17. Serie niefortunnych zdarzeń

Mum -Luke Hemmings

North od doby nie mogła się uspokoić, podobnie jak Markus, który jednak zupełnie tego nie okazywał. Siedział na szpitalnym krześle, trzymał delikatnie jej dłoń i wygrywał na jej wierzchu palcami wszystkie sonaty na pianino jakie przychodziły mu do głowy, przymknąwszy oczy, podczas gdy ona wyklinała w myślach na Janette Wilson, która zapoczątkowała łańcuch nieszczęśliwych wypadków tej nocy i na wszystko inne po kolei.

-Zjebaliśmy. Wiesz o tym, prawda? - odezwała się w końcu do męża, zaciskając zęby.

Spojrzał na nią niepewnie.

-To prawda, mogliśmy temu zapobiec. - przyznał w końcu - Chociaż próbuję sobie mówić, że to po prostu zbiór nieszczęśliwych wypadków. Janette, Gemma, Ollie.

-Nie mówię teraz o tej konkretnej sytuacji, Markus. - odpowiedziała -Mówię o tym, że wprowadziliśmy intensywniejsze kontrole na granicy, pozakładaliśmy ośrodki opieki adopcyjnej i cieszyliśmy się tym, jak super rozwiązaliśmy problem bezdomnych modeli dziecięcych, a tymczasem tuż pod naszymi ślepymi oczami kwitnie sobie handel niewolnikami! To było przecież zupełnie do przewidzenia, Ameryka Południowa i Wschodnia Europa ciągle nie uwolniły naszych ludzi, to idealne miejsca żeby się wzbogacić na naszych częściach, lub sprzedawać defekty, którym zresetowano system, a my pozwoliliśmy na to, żeby to się działo!

Była wzburzona i wściekła na siebie.

Zasiedziała się. Stała się zbyt szczęśliwa i beztroska i zapomniała o tym, co zawsze było prawdą. O tym, że ludzkością kierują głównie dwie rzeczy - chciwość i nienawiść. Wierzyła, że może sobie pozwolić na chwilę oddechu, przestać spać z pistoletem pod poduszką i po prostu wychować syna.

Jak się okazało - nie mogła. I obiecała sobie, że kiedy to wszystko się wreszcie skończy, nie popełni tego błędu kolejny raz i nie będzie już ufała światu, bo świat nigdy nie potraktował jej sprawiedliwie.

-To prawda, tym też trzeba będzie się zająć... - westchnął Markus - Nie możemy poprowadzić rewolucji w każdym innym kraju, niestety.

North uśmiechnęła się gorzko.

Jej dziecko zostało skrzywdzone. Była gotowa poprowadzić rewolucję w każdym zakątku wszechświata, byle dostać w ręce tego, kto za tym stał.

***

Chloe nie wychodziła ze szpitala ani na chwilę. Porucznik był tym przerażony i próbował ściągnąć ją do domu, ale Connor, który również nie lubił kiedy się przepracowywała, wyjątkowo nie protestował. Wiedział, że jeśli będzie coś robić, poczuje się lepiej, niż siedząc i czekając.

Olivier, przy którym starała się siedzieć jak najwięcej, co prawda ustabilizował się i wyziębienie przestało być problemem, ale na parę dni po incydencie dostał gorączki i poważnie nasilił mu się kaszel, a wkrótce zapalenie płuc stało się niezaprzeczalnym faktem.

Martwiła się o chłopca, o North, o Markusa, o wszystkich wokół i była tak potwornie mentalnie przemęczona, że kiedy Levi zmusił ją, by zrobiła sobie chociaż pół godziny przerwy, zwinęła się na krześle, oparła głowę o ścianę i zasnęła.

Obudziła ją dopiero nieznajoma kobieta w średnim wieku, potrząsająca jej ramieniem. Było w niej coś znajomego, ale nie była pewna co takiego.

-Dzień dobry. - przywitała się, uśmiechając się współczująco - Bardzo mi przykro, że muszę cię budzić, macie tu straszne urwanie głowy, ale powiedziano mi, że możesz mnie zaprowadzić do mojej siostry i powiedzieć mi trochę więcej o tym, co się z nią stało. - wyciągnęła do niej dłoń - Nazywam się Rachel Wilson.

Blondynka zamrugała parę razy, zanim zrozumiała kto taki przed nią stoi, po czym uśmiechnęła się nerwowo.

Janette wywoływała w niej pewne poczucie winy, bo odkąd kobieta się obudziła, dziewczyna zajrzała do niej jedynie raz i wymieniła zaledwie kilka słów, bo Wilson wciąż czuła się bardzo słabo. Nie mogła się zmusić, by rozmawiać z nią częściej, po tym co się stało.

Nie potrafiła do końca wybaczyć jej tego, na jaki stres i strach naraziła Alice. Nie potrafiła się nie złościć, myśląc o tym, jak wiele problemów spowodowała jej nieodpowiedzialność i impulsywność. I wiedziała, że Wilson nie ma obecnie dostępu do takich dawek xanaxu do jakich przywykła, więc jest prawdopodobnie zupełnie nie do zniesienia.

Upewniała się, że wszystko jest w porządku i że Janette ma odpowiednią opiekę, ale skoro jej życiem i zdrowiem zajmowali się jej koledzy, do których miała całkowite zaufanie, rozmowa z kobietą nie była niezbędna.

Chloe potrafiła wybaczać i dawać innym nieskończone kolejne szanse, ale nawet ona potrzebowała do tego czasu i spokoju, a obecnie nie miała ani jednego ani drugiego.

Uścisnęła dłoń Rachel.

-Chloe Anderson. - przedstawiła się - Nie pracuję z ludźmi, więc o stanie Janette nie mogę pani wiele powiedzieć, ale oczywiście mogę panią do niej zabrać.

-Oh, nie chodziło mi o żadne medyczne szczegóły. Dowiem się wszystkiego co trzeba w swoim czasie. Miałam na myśli to, jak doszło do całej tej katastrofy. Słyszałam, że Nettie mieszkała u was jakiś czas. Hank do mnie zadzwonił i o wszystkim mi powiedział, niech mu będą dzięki. To dobry facet. Kazał mi cię znaleźć, jak już tu będę. Proponował mi nawet nocleg, ale zarezerwowałam już sobie hotel, więc nie musisz się martwić, że kolejny członek naszej rodziny będzie ci się panoszył po kuchni.

-Niech mi pani wierzy, to byłby w tym momencie mój najmniejszy problem. - zapewniła, ze zmęczonym uśmiechem, podnosząc się z krzesła. - Zapraszam. - ruszyły korytarzem, a Chloe zaczęła mówić.

Opowiedziała jej o wszystkim. O tym jak Janette znalazła się w ich domu, o Alice, o przedawkowaniu leków i o tym jak to się wszystko zakończyło. Nie miała wiele czasu, więc streściła wszystkie wydarzenia możliwie krótko, ale i tak była to ogromna ulga, wyrzucić to w końcu z siebie i poukładać sobie przy okazji w głowie.

Rachel zmarszczyła brwi.

-Je vais la frapper sur la tête! - mruknęła, po czym zatrzymała się i przyciągnęła Chloe za ramię do siebie, obejmując ją i wprawiając w kompletny szok - Biedactwo, tyle emocji i jeszcze harujesz jak mrówka. - puściła ją - Przepraszam, powinnam zapytać, zanim zaczęłam cię ściskać, to było niegrzeczne. - uśmiechnęła się przepraszająco.

-Ależ skąd. - wykrztusiła, szczerze zdziwiona tym, jak bardzo dwie osoby z tej samej rodziny mogą być od siebie różne.

Siostra Janette wyglądała do niej bardzo podobnie, choć była wyższa, zdecydowanie mocniej zbudowana, o gładszej, pełniejszej twarzy. Wyglądało jednak na to, że dogadać się z nią było zdecydowanie łatwiej.

Blondynka popchnęła drzwi na salę, wskazując kobiecie odpowiednie łóżko, po czym wycofała się. Postanowiła dać im chwilę dla siebie.

Dwie Wilson zupełnie nie zauważyły jej zniknięcia, bo w momencie, w którym ich spojrzenia się spotkały, przestały zwracać uwagę na cokolwiek innego.

-Cześć, Nettie. - rzuciła w końcu Rachel, siadając na brzegu szpitalnego łóżka.

-Co ty tu robisz? - odburknęła w odpowiedzi, ściskając w dłoniach kołdrę.

-Przyjechałam oznajmić mojej durnej siostrze, że jak zwykle nie ma racji. - uśmiechnęła się, wyciągając ręce.

Janette przez ostatnie dni czuła się fatalnie. Po pierwsze, z powodu braku tabletek, po drugie, po ciężkim zatruciu, a po trzecie, przez poczucie winy. Hank opowiedział jej, jakie skutki miało jej zachowanie. I nie mogła sobie darować, a jednocześnie ciągle nie potrafiła przeprosić. Bała się, bo nie wiedziała co właściwie ma teraz robić, jak się zachować, co się stanie z Gemmą i czy w ogóle będzie się chciała do niej kiedykolwiek jeszcze odezwać, a przede wszystkim bała się samej siebie, bo czuła, że zupełnie straciła nad wszystkim kontrolę.

I może dlatego widok znajomej i stosunkowo przyjaznej twarzy zadziałał jak kropla, przelewająca czarę wypełnioną ekstremalnymi stanami emocjonalnymi, bo kiedy tylko siostra wyciągnęła do niej ramiona, Janette rozpłakała się w głos, padając jej w objęcia i pozwalając głaskać się kojąco po plecach.

-No już, nie becz... - pocieszyła ją szorstko - Odpierdoliłaś maleńka straszną kaszanę i nie mogę ci obiecać, że to odkręcimy, ale jeśli tylko przestaniesz się wreszcie zachowywać, jakbyś dalej miała pretensje o to, że ukradłam ci rower te czterdzieści lat temu, to będziemy się tym zajmować razem.

Młodsza Wilson roześmiała się przez łzy.

-Niech to szlag, Rach, dobrze cię znowu zobaczyć.

***

Dla Janette jedną z gorszych rzeczy w przebywaniu na ostrym dyżurze było codzienne widywanie North Manfred, która spędzała większość doby siedząc przy łóżku swojego syna. Właściwe nigdy nie patrzyła bezpośrednio na Wilson, nie miała ochoty zaprzątać sobie kobietą głowy, ale była żywą, doskonale widoczną konsekwencją jej zachowania, od konsekwencji z kolei Janette starała się całe życie uciekać.

Nie wiedziała co się dzieje z Olivierem i bała się zapytać, ale wyraźnie nie było z nim najlepiej, skoro nie przenieśli go na zwyczajny oddział dziecięcy. Kaszlał bez przerwy, mokrym, bolesnym kaszlem, chrapliwie nabierał powietrza i wiercił, próbując znaleźć sobie pozycję, w której łatwiej by mu się oddychało, jednocześnie dzielnie udając, że czuje się całkiem nieźle.

Minister, który chcąc nie chcąc musiał jednak pracować, wpadał do nich tak często jak mógł, a Wilson była cierpiącym w milczeniu świadkiem tych spotkań.

W dniu, w którym dostała wypis, North po raz pierwszy została na noc na sali. Kiedy Janette przechodziła koło łóżka Oliviera oboje ciągle spali. Dziewczyna, która nie bacząc na zasady położyła się z synem zupełnie nie wyglądała jak android. Długie jasne włosy spięła na czubku głowy w niedbały kok, blady policzek opierała na ciemnej główce chłopca, który przy nosie miał kabel, dostarczający mu brakującego tlenu. Jej pierś unosiła się rytmicznie w udawanym oddechu.

Wilson wzdrygnęła się, po czym opuściła szpital.

Zwalczyła natychmiastową pokusę wzięcia tabletki. Umówiła się z siostrą, że póki cała sytuacja się nie wyjaśni zamieszkają razem w pokoju hotelowym zajętym przez Rachel, ale najpierw musiała zobaczyć się z Gemmą.

-Alice. - poprawiła samą siebie w myślach. Jeśli miała odzyskać zaufanie dziewczynki, mogła równie dobrze zacząć od używania prawidłowego imienia.

Problem był tylko jeden - nie była już dłużej mile widziana na Michigan Drive. Nikt tego głośno nie mówił, ale dało się to odczuć. Jej ciągłe błędne osądy, słowne utarczki i naruszanie granic uprzejmości Andersonów nie mogły pozostać bez echa.

Kiedy Hank stanął w drzwiach, bardzo starał się nie skrzywić na jej widok, ale nie za dobrze mu szło, przez co wyglądał trochę jakby doznał nagle bolesnego skurczu twarzy.

-O, a więc wyszłaś. - mruknął, chociaż wiedział o tym doskonale od Chloe, prawdopodobnie dlatego, że nie miał pojęcia, co powiedzieć innego.

-Ta. - potwierdziła, czując, jak robi jej się niezręcznie - Słuchaj, mogłabym może porozmawiać z małą? Wiem, że tu jest.

Zabrzmiało to ostrzej niż tego chciała.

Teraz już Hank skrzywił się zupełnie jawnie.

-Jest tutaj, ale nie wiem, czy rozmowa z tobą w tym momencie będzie dla niej dobra.

Spuściła wzrok.

-Proszę, Hank. Tylko chwilę. Chcę ją zobaczyć.

Mężczyzna milczał przez chwilę, po czym otworzył drzwi szerzej i wpuścił ją do środka. Connor siedział na kanapie i przyglądał jej się czujnie. Z nieufnością. Nie odezwał się ani słowem, ale nie przejmowała się tym. Była tu dla kogoś innego.

Dziewczynka siedziała w pokoju, który razem zajmowały i kolorowała. Była smutna. Smutniejsza niż kiedykolwiek. W całym jej ciele czaił się strach i niepewność. To było dziecko całkowicie potrzaskane przez życie i w Janette serce się ścisnęło na myśl, że jest za to częściowo odpowiedzialna.

-Cześć, Alice. - odezwała się, a mała podniosła wzrok znad obrazka.

Jej reakcja była inna, niż kobieta się tego spodziewała. Co prawda ciemne oczy rozbłysły na jej widok, ale nie odezwała się, nie podeszła do niej. Uciekła wzrokiem, nie wiedząc jak się zachować.

Janette podeszła do niej i kucnęła.

-Wróciłam do ciebie. I bardzo cię przepraszam, za to, że cię przestraszyłam.

Po raz pierwszy od wypadku zdołała wydusić z siebie to słowo, głównie dlatego, że w tym wypadku miała realną szansę na otrzymanie wybaczenia, na którym jej zależało.

Alice nie odpowiedziała.

-Nie zasłużyłaś na coś takiego. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. - rozłożyła delikatnie ramiona - Czy myślisz, że dalej możemy się przyjaźnić?

Mała wahała się przez chwilę, ale w końcu pozwoliła się objąć i położyła głowę na ramieniu kobiety.

Kamień spadł jej z serca. Chciała ją stąd zabrać. Chciała ją mieć przy sobie. Ale jedno spojrzenie na Hanka wystarczyło, żeby zrozumiała, że na razie nikt jej na to nie pozwoli.

-Muszę się ogarnąć, ale niedługo wpadnę odwiedzić ją znowu. - zapowiedziała, wstając, nie patrząc byłemu mężowi w oczy.

Wyraz jego twarzy był dziwny.

Pożegnała się z dziewczynką, wciąż milczącą i obiecała, że niedługo się zobaczą.

Wsiadła z powrotem do taksówki, czekającej przy krawężniku i ustawiła nowy kurs. Potrzebowała prysznica, czegoś do zjedzenia i planu, a wszystko to mogła zapewnić jej Rachel.

Musiała przyznać sama przed sobą, że cieszyła się z tego, że odzyskała kontakt z siostrą, Razem mogły zdziałać więcej.

Starsza Wilson już na nią czekała, ale była zdenerwowana.

-Hank napisał mi, że u niego byłaś. - zaczęła, nie czekając, aż siostra sama zacznie mówić.

-Owszem. - Janette pokiwała głową - Musimy obmyślić plan, jak zdobyć opiekę prawną nad Alice.

Rachel uniosła brwi zaskoczona.

-Że co? - zapytała - Ty dalej się trzymasz tego chorego pomysłu?

Janette zamrugała nerwowo.

-Chorego? - oburzyła się - Myślałam, że to oczywiste, że chce się nią zająć!

-Oczywiste? - jej siostra otarła twarz dłońmi - Nettie, proszę cię, przecież nie masz szans na dostanie tego dziecka pod opiekę. Nie masz pracy, mieszkania i jesteś uzależniona od leków!

-To znajdę pracę, kupię mieszkanie i przestanę brać leki... - odezwała się przez zaciśnięte zęby, czując jak narasta w niej desperacja.

-To nie jest takie hop siup, przecież to może potrwać rok, albo i więcej, zanim pozbierasz się do kupy na tyle, żeby to się udało!

-Brzmisz zupełnie jak Hank! - wybuchnęła Janette - Mała może poczekać, a ja jej potrzebuję! W końcu mam jakiś cel, w końcu faktycznie dostałam od losu motywację, żeby ogarnąć swoje życie, a wy mi to próbujecie odebrać!

-To jest mała dziewczynka na litość boską, a nie twoja terapeutka! - odpowiedziała ze złością Rachel - Potrzebuje stabilizacji, miejsca, które wreszcie będzie mogła nazwać domem. Nie za rok. Nie za dwa. Teraz. Przestań w końcu szukać drogi na skróty! To, że adoptujesz sobie dziecko, nie naprawi magicznie wszystkich twoich problemów. Rozwiązywanie ich to będzie ciężka harówa, której nikt za ciebie nie załatwi, a już na pewno nie Alice. Jeśli faktycznie chcesz jej dobra, to zostaw ją w spokoju i skup się w końcu na sobie.

-To co się z nią stanie?! Będzie siedzieć u Andersonów, a ja mam zapierdalać? W jakim celu, powiedz mi? Jeśli nie dla tego dziecka, to dla kogo mam to robić?

-Dla siebie. Przede wszystkim. A jeśli to nie jest dla ciebie wystarczająca motywacja, to dla mnie. I dla swojego syna, który na pewno chciałby być z ciebie dumny. - zapadła chwilowa cisza - Nie powinna zostawać u Andersonów. Za dużo pracują, mają za mało doświadczenia z dziećmi. Ona ma dużo nieprzepracowanych traum, dużo strachu. Rozmawiałam z siostrą mojego męża. Współpracowałyśmy przy przerzucaniu androidów przez granicę podczas rewolucji. Zna Alice. I znała jej poprzednią opiekunkę. Jej syn wyprowadził się całkiem niedawno z domu, jest gotowa zaopiekować się dziewczynką na stałe. Uznaliśmy, że będzie najlepiej, jeśli dostanie możliwość świeżego startu z kimś, z kim nie wiążą ją żadne przykre wspomnienia.

Janette nie odpowiedziała, stała tylko na środku pokoju, zła i rozgoryczona.

-Wszystko to sobie zaplanowaliście za moimi plecami. - syknęła, czując, jak po policzkach zaczynają jej płynąć łzy wściekłości - Od początku nie chcieliście mi pozwolić się nią zająć.

Jej siostra chciała dotknąć jej ramienia, ale nie pozwoliła na to, odsuwając się poza zasięg jej dłoni.

-Przykro mi, Nettie. - westchnęła - Musimy najpierw patrzeć na dobro tego dziecka. Dość już w życiu wycierpiało.

***

Falling Apart - Michael Schulte

Markus stał za plecami żony, słuchając uważnie słów lekarza. Opiekował się starszym człowiekiem wiele lat. Rozumiał wiele medycznych terminów, chociaż obecnie chyba wolałby, żeby było inaczej.

-Ropień w lewym płucu się nie zmniejszył. - oznajmił doktor Jhin prowadzący Oliviera - Zastosowaliśmy drenaż ułożeniowy, podajemy antybiotyk dożylnie od dwóch tygodni i póki co nie mamy efektów, boję się, że mogą wystąpić dalsze powikłania.

Milczeli przez chwilę oboje.

-To co teraz? - zapytał w końcu z bijącym szybko sercem.

-Teraz mamy dwie opcje. Spróbujemy nakłuć go przez skórę i odprowadzić płyn ropny, a w ostateczności, jeśli to nie zadziała, będziemy musieli usunąć go operacyjnie.

Chloe siedziała w tym samym pomieszczeniu, razem z młodym, ciemnowłosym chirurgiem, który popijał kawę w zamyśleniu i nie odzywała się. Nie znała się na ludzkiej biologii.

-Dobrze. - North wydawała się całkowicie spompowana ze swojego zwykłego wigoru - Niech będzie.

Obróciła się na pięcie i wyszła, zostawiając Markusa samego, co trochę go zirytowało, bo musiał siedzieć tam bez żadnego wsparcia i słuchać jaki dokładnie jest dalszy plan leczenia Ollie'go bez żadnego wsparcia, choćby mentalnego, nie wykłócał się jednak.

Oboje mieli dość.

Kiedy on również wyszedł, Levi uniósł brew w kierunku swojego kolegi.

-Otwieranie tego dzieciaka to fatalny pomysł, wiesz o tym? - odezwał się, zupełnie obojętnym tonem - Choruje na mukowiscydozę od małego, a był bardzo późno zdiagnozowany. Ma niedowagę, w historii choroby więcej infekcji niż jebanych gwiazd na niebie, a teraz jeszcze wylądował w rzece i prawie umarł z wychłodzenia. Do tego szpitalne zapalenie płuc i jazda na ostrym antybiotyku od paru tygodni - jego układ odpornościowy ledwo zipie. Jak mu przeprowadzisz operację, to albo się w ogóle nie wybudzi z narkozy, albo dostanie jakiegoś kolejnego zakażenia.

Denis Jhin uniósł głowę, rozdrażniony.

-No przecież wiem! - warknął - Co mam zrobić lepszego? Czekać aż mu ten ropień pęknie? Zaleje mu opłucną, a my się wszyscy posramy!

-Jak go wytniesz, to i tak niewiele z tych jego płuc zostanie. Jego drogi oddechowe trzyma w kupie jego matka, siłą woli! - prychnął w odpowiedzi chirurg, ale przerwał kłótnię, kiedy stojącej dalej obok Chloe butelka tyrium wyleciała z rąk i rozbiła się o podłogę.

Zapomnieli o jej obecności, bo milczała jak zaklęta, ale teraz zrobiło się im trochę głupio.

-Rany, przepraszam. - wykrztusiła, kucając i trzęsącymi się rękoma zbierając szkło. Levi rzucił Denisowi znaczące spojrzenie, po czym wskazał ruchem głowy na drzwi.

Lekarz westchnął, po czym wyszedł zostawiając ich samych.

Dziewczyna wyrzuciła resztki butelki do śmieci i wzięła się za wycieranie rozlanej niebieskiej krwi z podłogi.

Roibos patrzył na nią spokojnie, ze współczuciem czającym się w ciemnych oczach.

-To nie było zbyt taktowne z naszej strony, co? - mruknął, upijając kolejny łyk kawy - Przykro mi, że musisz znosić taką bandę dupków jak my.

Wzruszyła ramionami, udając spokojniejszą, niż była naprawdę.

-Lepiej żebyście przedyskutowali wszystkie możliwe ewentualności, niż nie.

-Oczywiście, że tak. Po prostu może nie powinniśmy byli robić tego przy tobie.

-Moje emocje to sprawa drugorzędna. Nic mi nie będzie. - uśmiechnęła się słabo - Pamiętaj, że ja też jestem lekarzem.

-Wiem, Chloe. - odwzajemnił uśmiech - Nie zmienia to jednak faktu, że od twojej stabilności emocjonalnej zależą losy całego tego pieprzonego szpitala, więc naruszanie jej to trochę strzelanie sobie w stopę. Nie wspominając o tym, że szczerze nie znoszę wszystkich ludzi, z którymi muszę pracować, poza tobą, więc nie mogę dopuścić do tego, żebyś się na mnie obraziła.

Roześmiała się, opadając na krzesło.

-Nie obrażę się. Po prostu się boję. Olivier to świetne dziecko, uwielbiam go jak swojego. - przygryzła wargę - Tym bardziej nie mogę sobie wyobrazić, jak się czuje North. To moja przyjaciółka i... - urwała - To wszystko źle na mnie działa. Powinnam więcej czasu spędzać w domu, ale kiedy stąd wychodzę natychmiast mam wyrzuty sumienia.

-Nie potrzebnie. I tak gówno wiesz o tym, jak leczyć ludzi, więc to, że będziesz nad nim stała i się martwiła zmieni jedynie tyle, że zirytujesz wszystkich wkoło. - oznajmił bez ogródek - Równie dobrze możesz martwić się w domu. Pamiętasz jeszcze jak wygląda twój mąż?

Uniosła kącik ust. Jej dom był tam, gdzie oczy w kolorze kawy. Nie mogła ich zapomnieć.

***

Alice dreptała szpitalnym korytarzem, przestraszona i niepewna tego co miało nastąpić. Chloe szła za nią, trzymając dłoń na jej ramieniu i kierowała ją do sali, w której leżał Olivier.

Była potwornie nieszczęśliwa, ale ożywiła się trochę na jego widok. Wydawał się jeszcze mniejszy, niż go zapamiętała. Zawsze był drobny, ale teraz, kiedy znowu schudł parę kilo wyglądał jakby każdy mocniejszy dotyk mógł go połamać na kawałki. Włosy mu urosły, opadały ciemnymi falami na czoło i kark. Miała wrażenie że jego kości policzkowe i obojczyki za moment przebiją mu skórę, oczy w drobnej twarzy wydawały się ogromne, ale to wciąż była twarz jej pierwszego i jedynego przyjaciela.

-Cześć. - przywitała się, uśmiechając się nieśmiało. Chloe zostawiła ich samych na moment, pozostając jednak w zasięgu wzroku.

-Gem... - zaczął, ale po chwili się poprawił - Alice!

Zastanowiła się przez chwilę, po czym pokręciła głową. Co prawda poprzednio skarciła go za używanie jej przybranego imienia, ale teraz zmieniła zdanie.

-Możesz mówić Gemma. - oznajmiła - Ale tylko ty.

Wydawał się podekscytowany.

-Dobrze. To będzie twoja ksywka. - wyprostował się i zakaszlał - Nawet nie wiesz jak super, że wpadłaś. Umieram tu z nudów. Nie mam niczego do roboty, w kółko tylko czytam książki i oglądam filmy, co oczywiście jest fajne, ale nie mogę się nigdzie ruszyć i nie rozmawiam właściwie z nikim poza rodzicami i Andersonami, no i wujek Josh wpadł kilka razy. Idzie zupełnie oszaleć.

-Nie mogę zostać na długo. - powiedziała z żalem - Przyszłam się pożegnać.

Jego uśmiech przygasł.

-Dlaczego?

-Wyprowadzam się. Będę mieszkać z przyjaciółką mojej mamy.

-Oh. - pokiwał głową - Daleko?

-Nie, całkiem blisko. - niespodziewanie dla samej siebie wybuchnęła płaczem. Nie wiedziała nawet do końca z jakiego powodu. Może po prostu wszystkiego było za dużo.

Olivier, trochę zaniepokojony, wyciągnął rękę i nieporadnie klepał ją po ramieniu.

-No nie becz, to chyba dobrze, że wreszcie będziesz mieć dom na stałe. - odezwał się - Będziemy mogli się przecież spotykać, jak już stąd wyjdę. Wszystko będzie dobrze.

-Nie. - pokręciła głową - Nie będzie, bo to wszystko moja wina i na pewno twoi rodzice nie pozwolą ci się ze mną więcej widywać. Gdybym nie uciekła, nie wyrzuciła twojego telefonu, nie zrobiła tego wszystkiego wszystko byłoby w porządku. Nie musiałbyś tu siedzieć i nikt nie musiałby mnie nigdzie odsyłać. Janette by mnie nie zostawiła i...

-Przestań, głupia jesteś! - prychnął, przerywając jej - To znaczy, masz trochę racji, to było mega durne i teraz mogę ci powtarzać ,,a nie mówiłem" po wsze czasy, ale po to są przyjaciele. Poza tym to nie była tylko twoja wina - po prostu przytrafiła nam się seria wyjątkowo niefortunnych zdarzeń. Tak jak w tej serii, o której ci opowiadałem.

-Przepraszam...- wyszeptała, wbijając wzrok w podłogę, ale nie zdążyła powiedzieć nic więcej.

-Alice, musimy iść. Rose czeka. - odezwała się delikatnie Chloe, podchodząc do nich - Bardzo mi przykro.

Ollie wyrwał kartkę z zeszytu leżącego na szafce nocnej, zapisał coś na niej i wcisnął jej w dłoń.

-To mój nowy numer telefonu. Niedługo będę miał operację ale zadzwonię jak tylko wyjdę ze szpitala. Podasz mi swój adres i przyjdę cię odwiedzić, nawet jeśli mi zabronią.

-Obiecujesz? - chlipnęła, ocierając oczy.

-Obiecuję. Trzymaj się i obejrzyj ten serial o którym ci mówiłem! Musisz zacząć się orientować w popkulturze, żeby nie robić mi wiochy. - mrugnął do niej żartobliwie.

Nie chciała wychodzić i czuła jak z każdym kolejnym krokiem ogarnia ją większy smutek. Olivier był ostatnim elementem jej poprzedniej rzeczywistości, z której ponownie została siłą wyrzucona do innej.

Nie odzywała się przez całą drogę do nowego domu. Ignorowała pytania Connora i Hanka, oraz smutne spojrzenia Chloe, aż do chwili, kiedy dotarli na miejsce.

Pamiętała ten dom. I pamiętała kobietę, która wyszła im na powitanie. Była trochę starsza niż poprzednio, w kręconych ciemnych włosach pojawiły się pasemka siwizny, ale wciąż miała to samo ciepło w oczach.

-Cześć, słoneczko. - przywitała ją - Przypominasz sobie mnie?

Pokiwała głową.

-To dobrze. Wszystko ci pokażę i pomogę ci się rozpakować, jak już się pożegnasz.

Dziewczynka czuła się całkowicie obojętna, kiedy była obejmowana i głaskana po włosach. Była zmęczona. Za dużo się napłakała i namartwiła, żeby teraz móc wykrzesać z siebie więcej emocji.

-Pamiętaj kochanie, że gdyby coś się działo zawsze możesz do nas dzwonić. Pomożemy ci, czegokolwiek byście potrzebowały i będziemy do ciebie często zaglądać.- obiecała Chloe.

-Gdzie Janette? - zapytała Alice, chociaż w głębi duszy wiedziała jaka będzie odpowiedź.

-Nie mogła się pojawić, ale na pewno niedługo cię odwiedzi. - odpowiedziała androidka, odwracając wzrok. Kłamała.

Andersonowie wymienili jeszcze kilka zdań z Rose, głównie jej dziękując, po czym po raz ostatni jej pomachali i zniknęli. Kobieta ukucnęła przed małą.

-North i Markus pomagają nam załatwić dokumentację. Niedługo oficjalnie zostanę twoją opiekunką i będziesz mogła przyjąć nazwisko jakie tylko ci się podoba. Moje - jeśli będziesz chciała, albo jakiekolwiek inne. Adam był bardzo zadowolony jak się dowiedział, że ze mną zamieszkasz. Zawsze chciał mieć siostrę.

Nie odpowiedziała, a Rose spoważniała.

-Zrobię wszystko, żebyś dobrze się tu czuła. - zapewniła - Nawet nie wiesz jak się ucieszyłam, kiedy dowiedziałam się, że jesteś cała i zdrowa. Przyrzekłam kiedyś Karze, że o ciebie zadbam, jeśli ona nie będzie mogła i mam zamiar dotrzymać słowa. - uśmiechnęła się - Byłaś bardzo dzielna, maleńka. Zasłużyłaś na trochę spokoju.

Podniosła się i nacisnęła klamkę.

-Witaj w domu, Alice.

***

Kaboom?

Ja wiem, ja wiem, znowu potwornie długo nie było rozdziału, ale obiecuję, że się nie obijałam. Po prostu miałam bardzo mało czasu, bo szkoła nie rozpieszcza, a chciałam wrzucić cały rozdział na raz, który to z kolei wyszedł potwornie, niesamowicie długi, więc ostatecznie i tak podzieliłam go na pół.

Dobra wiadomość jest taka, że jego druga część powinna pojawić się naprawdę szybciutko, bo mam ją prawie gotową.

Dajcie znać jak wam się podobało, bo muszę przyznać, że ten etap tej historii jest dla mnie emocjonalnie trudny do napisania, ale jestem całkiem zadowolona z efektów, jak na razie.

Trzymajcie się ciepło i zdrowo i do zobaczenia jeszcze w tym tygodniu mam nadzieję!

~Gabi

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top