Rozdział trzydziesty szósty
Vinz z Giovanną spojrzeli na siebie, po czym Białooki uniósł się i wychodząc, powiedział:
- Zostań tutaj.
Brunetka wywróciła oczami i usiadła na kanapie.
Ojciec Chrzestny wyjmując broń zza spodni i przeładowując magazynek, szedł powoli przy ścianie, nasłuchując. Do uszu mężczyzny doszedł śmiech, potem słyszał wyraźny, donośny głos. Głos, którego nie znosił.
- W końcu do nas zawitałeś Vinz – zwrócił się do niego Benedictto, stojąc tyłem.
Vincenzo zmarszczył brwi i uniósł pistolet na wysokość jego głowy.
- Mam szósty zmysł, jeśli chodzi o ciebie, odłóż tę broń i usiądź, porozmawiaj ze mną, jak na kulturalnego człowieka przystało – wskazał ręką fotel, znajdujący się naprzeciwko jego i jego bandy muskularnych przygłupów.
- Czego chcesz? – powiedział Ojciec Chrzestny i oparł się pośladkami o poręcz siedzenia oraz skrzyżował ręce.
- Nie mogę odwiedzić starego przyjaciela? – zaśmiał się.
- A o kim mówisz? – Białooki uśmiechnął się pogardliwie i przechylił głowę do boku.
Brunet zaśmiał się głośno i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Nawet nie wiesz, jak twoje pytanie mnie uradowało – spojrzał w oczy dawnego przyjaciela i zanucił. – Przyszedłem odwiedzić naszą kochaną i zadziorną Giovanne.
Mina Vinza pobladła, wyprostował się i skierował w stronę pokoju, w którym znajdowała się dziewczyna.
- A... a... a... a... – pomachał palcem brunet. – Jeszcze nie skończyłem, a chyba nie chcesz, żeby stała jej się krzywda.
Ojciec Chrzestny przeszywał Benedictto wzrokiem, a ten uśmiechał się idiotycznie.
- Gdzie moja siostrzyczka? – rozejrzał się. – Czyżby z tym kretynem? – pokiwał głową. – Jego też nie ma. Szkoda...
- Przejdziesz do rzeczy? – zapytał Paolo i oparł się plecami o ścianę.
- Aż tak ci śpieszno? – przejechał dłonią po bujnych, czarnych włosach. – Vinz, wszyscy u ciebie są tacy niecierpliwi?
- Nie. Tylko na twój widok – odpowiedział i posłał spojrzenie młodziaczkowi.
- Co jest nie tak z moim wyglądem? – drwił sobie Benedictto.
Spojrzał na swoje dobrze zbudowane ciało, na czarną koszulę i eleganckie spodnie.
- Brakuje mi czegoś? – zwrócił się do swoich kompanów.
Jego mafia zaprzeczyła głowami, rozbawiając tym szefa.
- Mówię ci, oni są potulni jak owieczki.
- Dobra, mów, po co przylazłeś – rzekł Paolo i podszedł bliżej.
- A tak, ostatnio ktoś z waszych wdarł się na nasz rewir i grzebał w kablach – mówił brunet.
- To wy macie, jakiś teren? – zażartował sobie Pierro i potarł blond jeżyka.
- Tak – wysyczał przez zęby mafiozo. – Co wy kombinujecie?
- Dlaczego zakładasz, że od razu coś kombinujemy? – powiedział mężczyzna, który zawsze brał udział w akcjach z Vinzem.
- Może potrzebne nam były kable – prychnął przez śmiech Roberto.
Reszta „rodziny" się zaśmiała.
- Na biednych nie wyglądacie – odparł czarno włosy. – No chyba, że czasem w intelekcie.
- Słuchaj, jeśli tylko po to tu przyszedłeś, to spadaj – uśmiechnął się Vinz i stanął twarzą w twarz z wysokim brunetem.
- Taki mam zamiar – wyszczerzył się.
Odwrócił się i pokazując głową do swoich, udał się do wyjścia.
- To nie koniec Vinz! – pomachał mu dłonią, idąc do niego tyłem.
- Wiem – szepnął do siebie Białooki.
Drzwi trzasnęły, a Ojciec Chrzestny opadł na fotel:
- Paolo, po co ty tam byłeś? – zwrócił się do młodziaczka.
- No zgadnij? – usiadł na poręczy obok przyjaciela.
- Oświeć mnie łaskawie, bo zaraz mi łeb pęknie – pomasował się po skroni.
- Sam mnie prosiłeś, żebym sprawdził ich system i kamery w okolicy – burknął. – Podobno Madleigne ci kazała.
Vincenzo obruszył się.
- Nie kazała, bo ja nie jestem psem, tylko taki jest element planu.
- Mów jak chcesz i tak chodzą plotki, że ona ma teraz większe znaczenie.
- Mały, palnąć cię w tę łepetynę? – Vinz teatralnie uniósł rękę, westchnął. – Dobra, musisz być uważny na przyszły raz, żeby nikt cię nie widział, jasne? Było blisko, nasz plan mógł legnąć w gruzach...
Rozległ się dźwięk dzwonka telefonu hakera, młodziaczek odebrał i mówił spokojnym tonem:
- No..., czemu dzwonisz kochanie? Tak, tak. Mh... Wszystko u nas okey... Beatrice... Nie... Nie mam żadnych kłopotów... Mh... Wszystko w najlepszym porządku... Tę czarną... No... Pewnie... A gdzie? No dobra... No... Ja ciebie też. – rozłączył się.
Paolo westchnął i podniósł wzrok na wstającego Ojca Chrzestnego.
- I do wszystkich – powiedział głosem jak tuba, rozglądając się po twarzach. – Ja tu rządzę, nie ona.
Wyszedł z pokoju i skierował w stronę miejsca, gdzie zostawił Giov. Potarł kark i okręcił szyją, zamykając na chwile oczy. Przeszedł przez hol, mijając obrazy i nacisnął klamkę od pokoju bawialnego. Stanął zdezorientowany, kiedy spostrzegł, że pomieszczenie jest puste. Żadnych śladów, jakby brunetka wyparowała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top