1.Krzywe kółko
[Uwaga! To opowiadanie jest kontynuacją moich dwóch poprzednich dzieł w tym uniwersum:,, Niestabilnego systemu" i,, Niestabilnego umysłu". Zachęcam do ich przeczytania, w przeciwnym razie wiele wątków będzie niezrozumiałych]
***
Witam wszystkich ponownie! :D
Ten pierwszy rozdział pojawia się znacznie wcześniej niż sądziłam, a to dlatego, że napadł mnie potwór zwany weną, chwycił za bety i kazał pracować.
Części będą wpadać tradycyjnie, przynajmniej raz na dwa tygodnie, postaram się częściej, jeśli coś mi się opóźni, będę dawać znać.
Tutaj link do playlisty:https://open.spotify.com/playlist/3XiLKdKnJ840NVoMUzEWWy?si=nIahE88jSS2y7jqagg2MYA
Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić!
Szykujcie wiaderka i łopatki, wracamy do tej wariackiej piaskownicy!
***
sun#2 - Lor
Kółka pomarańczowej, starej walizki z pomałaną rączką sunęły z cichym szumem po płycie lotniska.
Jedno z kółek było skrzywione i co jakiś czas zacinało się na drobnych nierównościach podłoża.
Janette planowała je nawet wymienić, w czasach, w których jeszcze takie rzeczy były dla niej jakkolwiek znaczące.
Teraz jedynie burczała pod nosem, kiedy bagaż odmawiał współpracy.
Podniosła dłoń do ust, ale natychmiast zdała sobie sprawę, z długości własnych paznokci, które zdążyła już obgryźć do krwi kilka razy. Wciągnęła powoli powietrze, próbując skupić się na komunikatach, powtarzanych miłym głosem w kilku językach.
-Putain de tout... - mruknęła pod nosem, po czym zerknęła na ekran telefonu. Miała jeszcze chwilę czasu. Zresztą, nawet gdyby samolot jej uciekł, nie byłaby to szczególna tragedia, kolejne regularnie odlatywały z Portu Lotniczego Calgary, a jej w końcu nigdzie się nie spieszyło.
Wstąpiła jeszcze do łazienki, nieco się odświeżyć i zebrać w sobie.
Rzuciła krytyczne spojrzenie w lustro, ochlapując twarz wodą. Musnęła dłonią zmarszczki nad brwiami.
-Starzejesz się, stupide. - pomyślała do siebie - Zachciało ci się wycieczek w poważnym wieku... - pokręciła głową z dezaprobatą i sięgnęła do torebki po tabletkę.
Łyknęła ją bez popijania.
-To ostatnia dzisiaj. - obiecała sobie, wychodząc i wciskając drżące dłonie w rękawy swetra.
Pociągnęła za sobą pomarańczową walizkę.
Chciała mieć już wszystko za sobą. Nie była pewna co właściwie ma przez to na myśli, ale chciała wreszcie poczuć spokój, a Detroit z pewnością nie było miejscem, w którym mogłaby go odnaleźć. Mieszkała w tym mieście niemal całe życie i nigdy nie znalazła w nim niczego, co choćby go przypominało.
Coś jednak w środku, jakiś uparty głos nie pozwalał jej ruszyć dalej bez ostatniego spojrzenia, rzuconego na znajome ulice.
Stanęła w kolejce do okienka, drżąc od chłodnego kanadyjskiego powietrza.
Rozpuściła gęste, brązowe włosy, przetykane pasemkami siwizny i przeczesała je, opierając się o kontuar. Nawinęła jeden z kosmyków na palec.
Po drugiej stronie siedziała śliczna dziewczyna o azjatyckich rysach twarzy. Nie miała światełka na skroni, ale kto wie? Może była androidem, może prawdziwym człowiekiem i ta wieczna niepewność denerwowała Janette coraz bardziej.
W końcu dlatego w ogóle przeniosła się do Kanady - bo była wolna od maszyn, do jeszcze niedawna.
-Dobry wieczór. - odezwała się - Miałam rezerwację biletu na nazwisko Wilson.
-Na który lot? - odezwała się uprzejmie ekspedientka.
-Do Detroit. Za pół godziny.
-Oczywiście. - kliknęła kilka przycisków, wydrukowała kawałek papieru z informacjami i podała kobiecie -Dwieście pięćdziesiąt dolarów się należy.
Janette przesunęła kartą po terminalu i skrzywiła się. Musiała oszczędzać każde pieniądze, jako że od tygodnia nie miała żadnego źródła dochodu.
-Dziękuję, życzę przyjemnej podróży. - uśmiechnęła się dziewczyna.
Janette ruszyła do odprawy. Tabletka, połknięta w łazience rozpuściła się w żołądku, tłumiąc nieco niepokój i powodując spokojną senność.
Pewne niedowierzanie dotarło do niej dopiero, kiedy usiadła na swoim miejscu w samolocie.
Naprawdę to zrobiła.
Naprawdę rzuciła pracę, której miała serdecznie dość, naprawdę rzuciła kluczami od wynajmowanego mieszkania w irytującego właściciela, naprawdę spakowała cały swój dobytek w jedną, pomarańczową walizkę z zepsutym kółkiem i naprawdę postanowiła rozpocząć nowe życie, niczym stereotypowa bohaterka jakiejś beletrystycznej noweli, które tak lubiła, choć głupio jej się byli przyznać.
Teraz powinien pojawić się w jej życiu jakiś równie wymięty przez życie facet i załatać rany jej serca, ewentualnie porwać ją razem z samolotem i wcielić do włoskiej mafii.
Miała szczerą nadzieję, że nic takiego się nie wydarzy.
Od bycia kompletną kliszą ratował ją jedynie fakt, że była sporo starsza od klasycznej atrakcyjnej trzydziestki z takowych powieści, oraz to, że w jej przypadku to nie musiałby być facet. Już na bardzo wczesnym etapie swojego życia doszła do wniosku, że płeć jest tylko zupełnie obojętnym jej dodatkiem do człowieka, który jej się podobał.
Cholerny rok czterdziesty piąty, jak lubiła go nazywać w myślach, doprowadził ją do tyłu załamań nerwowych, że w końcu wyłączyła zdrowy rozsądek i rzuciła wszystko w diabły.
Oparła się policzkiem o chłodną szybę.
-Jannete Wilson... - mruknęła pod nosem, czując jak ogarnia ją znajome, przyjemne odrętwienie - W coś ty się wpakowała?
***
505 - Arctic Monkeys
Obudziła się w innym świecie.
A przynajmniej takie miała wrażenie.
Wiedziała, że Stany Zjednoczone, a już Detroit, w którym wszystko się zaczęło, to środowisko nieco bardziej otwarte na mechanicznych obywateli, ale nie było jej tutaj od lat i nie spodziewała się takiego szaleństwa.
Po lotnisku spacerowali ludzie, zwykli, tacy jak ona, oraz androidy, często razem, często trzymając się za ręce w różnorakich płciowych kombinacjach. Na każdym rogu błyskała dioda, czy widać było złączone dłonie, pozbawione skóry. Przy okienku co druga, trzecia osoba zamiast normalnie okazać dowód przykładała po prostu dłoń do terminala.
Janette złapała się za głowę, czując się niespodziewanie okropnie przytłoczona.
Westchnęła głęboko, łapiąc wreszcie bagaż i ruszając do wyjścia, zaczepiając jeszcze ramieniem o jakiegoś mężczyznę.
Jeśli sądziła, że sytuacja na ulicach będzie wyglądała inaczej, to się grubo przeliczyła. Nie wiedziała co o tym sądzić. Nigdy nie żywiła jakiejś szczególnej niechęci do androidów, ale w głębi serca nie była w stanie uwierzyć, że są ludźmi tak samo jak ona. To było po prostu niewiarygodne.
W ogóle dużo się zmieniło. Budynki wystrzeliły w niebo, wyglądając w nocnym mieście jak wieże, zbudowane nie ze szkła i stali, a z czystego światła. Detroit wypiękniało, wydobyło na wierzch cały potencjał, który zawsze w nim tkwił, ale czuła w kościach, że to wciąż to samo miejsce. Wciąż to samo Detroit, pełne kontrastów, gdzie na poziomie ziemi, ciągle królowało fascynujące chiaroskuro, kombinacja światła i mroku.
Planowała zostać tu przez dwa, może trzy dni, a potem ruszyć do Europy. Odciąć się całkowicie od tego co kiedyś i rozpocząć całkiem nowy rozdział.
Tego wieczora, przed zameldowaniem się w motelu miała ochotę wpaść do swojego ulubionego baru, o ile jeszcze stał i napić się czegoś.
Była spięta i zestresowana. Potrzebowała zobaczyć coś starego i wyraźnie znajomego w tym nowym środowisku.
Wyłuskała z torebki słoiczek z tabletkami, ale zawahała się. Popijanie ich alkoholem mogło nie być dobrym pomysłem, schowała je więc po chwili z powrotem.
Nie rozpakowała się. Nie widziała w tym sensu. Wzięła tylko w kieszeń kilkanaście dolarów i telefon. Do motelu musiała dostać się taksówką, ale teraz planowała skorzystać z innego środka transportu - starego dobrego autobusu.
Poczuła się nieco tak jak wtedy, kiedy miała kilkanaście lat i wykradała się przez okno swojego pokoju, by wskoczyć w przejeżdżający autobus i znaleźć się na jakiejś imprezie. Miała wtedy przystanek dosłownie za rogiem.
Tęskniła za tamtym czasem. Kiedy jeszcze wszystko było dobrze.
Przysiadła, czekając na odpowiednią godzinę. Na ławce obok niej leżała dzisiejsza gazeta. Na okładce było zdjęcie młodego, przystojnego mężczyzny w garniturze, krótko przystrzyżonego. Wydawał się pewny siebie i zadowolony. Miał dwukolorowe oczy, jedno zielone, drugie niebieskie.
,,Tylko dla nas: Markus Manfred, minister do spraw androidów" - głosił dumnie nagłówek. Kojarzyła go, oczywiście, ale przez ostatnie lata nie miała głowy do newsów, szczególnie amerykańskich, nie znała więc dobrze jego osoby.
Przewinęła kilka zdjęć, z braku lepszego zajęcia. Na jednym z nich był z kobietą, wyjątkowo ładną. Siedziała w potężnym fotelu, wychylona do przodu, jakby zaczepnie i prowokacyjnie. Na ramiona miała zarzuconą czerwoną marynarkę, a Markus stał za nią, w samej koszuli,trzymając dłoń na jej ramieniu.
,,Nic, czego dokonałem, nie jest wyłącznie moim dziełem" - przeczytała -,,Stoi za mną ogrom osób, którym jestem ogromnie wdzięczny i bez których nic by się nie udało, z moją żoną na czele."
Skrzywiła się i odłożyła czasopismo na bok. Żona. To słowo brzmiało dziwnie w ustach androida.
Nadjechał jej autobus. Wsiadła i zajęła miejsce, czując jak serce jej przyspiesza.
Komunikacja miejska zwykle ją relaksowała, ale tym razem czuła się spięta. Miała tylko nadzieję, że nie natknie się na nikogo, kto by ją kojarzył. W końcu spędziła tutaj trzy czwarte życia.
Kiedy wysiadła na miejscu okazało się, że miły, mały barek, do którego wpadała na piwo jako młoda dziewczyna, oraz później, kiedy była już starsza, z koleżankami, zmienił się w okazały, nowoczesny klub.
Elektroniczną muzykę słychać było już na zewnątrz, a neon z nazwą lokalu błyskał w ciemności.
Skrzywiła się niechętnie. Zupełnie nie podobało jej się to co widziała, postanowiła jednak się nie zniechęcać, skoro już przybyła na miejsce.
Weszła do środka i natychmiast została staranowana przez grupę zupełnie nietrzeźwych i niemal nie ubranych kobietek, w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat.
Ogłuszający bas, płynący od strony parkietu, wżerał jej się w mózg, zagłuszając myśli. Podeszła do baru, przy którym tłoczył się dziki tłum i przepchnęła się między roześmianymi młodzikami. Zapatrzyła się na wyświetlaną hologramowo ofertę na ścianie, kalkulując, na co ma ochotę, a przede wszystkim na co ją stać. Dziś chciała się wyluzować. Wszystkie trudne sprawy pozostawiła na następny dzień.
Barman rzucił jej krzywe spojrzenie.
-Ej, ej, paniusiu! - burknął, polerując i tak perfekcyjnie lśniącą szklankę - Zamawiasz coś? Bo jak nie to zapraszam na zewnątrz. Zawyżasz nam średnią wieku.
Janette poczuła jak w gardle wzbiera jej gorzka irytacja.
-Sranie w banie, gówniarzu! - warknęła, opierając się o blat i obciążając mocniej jedno biodro - Piłam w tym miejscu kiedy ty robiłeś jeszcze w pieluchę i zostawiłam w nim tyle pieniędzy, że beze mnie pewnie by upadło, więc przestań kłapać dziobem i nalej mi kurwa tequili. - wyszarpnęła z kieszeni banknot i rzuciła mu w twarz.
Straciła właściwie ochotę na przebywanie w tym miejscu, ale teraz nie zamierzała odpuszczać. Chłopak, który oberwał pieniędzmi w czoło patrzył na nią z pewnym przestrachem, nastolatki po bokach chichotały pod nosem, kiedy czekała na drinka.
I'm Not A Cynic - Alec Benjamin
-Pracuje tu jeszcze Ryan? - zapytała, kiedy w końcu otrzymała szklankę.
-Jaki Ryan? - mruknął niechętnie barman - Mamy w obsłudze chyba z czterech.
Tego już było dla niej za dużo. Dopiła tequilę duszkiem, z grymasem na twarzy, po czym wyszła, nie oglądając się za siebie.
Była zła i roztrzęsiona. Wróciła, by pożegnać się z miastem, w którym się wychowała i mimo, że czuła jego obecność pod betonem, nie umiała go dostrzec, a to co było widoczne powitało ją wyjątkowo niechętnie.
Miała nadzieję, że przynajmniej barman, którego dobrze znała, i który doskonale wiedział co lubi jeszcze pracuje w tym miejscu, ale ciężko było stwierdzić.
Nie zważając na to, że piła alkohol, wyłuskała z torebki tabletkę, zmierzając w stronę tego samego przystanku, na którym wysiadła, schowanego w ciemnej i niezbyt ruchliwej uliczce. Już miała ją połknąć i dać się objąć znajomemu zobojętnieniu , kiedy coś po drugiej stronie ulicy przykuło jej uwagę.
Drobna, na oko jedenastoletnia dziewczynka kucała przy barierce, oddzielającej ją od drogi. Wyglądała niepozornie, ale nie było wątpliwości, co do jej zamiarów. Szykowała się do biegu.
Janette nie zdążyła nawet krzyknąć, kiedy niewielka istota wypruła przed siebie, wyciągając krótkie nóżki, akurat w momencie, w którym w polu widzenia pojawił się samochód.
-Uważaj! - wrzasnęła w końcu Jannete, wyciągając dłoń w stronę dziecka.
Zdążyłoby. Zdążyłoby, gdyby nie ona, bo przestraszone jej głosem potknęło się na nierównym asfalcie. Kierowca zahamował ostro, ale nie zdołał całkowicie wytracić pędu i uderzył prosto w dziewczynkę.
Zamknęła oczy. Wspomnienia przeszłości, straszne, bolesne wspomnienia uderzyły w jej umysł jak huragan i porwały ją ze sobą.
Kiedy otworzyła je ponownie, kierowcy już nie było. Najwyraźniej uciekł, przerażony konsekwencjami swojego czynu.
A drobna osóbka siedziała na drodze, zdezorientowana, ale żywa.
Dzięki Bogu żywa.
Janette ruszyła w jej kierunku, zdenerwowana.
-Nic ci nie jest? - zapytała, podnosząc dziewczynkę i prowadząc ją, u tykającą na chodnik.
-Nie wiem. Co się stało?
-Potrącił cię samochód. Jak masz na imię?
Duże, ciemne oczy patrzyły na nią z zaskoczeniem.
-Nie wiem...-odpowiedziała w końcu, z przestrachem - Nie mam pojęcia kim jestem.
A więc moi drodzy - koniec. Koniec pierwszego rozdziału. Bardzo był króciutki, ale następny będzie bardziej okazały i będzie się dużo działo ;)
Mamy pięcioletni przeskok czasowy, wypatrujcie więc starych znajomych.
Do zobaczenia i dbajcie o siebie stworki.
~Gabu
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top