18. Kot Schroedingera

TW do dzisiejszego rozdziału: wzmianki o myślach samobójczych, chorobach psychicznych, atakach paniki, traumie i śmierci

***

Colors - Halsey

Ciemnowłosy mężczyzna stał na środku szpitalnego korytarza, z rękami wciśniętymi w kieszenie fartucha i spoglądał na swojego kolegę po fachu spod byka, starając się wyglądać tak stanowczo jak tylko był w stanie.

Jego wzrost, wynoszący zawrotne 170 centymetrów mu w tym nie pomagał, szczególnie w zestawieniu z ordynatorem Smithem, który patrzył na niego z góry z poirytowanym wyrazem twarzy.

-Na litość boską, Levi... - zaczął ponownie, ale chirurg nie pozwolił mu dokończyć.

-Posłuchaj mnie. - warknął - Możesz mi mamrotać do ucha swoje racje całą dobę i jeszcze dłużej, możesz mnie zwolnić, jebnąć salto i stanąć na rzęsach - nic mnie to nie obchodzi. Nie zoperuję tego dzieciaka.

-Czy ty w ogóle słuchałeś, tego co ci powiedziałem?

-Nie z własnej woli, ale owszem.

-Płyn mu się zbiera w opłucnej. Jak go nie zoperujemy, to się po prostu kurwa udusi, rozumiesz? Umrze.

-Jak go zoperujemy, to też umrze, tylko szybciej, bo mu się płuca rozsypią jak zamek z piasku, jak ich dotknę skalpelem.

-Nie masz takiej pewności.

-Nie, nie mam, ale istnieje dziewięćdziesiąt procent szans na to, że mam rację. Jak dla mnie wystarczy. Poza tym dlaczego to ja mam to robić? Nie zamawiałem żadnej dodatkowej odpowiedzialności na dziś. Znajdź sobie innego osła, który się tego podejmie, albo sam się tym zajmij i się odwal. Nie jestem jedynym rzeźbiarzem w tym szpitalu. - prychnął, po czym odwrócił się, by odejść.

-Jedynym może nie. Najlepszym? Na pewno.

Roibos zatrzymał się wpół kroku, po czym obrócił się przez ramię i uśmiechnął ze złośliwą satysfakcją na widok wyrazu twarzy przełożonego.

-Jak już starasz się podlizać, to mógłbyś chociaż poudawać, że cię od tego dupa nie boli. Przepisz sobie może hydrokortyzon, czy coś.

-Masz szczęście, że się znasz na swojej robocie gnojku, bo inaczej już dawno bym cię kopnął, jak Boga kocham.

-Odpowiedź wciąż brzmi nie.

Ruszył korytarzem, nie spoglądając już za siebie. Był dobrym chirurgiem, znał siebie i swoje umiejętności, ale nigdy nie podejmował się tak ryzykownych operacji. Kiedyś? Owszem, na początku swojej kariery znany był z tego, że brał się za przypadki beznadziejne, aż do sytuacji z małym Harlanem Geesonem.

Chłopiec miał pięć lat i wyjątkowo skomplikowaną wadę żołądka, której operowania nikt nie chciał się podjąć. Ludzcy chirurdzy się bali, bo brakowało im precyzji, mechaniczni się bali, bo brakowało im wyczucia, a do tego każdy tego rodzaju błąd dawał przeciwnikom rewolucji kolejne argumenty i powodował wzrost liczby ataków na androidy w całym kraju. Rodzice stanowczo odmawiali poddania się i rozpaczliwie szukali pomocy coraz dalej od swojego miejsca zamieszkania.

Levi się zgodził.

Prasa i telewizja od początku patrzyły mu na ręce, a on wtedy był młodszy, głupszy i nadmiernie pewny siebie. Chwalił się. Był bezczelny. Nazwał nawet lekarzy, którzy odmówili przeprowadzenia zabiegu tchórzami.

Nie udało mu się, Harlan nie przeżył, a media praktycznie pożarły go żywcem. Rozgoryczona, wściekła rodzina dziecka patrzyła na niego z okładek magazynów w całym Detroit, wieszając na nim psy.

Ciągły lincz, wyrzuty sumienia i jego zaburzenia dwubiegunowe, skumulowane doprowadziły go do momentu, w którym od pociągnięcia za spust powstrzymywał go jedynie fakt, że nie miał kogo poprosić o zajęcie się psem, a bardzo nie chciał, żeby trafił do schroniska.

Pozbierał się, chociaż zajęło mu to kupę czasu. Wrócił nawet do pracy, którą mimo wszystko lubił, ale operował zdecydowanie mniej. Głównie pracował na ostrym dyżurze, a jeśli już brał kogoś pod skalpel, to tylko kiedy miał absolutną pewność, że sobie poradzi, a ryzyko śmierci było wyjątkowo niskie.

Prawdą było to, że wciąż mógł się poszczycić największą precyzją, talentem i umiejętnościami w szpitalu, prawdopodobnie nawet w mieście, absolutnie nie miał jednak zamiaru ryzykować przechodzenia tego samego od nowa. Było jasne, że w przypadku tak kontrowersyjnej rodziny jak Manfredowie, nie może liczyć na brak zainteresowania, a na samą myśl o ujrzeniu własnego nazwiska w gazecie robiło mu się niedobrze.

Skierował się do pokoju socjalnego, żeby skorzystać ze swojej krótkiej przerwy i coś zjeść.

Przechodził przez hol główny, kiedy w oczy rzuciła mu się Chloe. Siedziała na krześle i obejmowała mocno inną dziewczynę, która bywała u nich wyjątkowo regularnym gościem.

Pani ministrowa, North Manfred, która zazwyczaj budziła w ludziach respekt teraz wyglądała po prostu na wyczerpaną. Wyczerpaną i zrezygnowaną, nie to jednak przykuło jego uwagę. Zrobił to fakt, że blondynce, która siedziała obok, niewątpliwie chciało się płakać, a jednak trzymała się całkiem dzielnie, prawdopodobnie by podtrzymać przyjaciółkę na duchu.

Znał ten wyraz twarzy.

Jako jedna z nielicznych nie wykazywała jeszcze żadnych objawów zawodowej znieczulicy. Miała stalowe nerwy w sytuacjach kryzysowych, ale każdego swojego pacjenta przeżywała tak samo, każdy był dla niej tak samo trudny, kiedy nie dało się go uratować i za każdym razem, kiedy musiała przekazać złe informacje rodzinie, przybierała właśnie tą minę, oznajmiającą tym, którzy znali ją odrobinę lepiej, że jest na skraju łez, na które nie może sobie pozwolić.

Przypomniało mu się jak wrócił do pracy po prawie pół roku nieobecności i jak wszyscy udawali, że nic się nie stało. Nie patrzyli mu prosto w oczy, nie wiedząc co mu powiedzieć, uciekali z pomieszczeń, do których wchodził, bojąc się z nim rozmawiać i w sumie wcale im się nie dziwił.

Zawsze miał trudny charakter, a jego rozklekotana psychika sprawiła, że nie miał nawet siły na sztuczne uprzejmości.

I wtedy podeszła do niego Chloe i spytała jak się czuje. Roześmiał się jej gorzko prosto w twarz i powiedział, że lepiej niż się spodziewał, bo ma ochotę się zabić odrobinę mniej niż poprzedniego tygodnia. Chciał ją zniechęcić, by zostawiła go w świętym spokoju.

Nie speszyła się.

-To chyba znaczy, że idziesz w dobrym kierunku. - oznajmiła z łagodnym uśmiechem - Kawy?

Od tamtej pory zawsze była. Podczas przerw, podczas wspólnych dyżurów. Była, kiedy całkowicie zielony na twarzy ze stresu, miał przeprowadzić bardzo niewielką operację po raz pierwszy od wypadku. I pewnie gdyby nie ona, rzuciłby to wszystko w cholerę po miesiącu.

Chloe kochała tego chłopca. A największe szanse miał, jeśli to właśnie on się nim zajmie, bo niestety jego przełożony miał rację - był najlepszy.

-Dziewięćdziesiąt procent, to wciąż nie sto. - mruknął do siebie, po czym zaklął siarczyście i obrócił się z powrotem w stronę z której przyszedł.

-Arthur. - rzucił, wchodząc bez pukania do gabinetu ordynatora - Załatw mi jakąś mocną flaszkę. Zrobię tą operację.

Smith otworzył szeroko oczy.

-Zamierzasz ją wypić przed zabiegiem, w trakcie, czy po?

Levi się uśmiechnął.

-A to się jeszcze zobaczy.

***

How to Save a Life - The Fray

Olivier czuł się bezpieczny.

Przeżył już dwie operacje w swoim życiu, więc nie bał się jakoś szczególnie, a miał nadzieję, że kiedy będzie już po wszystkim to przynajmniej swobodniej odetchnie. Fizycznie może nie było z nim najlepiej, ale mentalnie, poza faktem, że coraz bardziej się nudził i tęsknił za świeżym powietrzem, oraz towarzystwem Gemmy, pozostawał optymistycznie nastawiony.

W dniu zabiegu miał przy sobie oboje rodziców.

Ojciec, który miał mniej czasu i rzadziej go odwiedzał, trzymał go mocno w objęciach, kiedy czekali na podanie narkozy. Ollie zawsze protestował przeciwko takim objawom czułości w miejscach publicznych, żeby koledzy się z niego nie śmiali, ale tutaj ich nie było, więc właściwie nie miał nic przeciwko nim.

Poza tym to była dosyć nietypowa sytuacja, bo takie gesty bardziej pasowały do jego mamy. Markus był trochę oszczędniejszy w uczuciach i mniej wylewny, chłopiec założył jednak, że po prostu się stęsknił.

-Tato? - zapytał - Raczej nie pozwolą wam wnieść tu Dropsa, prawda?

-Raczej nie. - odpowiedział rozbawiony - Myślę, że mógłby naruszyć parę przepisów BHP.

-Szkoda. - Olivier westchnął. Coś nieprzyjemnie zachlupotało mu w płucach. - Chętnie bym go zobaczył.

-Jak wyzdrowiejesz.

-Technicznie rzecz biorąc, tak do końca to nigdy nie wyzdrowieję. - oznajmił rzeczowo - Ale kota pewnie i tak niedługo zobaczę. Pamiętacie żeby go karmić i tak dalej, prawda?

-Oczywiście, że pamiętamy. - zapewnił Markus - Drops ma się dobrze. Śpi u ciebie w szafie, tak jak zawsze. Zostawiamy mu od niej uchylone drzwi, jak prosiłeś.

-Super. - ziewnął. Chętnie by się zdrzemnął, ale na sali zjawił się anestezjolog, który miał mu podać narkozę, razem z North, która go o coś wypytywała. Olliemu założono maskę, z której po chwili popłynął gaz, a on natychmiast zrobił się jeszcze bardziej senny.

Ojciec pochylił się i przycisnął szybko usta do czubka jego głowy. Martwił się.

Przed zaśnięciem chłopiec zdążył jeszcze unieść wyciągnięty w górę kciuk, na znak, że wszystko będzie w porządku.

***

Wszystko będzie w porządku.

Chloe siedziała na krześle i potakiwała mechanicznie North, wystukując godziny i minuty paznokciami na własnej nodze, w rytm tych czterech słów. Nie potrafiła się skupić na tym co dokładnie mówi jej przyjaciółka, szczególnie że z nerwów nie potrafiła umilknąć ani na moment. Jako jedyna z towarzystwa przerywała panującą wśród nich ciszę, jakby się jej bojąc.

Markus znajdujący się naprzeciw nich wbijał dwukolorowe oczy w ścianę i zupełnie się nie ruszał, ale jego spokój był pozorny. Twarz miał napiętą.

Nie powiedział Olivierowi z jakim ryzykiem wiąże się jego operacja. Powinien był. Zawsze traktowali chłopca poważnie i nie unikali mówienia o problemach, nie udawali, że ich nie ma, jego syn był jednak tak spokojny i niewzruszony, że nie miał serca tego zmienić. Zresztą jaki by im to przyniosło pożytek?

Porucznik siedział po jego lewej stronie, z rękami splecionymi na piersi i tylko rzucał wkoło poirytowane, niezadowolone spojrzenia. Kiedy się stresował, a już szczególnie, kiedy bał się o swoich bliskich robił się nachmurzony i szukał pretekstu, żeby się do czegokolwiek przyczepić i ponarzekać, chcąc odwrócić swoją uwagę od tego, co faktycznie go martwiło. Zdążył już pomarudzić na okropne krzesła, na pogodę, temperaturę na zewnątrz, w środku, na wystrój i na niemiłą panią w szpitalnej kawiarence, która zrobiła mu na dodatek paskudną kawę i skończyły mu się tematy, siedział więc teraz w milczeniu, naburmuszony.

Connor, którego miała po swojej drugiej stronie wyglądał jak uosobienie dyskomfortu. Fatalnie reagował na sytuacje, w których nie mógł przekuć swojego napięcia w działanie, zupełnie nie wiedział co wtedy ze sobą zrobić, a to była jedna z takich sytuacji, siedział więc wyprostowany tak sztywno, jakby połknął kij.

Z biegiem czasu i wzrostem poziomu absurdu w zdaniach które opuszczały usta roztrzęsionej pani minister, Chloe miała wrażenie, że jest coraz bliżej załamania nerwowego. Starała się tylko i wyłącznie na tej jednej, kojącej myśli, jakby powtarzanie jej sobie w kółko i w kółko mogło ją zmusić do urzeczywistnienia się.

Wszystko będzie w porządku.

-Pójdę po coś do picia. - oznajmiła, tak naprawdę chcąc po prostu wyrwać się z tego kociołka wyjątkowo skomplikowanych emocji. Jej własna empatia potrafiła być dla niej męcząca.

Wszystko będzie w porządku.

Ruszyła przed siebie, właściwie bez celu. Wcale nie chciało jej się pić. Oparła czoło o chłodną szybę w oknie na końcu korytarza i czekała.

Wszystko będzie w porządku.

Powtórzyła to sobie jeszcze raz, kiedy drzwi od sali zabiegowej otworzyły się na oścież i stanął w nich Roibos, wciąż w fartuchu, blady jak kartka papieru i słaniając się na nogach pokuśtykał w stronę pokoju socjalnego.

Z bijącym z przerażenia sercem rzuciła się za nim w pogoń, nie chcąc zaglądać za drzwi z których wyszedł, obawiając się co tam zastanie.

-Levi! - zawołała za nim, ale chyba jej nie usłyszał - Levi!

Wpadła za nim do pomieszczenia i z szeroko otwartymi oczami patrzyła jak mężczyzna wyciąga z szafki butelkę wódki, otwiera ją, po czym nie zawracając sobie głowy nalewaniem jej do niczego przyciska do ust.

Dopiero po trzecim solidnym łyku odetchnął głębiej, odstawił alkohol na stół i na nią spojrzał.

-No i na co się patrzysz?! - zawołała, porządnie już zirytowana - Co się stało?

-Co się stało? - powtórzył, po czym uśmiechnął się lekko. Kolor zaczynał mu wracać na twarz. - Co się stało, pytasz?!

Roześmiał się.

-Kurwa, zrobiłem to, Chloe. To się stało.

Kiedy dziewczyna wpadła mu w ramiona, obejmując go i całując z radości w oba policzki, mało się nie przewrócił, ale zupełnie się tym nie zmartwił. Nigdy przesadnie nie okazywał zadowolenia, ani dumy z samego siebie, a jednak dzisiaj się cieszył, cieszył się jak wtedy kiedy po raz pierwszy za pomocą skalpela uratował komuś życie.

I nawet za bardzo się nie przejął tym, że jego pijacki taniec zwycięstwa odtańczony z przyjaciółką wokół stolika z ekspresem do kawy widziało pół oddziału.

***

North po raz pierwszy od dawna spała we własnym łóżku. Kiedy Olivier wybudzał się z narkozy trzymała go za rękę. Spędziła z nim cały dzień i wieczór i nie chciała go zostawiać nawet na chwilę, ale Chloe odesłała ją w końcu do domu.

-Potrzebuje spokoju, odpoczynku, a przede wszystkim potrzebuje mamy w formie. Zostanę tu na noc i będę go pilnować. - obiecała - A ty wracaj do siebie i się wyśpij, zanim wysiądą ci podzespoły z przemęczenia. Jeśli tylko coś będzie się działo - zadzwonię.

Miała złe przeczucia, ale posłuchała, chociaż na początku spierała się z przyjaciółką, udając, że czuje się doskonale. Uległa głównie dlatego, że faktycznie potrzebowała chwili oddechu, a teraz wreszcie wykąpana i przebrana wślizgnęła się pod kołdrę.

Marcus przyglądał jej się uważnie dwukolorowymi oczami.

-O co chodzi? - zapytała, ściągając gumkę z włosów i pozwalając im spłynąć na plecy.

-O nic. Po prostu się za tobą stęskniłem.

-Widujemy się codziennie.

-Wiesz o co mi chodzi.

Westchnęła, układając się na poduszce i wbijając spojrzenie w sufit.

-Wiem. Wiem, ale Ollie jest najważniejszy i nie będę cię za to przepraszać, jeśli na to liczysz.

-Zgadzam się i wcale nie chcę żebyś mnie przepraszała. - pokręcił głową - Ani trochę. Jesteś niesamowita.

W którymś wywiadzie powiedziała, że jej mąż nie jest człowiekiem wielu słów, ale gdy trzeba najczęściej potrafi znaleźć te właściwe i codziennie przekonywała się na nowo, jak trafne to było określenie.

-Nie czuję się niesamowicie. - mruknęła.

-Nie szkodzi. Ja też nie.

Uśmiechnęła się lekko, po czym przerzuciła smukłą nogę przez jego biodra, kładąc się na jego klatce piersiowej.

-Dalej mnie kochasz?

-Tak. Zawsze będę cię kochał.

Skupiła się na biciu jego serca. Chciała wierzyć, że może się uspokoić i że wszystko już będzie w porządku. Przymknęła oczy i pocałowała go lekko w usta.

-Dobra odpowiedź.

***

Love is Pain - FINNEAS

Levi'ego w środku nocy wyrwał ze snu dźwięk telefonu, który zapomniał wyciszyć. Mamrocząc pod nosem przekleństwa i osłaniając oczy od światła ekranu odebrał i przyłożył urządzenie do ucha, chowając twarz w poduszkę.

-Halo?

-Tu Chloe. - w jej głosie brzmiało napięcie, które natychmiast go rozbudziło- Mamy problem.

-Jaki problem? - spytał, podnosząc się na łokciu -Co się dzieje?

-Nie wiem! - odpowiedziała rozpaczliwie, w tle słychać było podniesione głosy i kroki - Nie znam się na ludziach. Pojawiły się jakieś powikłania u Oliviera, nie może oddychać, Smith kazał go przenieść na salę zabiegową. Cholera jasna, nie wiem nawet, dlaczego do ciebie dzwonię, to pierwsze co przyszło mi do głowy.

Była kompletnie spanikowana, ale Roibos starał się nie stracić głowy.

-Poczekaj chwilę, zadzwonię do Arthura.

Rozłączył się i wybrał nowy numer.

-Nie mam czasu. - odezwał się w słuchawce głos ordynatora.

-Chloe dzwoniła. Chcę wiedzieć, co się dzieje z dzieciakiem Manfredów. Co zjebałem i jak można to naprawić?

-Chyba to nie ty zjebałeś, tylko jego własny układ oddechowy nawalił. Dostał nagłej odmy, z początku bezobjawowej, a potem zaczął się dusić. Lewe płuco się zapada, musimy go operować. Znowu. Teraz.

-Kto dziś dyżuruje na chirurgii?

-Harry.

-Jaja sobie robisz? Przecież on nie ma tyle doświadczenia, żeby majstrować przy tak delikatnym pacjencie!

-To dobry lekarz.

-Nie aż tak dobry. - poderwał się z łóżka, przełączył się na głośnik i zaczął wciągać spodnie po omacku. Nigdy jeszcze nie cieszył się tak bardzo, że mieszka blisko swojego miejsca pracy- Przygotujcie go, będę tam za piętnaście minut.

- Jak to sam powiedziałeś, nie jesteś jedynym rzeźbiarzem w tym szpitalu, Levi. To jest fatalny pomysł. Jesteś zmęczony i zaspany.

-I wciąż najlepszy, jak to mi ktoś niedawno powiedział. - odpowiedział, łapiąc klucze od samochodu - Dopilnuj, żeby wszystko było gotowe.

Ponownie się rozłączył i wybiegł z mieszkania, ignorując zdziwione spojrzenie swojego psa. Odpalił auto, wcisnął gaz oporu i wypadł na drogą prowadzącą na Belle Isle. Z jednej strony jego zdrowy rozsądek krzyczał w jego wnętrzu, żeby zastanowił się nad tym co robi, chronił własny tyłek i dał chłopcu umrzeć.

Nikt nie miałby do niego pretensji. Mógł spać, nie było go w szpitalu, wcześniej zrobił wszystko jak należy, był tego pewny. Cała odpowiedzialność spadłaby na kogoś innego, a on miałby spokój, nie potrafił jednak tego zrobić. Poczuł się w jakiś sposób odpowiedzialny za to dziecko i miał zamiar mu pomóc kolejny raz, choćby miał skleić mu pęcherzyki płucne na ślinę i scotcha.

***

Chloe żałowała, że kazała Connorowi zostać tam gdzie jest.

Gdy tylko dowiedzieli się z Hankiem co się dzieje chcieli przyjechać, ale powiedziała im, że będą tylko wprowadzać dodatkowe, niepotrzebne zamieszanie. Już przerażeni Manfredowie na korytarzu nie pomagali nikomu w zachowaniu spokoju, nie mówiąc już o kolejnych, zdenerwowanych osobach, nie zmieniało to jednak faktu, że egoistycznie chciała mieć męża przy sobie, choćby po to, żeby złapał ją za rękę i powstrzymał od nerwowego skubania wystającej nitki na szwie fartucha.

Miała wrażenie, że od paru dni nie robi niczego innego, tylko w kółko pracuje i czeka i marzyła tylko o tym, żeby to wszystko się wreszcie skończyło. Chciała wziąć wolne i przez tydzień tylko spać spokojnie z pewnością, że wszystkie bliskie jej osoby są bezpieczne, teraz jednak biegała w kółko po klinice ze świadomością, że to ona jest w stanie najszybciej otrzymać jakieś informacje, jednocześnie starając się nie patrzeć na twarz North, bo za każdym razem kiedy widziała jej spojrzenie serce jej się ściskało.

Zadzwoniła do niej natychmiast, zgodnie z obietnicą, kiedy coś zaczęło się dziać, ale kiedy wpadli na szyję do szpitala Olivier był już dawno uśpiony. Była przy nim cały czas, żeby poczuł się choć trochę bezpieczniej, mając przy sobie kogoś znajomego, ale to nie było przecież to samo co mama.

-Czy coś już... - zaczęła, wsadzając głowę do Arthura Smitha.

-Nie. - przerwał jej, tonem odrobinę zirytowanym, ale wciąż łagodnym - Byłaś tu dosłownie piętnaście minut temu, od tamtego momentu nic się nie zmieniło. Idź, usiądź na tyłku w swoim gabinecie, weź głęboki oddech i po prostu poczekaj. Obiecuję, że pierwsza dostaniesz informację, jak tylko wszystko się skończy.

Przełknęła ślinę, po czym pokiwała głową i zamknęła za sobą drzwi. Powinna być z North, ale miała wrażenie, że nie bardzo pomoże, samej będąc uosobieniem nerwicy. Nogi niosły ją do znajomego pomieszczenia, podczas gdy głowa przepracowywała w kółko te same wydarzenia. Opadła na swój fotel, pociągając nosem i skupiła się na zegarze stojącym na biurku, licząc sekundy wraz z nim, żeby ukoić własny lęk.

Starała się odnaleźć tą cząstkę siebie, która potrafiła kiedyś stać w jednym miejscu godzinami, bo tak jej kazano. Tą cząstkę, która z równym spokojem podawała kawę, jak klękała przed lufą naładowanego pistoletu.

Miała czekać, więc zmusiła swoje ciało do czekania.

Miała wrażenie, że minął tydzień, zanim wreszcie w jej drzwiach stanął Denis, doktor prowadzący Oliviera. Ciężko oddychał i był blady jak mąka.

Wpatrywał się w nią dłuższą chwilę, kilkukrotnie otwierając usta, by coś powiedzieć, ostatecznie jednak nie odezwał się ani słowem. Pokręcił tylko głową, ze zrezygnowaniem.

Kark dziewczyny natychmiast się ugiął, w geście ostatecznego poddania się. Oparła się czołem o blat biurka, splatając ręce na głowie, jakby chciała się osłonić od własnych myśli i złych wieści.

Nie. Nie. Nie. Absolutnie nie.

-Strasznie mi przykro. - wykrztusił w końcu jej kolega - Naprawdę, Chloe. To był mój pacjent od dawna i świetne dziecko, ja... - urwał, widząc, że to co mówi ani trochę nie pomaga i zamilkł, stojąc niezręcznie na progu.

-Jak ja im to powiem? - wykrztusiła w końcu. Słowa przychodziły jej z wysiłkiem. Pięły się w górę jej gardła, jak Syzyf pchający swój kamień i większość z nich zsuwała się z powrotem do brzucha przed zobaczeniem światła dziennego - Jak ja to powiem North?

-Ja im powiem, jeśli chcesz. - Denis wyglądał na zmartwionego - Nie musisz tego robić.

To powinna być ona. W takim momencie nie powinna się skupiać na własnych odczuciach, powinna umieć odłożyć je na bok, jak zawsze i być przy przyjaciółce w prawdopodobnie najgorszym momencie jej życia.

Tylko że jakoś nie była w stanie. Czuła się przygnieciona i już podniesienie głowy wydawało jej się wysiłkiem nie do zniesienia, nie mówiąc o zderzeniu się z całą tą rozpaczą.

Wydarzyło się coś dziwnego, bo przecież zawsze wcześniej jej się udawało. Udało jej się utrzymać nerwy na wodzy i zachować jak trzeba w ruinach starej fabryki, po śmierci Ninesa, kiedy Amanda przejmowała kontrolę nad Connorem - w każdej z tych sytuacji była w stanie zignorować to jak się czuje i pomóc innym, ba, codziennie robiła to przecież w pracy.

Tylko że może to było o jedną tragedię w życiu za dużo i zwyczajnie już nie była w stanie udać, że jej własne emocje nie istnieją.

Dlatego po raz pierwszy raz odkąd sięgała pamięcią zachowała się egoistycznie.

-Proszę. - wymamrotała niewyraźnie.

Doktor odwrócił się i już miał wyjść, kiedy zatrzymał się jeszcze na moment.

-Levi naprawdę zrobił co mógł. - rzucił - Co tylko się dało. To nie była jego wina.

Nie odpowiedziała.

Nie ruszyła się z miejsca przez bardzo długi czas. Wmówiła sobie, że stworzyła w tym pomieszczeniu swoją własną bańkę czasoprzestrzenną.

Jak kot Schroedingera. Dopóki z niej nie wyjdzie i nie zmierzy się z rzeczywistością, nic złego tak naprawdę się jeszcze nie wydarzyło. Chciała łez, bo gdyby razem z nimi pozbyła się choć części tego co czuła, mogłaby zacząć cokolwiek robić, ale jakoś nie nadchodziły.

Nie wiedziała, czy minęły godziny, minuty, czy może cały dzień, kiedy drzwi otworzyły się ponownie. Stał w nich Connor, z żalem tlącym się w brązowych oczach i sam jego widok jej wystarczył, żeby rozbić jej bańkę i by się otrząsnąć.

Ciężki kamień obojętności i apatii, który spadł jej na głowę, blokując falę prawdziwej rozpaczy zniknął, a ona, zanim zorientowała się dobrze co robi, wpadła mu w ramiona ze szlochem.

Obejmował ją kurczowo, przyciskał do piersi, opierając policzek na czubku jej głowy i trzymał ją tak, dopóki się nie wypłakała.

-Zabierzesz mnie do domu? - zapytała w końcu, wtulając twarz w jego kurtkę.

Zacisnął zęby.

-Zostańmy tutaj. Proszę. - odpowiedział - Hank pije. Nie mam dziś siły na to patrzeć, ani cokolwiek z tym robić.

Nie skomentowała tego w żaden sposób, pociągnęła go jedynie na niewielką kanapę w rogu.

Powinna była wyjść z gabinetu dużo wcześniej i pójść do Markusa i North.

Connor powinien był zająć się pijanym porucznikiem.

Porucznik nie powinien był pić.

Wyglądało jednak na to, że tej nocy każde z nich musiało zachować się egoistycznie.

***

-I co z nim?

Arthur Smith ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się młodej instrumentariuszce, która przed nim stała. Wydawała się zmartwiona.

-Nie za dobrze, panie ordynatorze. - przyznała szczerze - Wypadł z sali operacyjnej jak bomba, znalazłyśmy go w najbliższej toalecie. Rzygał jak kot. Dostał takiego ataku paniki, że musiałyśmy zawołać doktora Jasona, żeby dał mu coś na uspokojenie.

Lekarz pokiwał głową.

-Biedny Levi. - mruknął - Nie powinienem był go w to wciągać. Popełniłem błąd.

Dziewczyna wzruszyła smutno ramionami. Nie miała zamiaru strofować przełożonego, chociaż kiedy myślała o tym w jakiej rozsypce będzie doktor Roibos, robiło jej się smutno.

-Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś tak walczył o pacjenta na stole operacyjnym. - dodała po chwili - Nigdy.

***

To był jeden z trudniejszych dla mnie emocjonalnie rozdziałów do napisania. 

Chciałam żeby trzecia część trylogii mniej skupiała się na dramatach w rodzaju porwania, wirusa, wielkiego śledztwa. Chciałam, żeby była trochę bardziej życiowa i teraz się to na mnie odbija, ale jestem całkiem zadowolona z tego, jak wszystko sobie rozpisałam.

Zmierzamy do końcówki kochani. Wyjątkowo słodko-gorzkiej, ale nie będę niczego zawczasu spojlerować.

Ogromny shoutout do mojego taty i starszego brata - jednego lekarza z wieloletnim doświadczeniem i drugiego zaraz po studiach, których męczyłam przez ostatnie tygodnie pytaniami o powikłania zapalenia płuc. Są przekonani, że zwariowałam XD

Dajcie znać jak wam się podobało i trzymajcie się zdrowo!

~Gabi

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top