko poanalizować.
Podejrzewała, że podawał jej taką a nie inną wersję wydarzeń żeby się nie martwiła, że się przeciąża, ale i tak poczuła się oszukana.
Potrzebowała go, a jego prawie nie było w domu i chociaż praktycznie codziennie wślizgiwał się do łóżka obok niej strasznie za nim tęskniła, bo miała wrażenie, że nawet kiedy ją słyszy, to jej nie słucha, że nawet kiedy mówi przy niej, to nie mówi do niej. Nie całował jej jak wcześniej, jakby była słońcem jego życiowej galaktyki. Wszystkie jego gesty, chociaż pozornie takie same, były jakieś puste.
A teraz czekała na informację, czy jego potencjalnie ostatnia akcja się powiodła i modliła się, żeby to wszystko się już skończyło.
Usłyszała kroki i w kuchni stanął porucznik, który najwyraźniej nie mógł spać. Jemu też współczuła. Był spostrzegawczy. Wiedział, że coś się dzieje i próbował reagować, ale widząc jej apatię i rezygnację nie wiedział jak powinien się zachować, bo nie był do tego przyzwyczajony. Za każdym razem, gdy oburzony chciał po prostu dać Connorowi po głowie, prosiła go by tego nie robił, a on natychmiast miękł, nie chcąc dokładać jej stresu awanturami, bez których znając jego charakter raczej by się nie obeszło.
Martwił się. Martwił się potwornie o nich oboje i kiedy stał i patrzył na drobną postać skuloną za stołem, serce się w nim ściskało. Widział, że Connor średnio sobie radzi i widział jaki to ma wpływ na Chloe.
Patrzenie jak z dziewczyny, która zawsze była ich światełkiem w ciemności i którą traktował jak córkę, ucieka cały ten charakterystyczny blask było po prostu smutne.
-Jak się czujesz? - spytał, wzdychając ciężko.
-Nie wiem. - odpowiedziała cicho, kuląc się na krześle i obejmując nogi kolanami - Chyba głównie jestem zmęczona. A pan?
Nie chciał jej dokładać własnych zmartwień.
-Mną się nie przejmuj, radzę sobie. Czekam na informację od tego naszego gówniarza.
Wiedziała, że nie jest mu łatwo, ale była mu wdzięczna, tak strasznie wdzięczna, że stara się ją odciążyć, że prawie się rozpłakała.
Hank nalał sobie wody, ale przed opuszczeniem pomieszczenia pocałował ją w czubek jasnej głowy.
-Jesteś bardzo dzielna, złotko.
***
What's Your Mission - Connor - Nima Fakhrara
Connor nie był pewien, czy kiedykolwiek tak bardzo starał się biec szybko.
Udało się, prawie się udało, ścigał ostatnią uciekającą osobę, która zdołała się wymknąć. Tuż za nim, jak wypuszczona z łuku strzała leciała Tina, z zaciętym wyrazem twarzy, hamując dopiero przed rozwidleniem korytarzy.
-Widziałeś, w którą stronę pobiegła? - zapytała, oddychając szybko.
-Nie. - odpowiedział - Idę w lewo.
Chen skinęła głową, po czym skoczyła w prawo, ściskając w dłoni broń, a on ruszył dalej. Nie był dostatecznie skupiony wybierając prędkość nad uwagą i pozwolił się zaskoczyć.
Napastniczka wyskoczyła na niego z bocznego korytarza, z nożem w garści i oboje potoczyli się po ziemi. Pistolet wypadł mu z ręki i przeleciał parę metrów, a on skończył na plecach, z ostrzem parę centymetrów od gardła.
Poznał ją. To była ta sama kobieta, którą widział, kiedy skanował wspomnienia Alice. Ta, która była najbardziej odpowiedzialna za śmierć Oliviera.
-Robocik... - wysyczała, pochylając się nad nim, ale nie tracił czasu na słuchanie jej przemowy złoczyńcy i wykorzystał jej błąd. Uderzył z impetem głową w jej nos aż chrupnęło, po czym kiedy uniosła odruchowo ręce w stronę twarzy, zrzucił ją z siebie i przetoczył się na bok, sięgając po broń. Poczuł dłoń na swojej kostce, ale miał zdecydowanie za dużo siły, żeby go to zatrzymało.
Kopnął drugą nogą na oślep, zacisnął palce na policyjnym glocku i podniósł się, natychmiast celując w stronę kobiety.
-Ręce za głowę! - warknął.
Jego przeciwniczka zamarła, siedząc na ziemi, niepewna jak się zachować, ale ostatecznie uklękła, splatając dłonie na karku i oddychając ciężko.
Jego krótkofalówka zatrzeszczała.
-Connor, jak sytuacja? Odbiór.
Nie miał wiele czasu. Broń zaciążyła mu w dłoni, wycelowana w głowę aresztowanej, a on zastanawiał się przez kilkanaście sekund, nad tym co zrobić.
-Connor, jesteś tam? Odbiór.
Chłopak westchnął i wyprostował się. Podjął decyzję.
-Misja wykonana. - syknął po czym nacisnął spust.
Kaboom!
Dobra, wyjaśnijmy coś sobie.
Czy ten rozdział pasuje do reszty? No nie bardzo. Czy mimo to jest jednym z moich ulubionych? Hell yeah.
Po ostatniej ciągłej żałości potrzebowałam przynajmniej odrobiny funu i mega dobrze się bawiłam przy pisaniu, co zresztą chyba widać po prędkości z jaką udało mu się stworzyć tak długi jak na mnie tekst.
Przeżywam ostatnio ponowną fazę zachwytu postacią Hanka i stosunkową nową fazę fangirlu na Gavina i z obecnej kreacji obu tych postaci jestem bardzo zadowolona. Przy końcówce są dokładnie tacy, jacy chciałam żeby byli :D
To był ostatni ,,oficjalny" rozdział niestabilnej trylogii, a teraz jeszcze najważniejsze. Epilog, prawdopodobnie również długi, który będzie zamknięciem wszyściutkich wątków jakie kiedykolwiek rozpisałam i na którym na milion procent się popłaczę.
Trzymajcie kciuki i dajcie znać co myślicie!
~Gabu
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top