10. Początki i obietnice
Papaoutai - Stromae
Detroit, 12.10.2039, 9:14
-Mamo.
Brak odpowiedzi nie szczególnie go zaskoczył. Już dawno przestała się do niego odzywać, ale próbował, z głupiej nadziei, a może po prostu z przyzwyczajenia.
-Mamo, jestem głodny.
Wciąż nic. Kobieta od wielu tygodni wstawała z łóżka tylko po to, żeby wyciągnąć z lodówki kolejną butelkę najtańszego wina. Nie reagowała już na żadne słowa syna, patrzyła tylko ślepo w ścianę naprzeciw łóżka, z której tapeta odłaziła płatami, odsłaniając warstwę grzyba pod spodem.
W całym mieszkaniu było zimno i wilgotno, a chłopiec czuł się coraz gorzej. Kaszlał właściwie bez przerwy, był ciągle śpiący i nie najedzony, a jedynym źródłem pożywienia w domu był tata, który jednak do domu wracał rzadko i właściwie zawsze wściekły, częściej przynosząc ze sobą dziwny, czerwony proszek, niż choćby chleb. Do tego mały nie chciał pozostawić mamy na pastwę losu i przynosił jej do łóżka nieudolnie zrobione kanapki ze starego pieczywa i sera, codziennie po powrocie ze szkoły.
Uczył się dobrze, nie sprawiał problemów i głównie siedział cicho, starając się powstrzymywać kaszel i ukryć wystające kości pod za dużymi ubraniami. Nie chciał robić problemów.
W roku 2041 slumsy wciąż istniały i miały się bardzo dobrze. Były po prostu trochę lepiej ukryte w postępowej metropolii, ale to miasto wciąż miało swoje brudne, paskudne sekrety, a chłopiec żył pośród nich od urodzenia. A życie w nich, rządziło się swoimi prawami, zbyt bezlitosnymi dla dzieci takich jak on.
Ktoś zastukał do drzwi.
Chłopiec powlókł się do wejścia, podejrzewając, że jego ojciec znowu zgubił klucze. Na progu stał jednak ktoś zupełnie inny.
I chłopiec jeszcze wtedy tego nie wiedział, ale okazało się, że nie będzie już musiał robić mamie kanapek i że w ogóle już jej nie zobaczy. Nie wiedział, że zostanie zabrany do miejsca, gdzie w teorii będzie mu cieplej i gdzie będzie miał więcej jedzenia, ale gdzie będzie jeszcze bardziej samotny niż do tej pory. Do miejsca, które będzie musiał dzielić z kilkunastoma innymi istotami podobnymi do niego samego - opuszczonymi i zaniedbanymi. Do miejsca, gdzie mimo pozornego porządku rządził będzie najsilniejszy, czyli z pewnością nie on.
Nie miał o tym pojęcia. Bo gdyby wiedział, może nie otworzyłby drzwi.
Detroit, 25.11.2045, 16:22
North trzęsła się cała, z wściekłości i frustracji, wychodząc z domu na Michigan Drive. Jej mąż wyciągnął ją za drzwi od razu po całej aferze, nie wypuszczając jej z ramion, dopóki nie znaleźli się na powietrzu.
-No, już. - rzucił łagodnie, głaszcząc ją po włosach - Uspokój się, bo zaraz rozniesiesz pół ulicy.
-Czy to pora na wykład o tym, że nie powinnam była jej przyłożyć? - zapytała, zaciskając zęby z irytacji i pozwalając mu nawiązać z nią połączenie. Czerpała z jego spokoju, stabilności i... rozbawienia - Co cię śmieszy? - prychnęła oburzona.
-Tak, to jest ta pora, ale tym razem sobie daruję, za bardzo mi się to podobało.
-Tak? - podniosła na niego zaskoczone spojrzenie - Jak tak to mogę tam wrócić i poprawić jeszcze raz tej bezczelnej...- odsunęła się i ruszyła do drzwi, ale Markus chwycił ją za ramię, przerywając jej w pół słowa.
-O nie, nie, nie, raz wystarczy. Myślę, że powinniśmy wracać do domu trochę odetchnąć.
Drzwi od domu się otworzyły i stanęła w nich Chloe, z szeroko otwartymi z przerażenia oczami.
-Cholerka, strasznie was przepraszam, to się nie powinno było stać. - odezwała się skruszona.
-Masz rację, nie powinno, ale to nie twoja wina. - westchnęła North, obejmując przyjaciółkę - Nie gniewaj się, ale pójdziemy już, bo nie ręczę za siebie, jak tam wejdę z powrotem.
-Jasne. - blondynka pokiwała głową ze zrozumieniem - Ollie powinien być z tyłu razem z Damą. A ja może wrócę do środka, bo trochę się boję, że porucznik rozszarpie Janette gołymi rękami, a tego mimo wszystko nie chcemy.
North nie była szczególnie przeciwna takiemu obrotowi sprawy, ale nie odezwała się już. Zamiast tego ruszyła w poszukiwaniu swojego syna.
Faktycznie, bawił się z dziewczynką i psem za domem, chowając piłkę w różnych miejscach ogrodu i patrząc, jak Dama jej szuka. .
-Olivier! - odezwała się - Chodź. Wracamy do domu.
-Już? - zmarszczył ciemne brwi - A nie mogę zostać jeszcze trochę? Dopiero zacząłem pokazywać Gemmie...
-Następnym razem. - przerwał mu Markus - Teraz musimy się zwijać.
Chłopiec ze smutkiem pomachał swojej koleżance, po czym ruszył za rodzicami.
-Coś się stało? - zapytał, patrząc z niepokojem na North.
-Nic ważnego, kochanie. - zapewniła - Nic ważnego.
Detroit, 20.10.2041, 21:42
Minister do spraw androidów, Markus Manfred wyszedł z pracy znacznie później niż powinien i już przygotowywał sobie w głowie to, co powinien powiedzieć swojej żonie.
Byli małżeństwem od niedawna, nawet rok nie minął i ciągle trochę się tym ekscytowali, a dziewczyna bardzo nie lubiła, kiedy przesiadywał wieczorami w urzędzie. I tak był zdziwiony, że jeszcze do niego nie dzwoniła z pretensjami.
Szedł ulicami Nowego Jerycha, dzielnicy nazwanej w ten sposób ze względu na dużą ilość androidów zamieszkujących okolicę i nie mógł nie poczuć pewnej wewnętrznej dumy. Jeszcze kilka lat wcześniej spodziewałby się wszystkiego, poza tym, że będzie miał własne mieszkanie, pracę, że będzie mógł być w związku z kimś kogo kocha. To było niesamowite, a myśl, że jego ludzie również mogą tego doświadczyć w dużej mierze dzięki niemu była bardzo przyjemna.
Zajmowali się obecnie prawami androidów w innych krajach, gdzie sytuacja nie wyglądała jeszcze tak kolorowo, ale wszystko szło w dobrym kierunku i napawało go nadzieją.
Wszedł lekkim krokiem na schody i nacisnął klamkę, wchodząc do domu.
North stała w progu, z szeroko otwartymi oczami. Wyglądała na przestraszoną.
-Musimy porozmawiać. - rzuciła, kiedy tylko zamknął za sobą drzwi.
-Wiem, przepraszam, zasiedziałem się. - podszedł do niej skruszony, całując na przywitanie jej czoło - Nie gniewaj się.
-Co? - zmarszczyła brwi - Nie o tym, to nie ważne.
-Nie ważne? - zdziwił się - Kim jesteś i co zrobiłaś z moją żo...
-Nie, serio Markus. - przerwała mu - Mamy problem.
Spoważniał. Zdjął płaszcz i odwiesił go na wieszak, czekając aż wytłumaczy mu co się stało, ale najwyraźniej nie miała pojęcia jak zacząć.
-Bo ja... - wykrztusiła wreszcie - Bo ja tak jakby znalazłam dziecko.
-Jakie dziecko?
-Nie mam pojęcia jakie! Takiego małego chłopczyka, chodził po naszej dzielnicy. Twierdzi, że jest androidem i że nie ma nikogo, kto by mógł się nim zaopiekować. Nie mogłam go zostawić tam na mrozie, ledwo się trzymał na nogach. Co my mamy z nim zrobić?
Markus stał przez chwilę, zbity z tropu. Androidzie dzieci pozbawione opiekunów wciąż były w mieście poważnym problemem, ale zwykle wiedziały dokąd się kierować po pomoc. Nie zawsze chciały rezygnować z wolności, jaką dawała im ulica, ale zwykle prędzej czy później ktoś je znajdywał i odprowadzał do odpowiednich punktów.
-Nie panikuj. - polecił jej łagodnie - To samo co wszyscy inni. Zaprowadzimy go do Emily, do centrum i trafi do adopcji. Jak ma imię?
-Nie chciał mi powiedzieć, dotknąć też się nie dał.
-A w jakim jest wieku?
-A ja wiem? Nie znam się na modelach dziecięcych. Około sześciu lat? Wydaje mi się jednak, że powinniśmy go najpierw zaprowadzić do Chloe, on naprawdę nie wygląda dobrze. Dzwoniłam już do niej, mówiła, że możemy przyjechać nawet dzisiaj, ale pozwoliłam mu się położyć u nas na kanapie i się przespać.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
-Dobra, zajmiemy się tym. Mogę go zobaczyć?
-Tak, chodź. - odwróciła się i ruszyła do salonu z mężem za plecami.
Faktycznie, spało tam dziecko, skulone pod kocem tak bardzo, że widać było tylko wystające spod niego czarne, puszyste włosy. Chłopiec był niski i bardzo drobny, nie zajmował wiele miejsca na kanapie. Oddychał spokojnie, ale chrapliwie i jakby z trudem.
-Masz rację. - odezwał się Markus - Trzeba go zabrać do Chloe.
Renegades - X Ambassadors
Detroit, 1.03.2042, 16:00
-Witam państwa. Chciałem porozmawiać z państwem na temat Oliviera. - nauczyciel za biurkiem wydawał się szczerze przerażony, tym co ma im do przekazania.
North i Markus usiedli naprzeciwko niego, czując już, że wiadomości, które za chwilę otrzymają, z pewnością ich nie ucieszą.
Posiadanie dziecka okazało się szybko znacznie bardziej skomplikowane, niż się tego spodziewali. Myśleli, że skoro już ich syn oficjalnie jest członkiem ich rodziny i nikt nie ma zamiaru go zabrać, wszystko stanie się prostsze, ale zdecydowanie się pomylili.
-Rodzice innych dzieci zgłaszali do mnie prośby i eee... sugestie na temat przeniesienia Oliviera do innej placówki. - odezwał się mężczyzna.
-Że co proszę? - Markus uniósł brew - A dlaczego? Źle się zachowuje?
-Nie, nie. To znaczy, nie do końca. - nauczyciel rzucił szybkie spojrzenie na drzwi, jakby bardzo chciał po prostu wstać i uciec. Na jego obronę trzeba było dodać, że Manfredowie wciąż mieli ogromny wpływ na media i opinię publiczną i mogli z łatwością nie tylko zrujnować reputację całej szkole, ale również zwyczajnie pozbawić go pracy.
-W takim razie w czym problem? - North, pochyliła się do przodu, opierając dłonie na blacie biurka.
-Mam na myśli to, że niektórzy opiekunowie wyrazili obawę, że z powodu jego wychowania może nie mieć dobrego wpływu na rówieśników.
-A co jest nie tak z jego wychowaniem? - minister rozumiał coraz mniej, w przeciwieństwie do swojej żony. Dziewczyna zacisnęła zęby wbijając w twarz przerażonego rozmówcy. Zaczynała się domyślać prawdziwych powodów całej tej sytuacji.
Roześmiała się gorzko.
-Nie chodzi o wychowanie Oliviera. - rzuciła - Chodzi o to co zawsze. O to, że byłam seksbotem, o rewolucję, o politykę i cholerne uprzedzenia. O to, że nie jesteśmy ludźmi. - wstała z krzesła - Zapewniam, że jeśli faktycznie zajdzie taka potrzeba, nie będziemy czekać z przeniesiem go w odpowiedniejsze miejsce. Do widzenia panu.
Wyszła, nie oglądając się za siebie, dopiero na korytarzu spoglądając na Markusa, którego oczy płonęły oburzeniem.
- W kółko te same przytyki, ciągle te same problemy. Kiedy to się skończy? - zapytał rozżalonym głosem.
-Nigdy, Markus. - odpowiedziała pogardliwie -Sam to kiedyś powiedziałeś - nienawiść mają we krwi. Inny kolor skóry, inna religia, inne poglądy polityczne, czy orientacja - nie ważne. Zawsze znajdą sobie coś, za co będą mogli innych potępiać i wykluczać. Teraz padło na kolor krwi, za parę lat znajdą sobie kolejną głupotę. Taka prawda.
Poczuła jak łapie ją za dłoń, w geście wsparcia i pocieszenia.
-To co teraz zrobimy? - zapytał.
-Teraz? - North wzruszyła ramionami - Teraz wychowamy syna tak, żeby był od nich lepszy. I niech wszyscy patrzą.
Detroit, 21.10.2041, 11:40
-To nie jest android.
Chloe wypowiedziała te słowa w sekundzie, w której chłopiec pojawił się przed jej twarzą, bez najmniejszego cienia wątpliwości. Patrzyła pobłażliwie na istotę, którą przywiozła jej przyjaciółka. Wielkie, błękitne oczy lśniły w drobnej twarzy, otoczonej ciemnymi włosami. Drobne, ostre rysy twarzy kojarzyły jej się z elfem. Nie, w tym dziecku nie było niczego mechanicznego i śmiać jej się chciało na myśl o tym, że przyjaciółka nie zorientowała się w jego kłamstwie.
-Jak to nie? - North uniosła brew - Ale przecież powiedział...
-Dzieci mówią różne rzeczy. - przerwała jej, rozbawiona - Nie, mam racji, kochanie? - zwróciła się do chłopca z uśmiechem.
Z początku milczał, chyba nieco zawstydzony.
-Czy mógłbym dostać coś do jedzenia? - poprosił cicho. To był pierwszy raz tego dnia, kiedy North dane było usłyszeć jak jej gość mówi i ten łagodny głosik natychmiast złapał ją za serce.
-Oczywiście. Pewnie jesteś głodny, skoro tyle czasu udawałeś androida. - Chloe wstała z krzesła - Poczekaj tutaj, przejdę się do kuchni.
Blondynka wyszła, pozostawiając panią minister i chłopca samym sobie.
-Czemu nie powiedziałeś nam, że jesteś człowiekiem? - zapytała z lekkim wyrzutem - Przecież nakarmilibyśmy cię już wcześniej.
W odpowiedzi otrzymała jedynie uparcie zaciśnięte usta. Postanowiła nie naciskać.
-To może powiesz mi teraz przynajmniej, jak mam do ciebie mówić?
Chłopiec podniósł głowę, rzucając jej nieufne spojrzenie.
-Olivier. -wymamrotał w końcu.
North uśmiechnęła się z satysfakcją. To był już jakiś postęp.
Hold On - Extreme Music
Detroit,13.01.2042, 11:00
North wpatrywała się spojrzeniem pełnym paniki w lekarza, który już chyba trzeci raz musiał powtarzać jej wyniki badań.
-To mukowiscydoza proszę pani. - powiedział ponownie, tak cierpliwym tonem, na jaki było go stać. Czekali na niego inni pacjenci, a poza tym był zmęczony i bardzo chciał już wracać do domu.
-Nie rozumiem... - wykrztusiła - Przecież na to się umiera.
-Owszem, proszę pani, tak jak na wiele innych rzeczy. - odparł spokojnie - Obecnie mamy dostęp do metod leczenia zarówno przyczynowych jak i objawowych, które zastosujemy u Oliviera. Chorzy często dożywają nawet sześćdziesięciu lat. To bardzo niedobrze jednak, że nigdy nie był prawidłowo leczony, ani u biologicznych rodziców, ani później w ośrodku. Mamy szczęście, że pierwsze objawy pojawiły się stosunkowo późno, a nie na przykład w wieku niemowlęcym, bo chłopak mógłby już nie żyć. Problematyczne są zmiany w płucach i układzie pokarmowym. Nie uda nam się już ich cofnąć, ale skieruję pani syna do odpowiedniego specjalisty. Będzie konieczna specjalna dieta, rehabilitacja, branie leków i trzeba będzie bardzo uważać na jakiekolwiek infekcje dróg oddechowych, ale myślę, że uda nam się wyprowadzić go na względną prostą. Jak skończy trzynaście lat będzie można wprowadzić KAFTRIO i zobaczyć jak zareaguje. To do tej pory najskuteczniejsza metoda leczenia, ale...
-To skoro jest najskuteczniejsza, to dlaczego nie wprowadzicie jej już teraz? - zapytała.
Czuła się przestraszona, bezsilna i przytłoczona ilością informacji. Nie znała się na ludziach i ich organizmach. Nigdy jej to nie interesowało i dopiero teraz, kiedy miała jednego z nich pod opieką, zorientowała się, jak bardzo potrafią być krusi.
-Nie możemy, to lek, który może wywołać silne efekty uboczne, które u dzieci w jego wieku mogą być zbyt niebezpieczne. Olivier powinien zostać tutaj na trochę, zanim będzie mógł wrócić do domu.
North miała ochotę na niego nakrzyczeć. Ewentualnie na Markusa, Oliviera, opiekunów z ośrodka, a wreszcie na rodziców chłopca, którzy nie zajmowali się nim jak trzeba. Miała ochotę nakrzyczeć na dosłownie kogokolwiek, ale jaki by to miało sens?
Mogła tylko iść za lekarzem, nie rozumiejąc już ani jednego jego słowa, przez szum w jej uszach i natłok myśli. A przez cały ten chaos przebiło się jedno istotne pytanie: co do cholery robić?
Waszyngton, 25.11.2042, 23:12
Markus chodził w tę i z powrotem, zataczając nerwowe koła wokół własnej walizki, przyciskając telefon do ucha. Próbował przebić się przez potok nieskładnych słów swojej żony, siedzącej po drugiej stronie słuchawki.
-Czekaj, czekaj. Uspokój się! - poprosił - Myślałem, że to zwykła, nawracająca infekcja. Mówiłaś, że...
-Ja też tak myślałam! - przerwała mu - Nic się nie działo. Kaszlał gorzej niż zwykle, pogoda jest teraz do kitu, wszędzie jest wilgotno, więc od razu zabrałam go do szpitala i sądziłam, że mają wszystko pod kontrolą, ale podobno mocno się obsunął, wydzielina zalała płuca i zaczął się dusić. - głos jej drżał i słyszał, jak bardzo jest spanikowana.
-Wiesz coś więcej?
-Nic nie wiem! - krzyknęła, doprowadzona najwyraźniej do ostateczności - Kiedy tu będziesz do cholery?!
-Zebrałem się od razu jak zadzwoniłaś, mam samolot za godzinę. Przecież go tu szybciej nie ściągnę!
Po drugiej stronie na moment zapadła cisza.
-Masz rację, przepraszam. Po prostu się boję. - odezwała się w końcu.
-Wiem. Rozumiem. Zadzwoń do Chloe spróbuj się uspokoić. Wszystko będzie dobrze, słyszysz mnie?
-Tak. Tak, słyszę. - odetchnęła - Napiszę jak tylko dowiem się czegoś więcej.
-Dobrze. Kocham cię. Kocham was.
Rozłączył się, po czym opadł na krzesło z westchnięciem. Podczas rozmowy musiał zachować zimną krew, ale sam był zestresowany do granic możliwości.
Urwał się z ważnego spotkania, rzucając jedynie pół słowa wyjaśnienia, o tym, że jego syn jest w szpitalu, ale opinia publiczna i wynik zgromadzenia były w tym momencie bardzo daleko na liście jego zmartwień.
Minęły miesiące, odkąd Olivier pojawił się po raz pierwszy w ich życiu i z początku Markus nie był przekonany. To North go znalazła i ku jego zdziwieniu, zachowywała się jakby natychmiast się zakochała. Ciężko było mu uwierzyć w to, że wychowywanie dziecka przy ich trybie życia to dobry pomysł i na początku nie chciał się zgodzić, ale prawda była taka, że chłopca ciężko było nie kochać.
I oto poważny pan minister do spraw androidów, przywódca mechanicznej rewolucji, siedział jak na szpilkach, czekając na samolot i stukał po udzie palcami, jakby wygrywał na pianinie zabójczo szybką symfonię, bo bał się o dziewięcioletniego człowieka.
Minęło dziesięć minut, dwadzieścia, potem pół godziny, a na pasie wciąż nie było samolotu. Dopiero po kolejnych dziesięciu minutach pozbawiony emocji głos oznajmił, że z powodu problemów technicznych lot do Detroit zostanie opóźniony.
Markus wstał, zupełnie nie przejmując się swoją walizką i ruszył do łazienki. Zamknął za sobą drzwi, oparł się dłońmi o zlew i pozwolił sobie na coś, czego potrzebował już od dłuższej chwili.
Na krzyk frustracji.
Sweet Creature - Harry Styles
Detroit, 25.11.2045, 21:53
North uchyliła drzwi od pokoju.
Drobna postać Oliviera ledwo wystawała z pościeli. Chłopiec siedział wgapiony w książkę, z kotem na kolanach, pociągając nosem co jakiś czas. North musiała regularnie użerać się z telefonami poirytowanych matek, które zarzucały jej, że posyła przeziębione dziecko do szkoły i zaraża innych.
Była już zmęczona ciągłym tłumaczeniem tego, że jej syn zawsze ma katar i kaszel i że nikogo nim nie zarazi, bo choruje na chorobę genetyczną i jedyny sposób, w jaki może przekazać ją dalej, to mając własne dzieci, więc grypa małej Clary nie może być jego winą, ale nic nie wskazywało na to, że tego typu telefony kiedykolwiek się skończą.
Wślizgnęła się do środka.
-Cześć. - rzuciła z uśmiechem - Nie chcę przeszkadzać, ale musisz wziąć leki i trzeba cię oklepać.
-Tata już to zrobił. - oznajmił, nie odrywając oczu od liter - Leki też już wziąłem.
-Oh. - uniosła brew - Dobrze, że pamiętał.
-Tata prawie zawsze pamięta.
Przygryzła wargę, by powstrzymać się od śmiechu. Przypomniała sobie wszystkie sytuacje w których Markus jednak nie pamiętał, co przy ilości rzeczy, za które był odpowiedzialny zwykle kończyło się bardzo niedobrze, ale postanowiła nie wspominać o tym Olivierowi.
Zamiast tego wślizgnęła się na materac obok niego i przyciągnęła do siebie.
-Wszystko okej? - spytał, marszcząc ciemne brwi - Byłaś dziś zdenerwowana, jak wychodziliśmy od cioci Chloe. Pokłóciłyście się?
- A wyobrażasz sobie, żeby ktokolwiek się kłócił z Chloe?
-Kłóci się czasem z wujkiem Connorem.
-To prawda, ale on jest pracoholikiem i czasem ktoś musi na niego nakrzyczeć.
-To tak samo jak ciocia Chloe. I tata. I ty trochę też. - zauważył, ze złośliwym uśmiechem - Obracam się w towarzystwie pracoholików i policjantów uzależnionych od kofeiny, jak to wujek Connor powiedział. Strach pomyśleć na kogo wyrosnę.
-Widzisz, to jest jedna z tych rzeczy za które przydałby mu się opieprz. Chociaż ma też trochę racji.
-Nie powiedziałaś mi dalej co się stało. Nie jestem głupi. Ani ślepy.
-Wiem, że nie jesteś, mądralo. To nie było nic istotnego. Po prostu Janette powiedziała parę nieodpowiednich rzeczy, które mnie zdenerwowały. - wzruszyła ramionami - Wiele ludzi mnie denerwuje na co dzień.
-Powiedziałbym nawet, że większość.
-Ty! - North pacnęła go w kędzierzawą głowę dłonią - Nie pozwalaj sobie, bo spadniesz z listy chlubnych wyjątków.
-Nie bij mnie, mam w rodzinie policjantów! - roześmiał się.
-No uważaj, bo się przestraszę, ci policjanci boją się mnie bardziej niż prawa.
-Fakt. - Olivier udawał, że się zmartwił - Wygląda na to, że będę musiał jakoś przeżyć tę przemoc domową.
-O nie. Biedny ty. - przycisnęła usta do jego skroni, obejmując go mocniej - Kocham cię. Najmocniej na świecie. - mruknęła.
-Wiem. - westchnął - I czasem mnie to martwi, wiesz?
Uniosła brew, zdziwiona.
-Dlaczego?
-Bo kiedyś umrę.
North spodziewałaby się nagłego ataku bombowego bardziej, niż takiego oświadczenia i nie bardzo wiedziała jak się zachować.
-Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytała w końcu - Wszystkie badania są niezłe, niedługo będzie można zacząć u ciebie nową formę leczenia - nie musisz się o to martwić.
-Nie mówię o tym, że jestem chory mamo. Mówię o tym, że jestem człowiekiem i choćbym miał najlepsze wyniki na świecie, to nie mam baterii, która wystarczy na 173 lata jak wy. I właśnie dlatego martwi mnie czasem to, że tak mnie kochasz. To dobrze, ale nie chciałbym, żeby było ci przykro, jak zostaniecie beze mnie.
North poczuła się jakby ktoś uderzył ją w głowę. Olivier miał rację oczywiście i podobne wnioski pojawiły się też w jej głowie, ale uparcie je od siebie odsuwała.
-Możesz mi obiecać, że będziecie szczęśliwi? - poprosił, a ona miała wrażenie, że serce jej pęka.
-Masz dwanaście lat, kochanie. Nie powinieneś myśleć o takich rzeczach.
Zastanowił się przez chwilę.
-Tak, możliwe, że to wpływ ponuractwa wujka Hanka. - wzruszył ramionami. Najwyraźniej rozmawianie o śmierci nie robiło na nim takiego wrażenia, jak na niej. - Ale obiecujesz? - podniósł na nią spojrzenie niebieskich oczu - Proszę?
Westchnęła ciężko.
-Obiecuję.
***
Kaboom?
Wybaczcie mi, wiem, że rozdział miał być wcześniej, ale mój komputer zaliczył śmierć kliniczną i nie miałam go z czego wstawić.
Naprawdę muszę się przerzucić na dokumenty google, żeby tego uniknąć, ale jakoś nie pisze mi się w nich tak dobrze, jak w starym, dobrym wordzie, a często zapominam by przekleić to co zrobiłam no i tak to się kończy.
W każdym razie - jest i to dość nietypowy, bo złożony z retrospekcji i skupiony na trochę kimś innym niż zwykle.
Mam nadzieję, że się podobało.
Trzymajcie się ciepło!
~Gabu
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top