Prolog

Zachodzące słońce zalało swym blaskiem całą okolicę.
Złote ziarna pszenicy pyszniły się w kłosach, dorodne jabłka lśniły czerwienią i upajały zapachem. Trawa szumiała na lekkim wietrze, szepcząc między źdźbłami.
Na granicy lasu, gdzie kończyło się poletko malin, stał wysoki płot.
Jego strzeliste słupy, niczym iglice wież, połączone deskami odgradzały posiadłości ludzkie od terenu, w którym Pani Natura doglądała swych włości.
Tam właśnie, tuż przed deskami, siedziała mała dziewczynka.
Miała splątane, białe włosy, czerwone oczy, spękane usta od ciągłego pragnienia. Zapadnięte policzki pokrywał brud. Jej postrzępione ubrania, wisiały na niej, niczym puste worki na ziemniaki.
Pod poobgryzanymi paznokciami nagromadziła się ziemia, zaś skóra na dłoniach popękała i zgrubiała od ciągłej pracy.
Mała z jakiegoś powodu wpatrywała się w szparę pomiędzy sosnowymi deskami.
Wdychała zapach żywicy i jeszcze bardziej uparcie drążyła wzrokiem przestrzeń za nimi.
Ach, jakby chciała być takim sobie małym wróbelkiem i móc sobie odlecieć, gdzie tylko chce!
Mogłaby zwiedzić świat i nie musieć martwić się tym, że zapada noc!
- Sam, gdzie ty się podziewasz, niewdzięczna dziewucho?!
Dziewczynka wzdrygnęła się na dźwięk własnego imienia.
- Już idę, proszę pani - jej dźwięczny głos zawisł w powietrzu.
Samantha, bo tak brzmi jej pełne imię, wstała i powolnym krokiem ruszyła w stronę domostw.
Drobne kamyczki chrupały pod jej stopami, kiedy szła kamienną ścieżką wzdłuż zadbanych grządek z warzywami.
Sam była taka głodna i miała wielką ochotę na zerwanie choćby jednego strąku zielonego groszku!
Lecz wiedziała, że nie może.
Za coś takiego ucięto by jej rękę, albo gorzej.
Mogła jeść tylko to, co dostała w swoim dziennym przydziale.
Czyli dwie kromki ciemnego chleba, trochę warzyw sezonowych, kilka winogron i jabłko.
A teraz dostanie miseczkę wodnistej zupy i otręby owsiane na zagryzkę.
Dziewczynka westchnęła i stanęła przed budynkiem, w którym mieszkała.
Ale to nie był dom. Nie jej dom, bynajmniej.
Popchnęła ciężkie, drewniane drzwi i weszła do pomieszczenia.
Na środku znajdowało się palenisko, aktualnie z żarzącymi się węgielkami na nim. Przy wejściu stała mała szafka, a pod ścianą, tuż pod oknem umieszczona była skrzynia z całym dorobkiem życiowym Sam. Jej imię było wygrawerowane, kiedyś błyszczące pokrytym złotem, teraz zaś startym prawie całkowicie.
- No, w końcu jesteś - powiedziała postawna kobieta, wychodząc zza kotarki, która dzieliła pomieszczenie na swego rodzaju ganek i kuchnię.
Kobieta miała na sobie spraną czerwoną spódnicę do kostek, postrzępioną na brzegach, białą, workowatą koszulkę i poplamiony olejem fartuch.
Spod jej brązowych włosów widać było jej oczy, szare i bystre. Na pooranej zmarszczkami twarzy gościł teraz wyraz niezadowolenia.
-Bierz swoją zupę i schowaj się na strychu. Dzisiaj mam ważnych gości, a obecność czegoś takiego jak ty, wszystko zepsuje.
Sam pokiwała głową i pokornie wykonała polecenie.
Odgarnęła białe włosy opadające jej na twarz, chwyciła małą miseczkę z zupą i garść otrębów, po czym ostrożnie wycofała się na strych.
Usiadła na swoim łóżku.
Łóżkiem zwała przykryty kocem snop siana, kołdrą stary koc po psie, a poduszką wypchaną słomą siatkę po cebuli.
Sam delikatnie postawiła swój posiłek na podłodze, po czym zastukała w podłogę.
Najpierw raz, potem drugi, licząc przy tym deski tworzące chropowatą powierzchnię.
Kiedy znalazła już, co chciała, lekko odgięła drewno, ukazując przy tym małą skrytkę.
Dziewczynka małymi, zgrabnymi paluszkami wyłuskała dość cienką książeczkę.
Zadowolona z efektu, przysunęła d siebie miseczkę i otręby, otwierając jednocześnie książkę.
A książka ta nosiła tytuł "Legendy Góry Ebbot".

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top