Rozdział 25 - Kocie opowieści
Stworzonko było niezwykle drobne – jeszcze mniejsze niż dłoń Leviego. Miało lepiące się od brudu szare futerko, poprzecinane tu i ówdzie ciemniejszymi pręgami. Uchylone tylko nieznacznie czarne oczka przypatrywały się dwójce mężczyzn.
Kotek chyba sam do końca nie wiedział, jak powinien zareagować na dziwne wielkie istoty, które pochylały się nad jego kryjówką. Przeczołgał się z jednego kąta kosza do drugiego, po czym powrócił do wydawania żałosnych miauknięć.
- Teraz już wiem, co oznaczały te dziwne dźwięki, które słyszałem, gdy budziłem się w nocy – skwitował Erwin. – Coś wkradało się przez okno i spacerowało po strychu. To zapewne była jego mama.
Levi odruchowo powiódł wzrokiem po otoczeniu, wypatrując dorosłego kota.
- Ale wygląda na to, że sytuacja uległa zmianie – po chwili dodał Smith.
Wyciągnął swoją jedyną rękę i chwycił kociaka za kark.
- Uważaj, zrobisz mu krzywdę! – syknął Levi.
- Nie martw się, dla kotów to naturalne – uspokoił go mąż. – Mama podnosi je dokładnie w taki sam sposób.
Przysunął sobie miauczącego malucha do twarzy i zaciągnął się jego zapachem.
- Tak jak myślałem – skwitował, cicho wzdychając. – Czuć od niego mocz.
- Ale to chyba normalne, nie? – Levi zmarszczył brwi. – Sądziłem, że małe koty przez pierwsze tygodnie robią pod siebie, tak jak dzieci?
Erwin ponuro pokręcił głową.
- Tak, ale mama powinna je potem wymyć. Skoro tego nie zrobiła, to musi oznaczać, że...
Urwał i ze współczuciem popatrzył na kociaka, który niezdarnie wierzgał łapkami w powietrzu.
- Sądzisz, że go porzuciła? – Levi przełknął ślinę.
- Albo nie żyje. – Mąż posłał mu przepraszające spojrzenie. – W każdym razie już do niego nie wróci. Sądząc po stanie jego futerka i po tym, jak rozpaczliwie domaga się jedzenia, zapewne jest sam od dłuższego czasu. To cud, że nadal żyje.
- Musimy go natychmiast nakarmić!
Kapitan przejął malucha, przycisnął go sobie do piersi i zbiegł po schodach na dół.
Nie wiedział, czy to efekt ciążowych hormonów czy też naturalny odruch, ale serce biło mu z niepokoju, gdy patrzył na to małe, żałosne, zaniedbane stworzonko. Błyskawicznie napełnił miseczkę mlekiem i postawił ją na podłodze.
- No dobra, jedz! – nakazał, ostrożnie kładąc kotka na dywanie.
Chociaż pożywienie było tuż pod nosem, maluch jedynie bezradnie przechylił główkę. Gdy przeczołgiwał się z jednego miejsca do drugiego, zahaczył łapką o miskę. Mleko polało się po dywanie, brudząc mu brzuszek.
Niezrażony tym Levi przygotował kolejną porcję.
- No dalej – zachęcał łagodnym głosem. – Jedz! Przecież jesteś głodny. Chcesz coś zjeść, prawda?
Stworzonko odpowiedziało serią rozżalonych miauknięć. Kilka razy powąchało skraj miski, ale w dalszym ciągu odmówiło jedzenia.
- Levi? – kapitan usłyszał głos męża.
- Niech to szlag! Dlaczego świat musi być tak kurewsko okrutny?
Levi usiadł nieopodal kotka i podciągnął sobie kolana pod brodę. Im dłużej przypatrywał się piszczącemu maluchowi, tym bardziej chciało mu się płakać.
- Nie chce jeść – poinformował Erwina drżącym głosem. – To bardzo źle wróży. Kiedyś znalazłem na ulicy kotka. On też nie chciał jeść, zupełnie jak ten tutaj! Kenny postanowił, że trzeba...
Słota utkwiły mu w gardle. Poczuł na policzku ciepłą dłoń ukochanego.
- Trochę za wcześniej, by snuć czarne scenariusze – stwierdził Erwin, kucając obok partnera i łagodnie się uśmiechając. – Znam się na kotach i wydaje mi się, że ten tutaj wygląda całkiem rześko. Jest osłabiony, ale wciąż ma w sobie dość energii, by miauczeć. Nie tknął mleka, ponieważ jeszcze nie potrafi samodzielnie jeść. Jest do tego za malutki.
- Tak myślisz? – Kapitan popatrzył na męża oczami pełnymi nadziei.
Smith skinął głową. Wyciągnął swoją jedyną rękę, by zagrodzić kociakowi drogę i powstrzymać go przed zejściem z dywanu.
- Ma nieco oklapłe uszka i czołga się zamiast iść – stwierdził, badawczo przypatrując się maluchowi. – Gdy uważnie się przyjrzysz, zobaczysz, że nie ma jeszcze zębów ani pazurów. Jego oczka są tylko nieznacznie rozchylone. Powiedziałbym, że ma jeden... no, może dwa tygodnie.
- Nigdy nie widziałem tak małego kotka – wymamrotał Levi.
Słowa partnera nieznacznie go uspokoiły. Kotek, którego znalazł jako mały chłopiec, był dużo większy od tego tutaj i znacznie, znacznie cichszy.
Nieustające miauczenie wzbudzało irytację, ale stanowiło dowód, że zwierzę zachowało przynajmniej część sił. Może ten maluszek mimo wszystko nie umrze?
- Przypilnuj go przez chwilę – poprosił Erwin, podnosząc się z klęczek. – Jeśli użyjemy podstępu, być może uda nam się zachęcić go, żeby coś zjadł.
Po paru minutach wrócił niosąc wiklinowy kosz. Wystawały z niego różne przedmioty - błękitny kocyk, pluszowy biały konik, cienki sznurek i butelka dla dziecka. Levi widział większość tych rzeczy po raz pierwszy, więc uniósł brew i popatrzył na męża oskarżycielskim wzrokiem.
- Zanim zaczniesz się do mnie czepiać o robienie kolejnych zakupów dla dziecka – zaczął Erwin, niewinnie się uśmiechając – miej na uwadze, że dzięki mojej przezorności mamy pod ręką kilka przydatnych akcesoriów dla kota.
Spojrzenie kapitana złagodniało. W sumie racja – co prawda Levi wciąż nie miał pojęcia, co jego mąż zamierza zrobić z przytarganymi przedmiotami, ale mógł się założyć, że krył się za tym jakiś większy plan. Tak czy siak, to nie był odpowiedni moment, by robić awanturę z powodu zagracania domu.
- Pomożesz mi? – spytał Erwin.
Kapitan skinął głową.
- Co mam robić?
- Weź sznurek i zawiąż nim czubek smoczka od butelki. Tylko nie za mocno, by mleko mogło płynąć. W między czasie ja przygotuję posłanie dla malucha.
Po paru minutach kociak leżał na kocyku w koszu, mając za towarzystwo dwa razy większego od siebie pluszaka. W międzyczasie Levi napełnił butelkę i zgodnie z instrukcją partnera przygotował smoczek.
- Spróbuj ostrożnie włożyć mu go do pyszczka – szepnął Erwin, wsuwając dłoń pod brzuszek stworzonka i delikatnie układając je na pluszaku.
Ku zdumieniu kapitana, kociak zaczął ssać niemal natychmiast, gdy podstawiono mu butelkę.
- Widziałeś? – wyrzucił z siebie podekscytowany Levi. – O rany... widziałeś?
- Jednak ma apetyt – Uśmiechając się, Smith przejechał dwoma palcami po pleckach malucha.
Wyglądał jak dumny ojciec, który pierwszy raz miał okazję nakarmić swoje dziecko.
- Pierwszy test rodzicielstwa mamy już za sobą, co? – wypalił Levi, nie będąc w stanie powstrzymać cisnącego się na twarz uśmiechu.
Opieka nad małą bezbronną istotką sprawiała, że odczuwał w klatce piersiowej dziwne łaskotanie – było przyjemne, ale i bolesne. Cieszył się, że przekonali kotka do jedzenia, a jednocześnie tak cholernie się martwił! Nie tylko zaniedbanym, lepiącym się od brudu futerkiem, które niezbyt dobrze świadczyło o stanie zdrowia zwierzaka.
Również decyzjami, które trzeba będzie podjąć.
- Skoro już mowa o rodzicielstwie... – z powagą odezwał się Erwin. – Uważam, że nie powinieneś na razie go dotykać, Levi.
- Co? Dlaczego? – Kapitan popatrzył na męża z pretensją w oczach.
- Ponieważ jesteś w ciąży, a on może być chory – padła rozsądna odpowiedź. – Dopóki nie upewnimy się, że wszystko jest w porządku, lepiej unikaj bezpośredniego kontaktu.
Do tej pory Levi przytrzymywał butelkę jedną ręką, a drugą drapał kotka pomiędzy maleńkimi uszkami. Dłoń, którą głaskał maluszka, zamarła w bezruchu. Zabranie jej wymagało od niego niebotycznego wysiłku, jednak zagryzł zęby i po chwili wahania posłuchał sugestii.
Oczywiście wiedział, że Erwin ma rację, ale to wcale nie pomogło mu zapanować nad rozchodzącym się po ciele smutkiem. To jasne, że w pierwszej kolejności powinien myśleć o swoim dziecku, tylko że... no...
Jak głupio to nie brzmiało, to kociątko TEŻ zaczął traktować jak własne. Chociaż znalazł je zaledwie dziesięć minut. I nie miał pewności, jak jego uczucia zostaną przyjęte.
- Mam nadzieję, że zniesiesz zakaz zakupów? – głos Erwina wyrwał go z ponurych rozmyślań.
Levi popatrzył na partnera pytającym wzrokiem. W oczach Smitha migotały czułe ogniki.
- Skoro ma z nami zostać, będzie potrzebował koszyka podróżnego – z uśmiechem wyjaśnił Erwin. – A do tego pudełka na piasek, własnego kocyka, paru zabawek...
- Czyli mogę go zatrzymać? – bez zastanowienia wykrzyknął Levi. – Znaczy... możemy? – poprawił się z rumieńcami na policzkach.
- Naturalnie. – Partner porozumiewawczo do niego mrugnął. – I nie martw się, nie chodzi tylko o spełnianie twoich ciążowych zachcianek. Tak się składa, że bardzo lubię koty.
Kapitan nie miał o tym pojęcia. Czuł, że na nowo zakochuje się w Erwinie Smisie. Chciał mocno go przytulić i wyrzucić z siebie podekscytowane „wyjdziesz za mnie?", jednak po chwili przypomniał sobie, że przecież byli już małżeństwem.
- Ale – dodał Erwin – jak mówiłem, na razie lepiej przystopujmy. Nie wydaje mi się, by dolegało mu coś poza lekkim niedożywieniem, jednak mogę się mylić. Kiedy się naje, zabiorę go do weterynarza. Mieszka zaledwie kilka domów dalej. Zawsze mogłem na niego liczyć, gdy chciałem zbadać moje koty.
- Miałeś koty? – Levi wybałuszył oczy.
- Tak, jednego. – Spojrzenie Erwina stało się nostalgiczne. – Jedną. Nazywała się „Węgielka". Kiedy byłem dzieckiem, znalazłem ją w lesie i ubłagałem ojca, żebyśmy ją zatrzymali. Potem miała „przygodę" z burym kocurem i urodziła kilka małych kotków. Gdy trochę podrosły, oddaliśmy je do dobrych domów. Podszedłem do tego bardzo poważnie. Stworzyłem nawet formularze dla rodziców adopcyjnych i przeprowadziłem z nimi wywiady.
- Ile miałeś wtedy lat?
- Sześć.
Kapitan zaśmiał się pod nosem.
- To tak bardzo w twoim stylu – stwierdził, z czułością patrząc na męża.
Wyobraził sobie małego i pyzatego Erwina, który siedział za biurkiem i przeprowadzał poważną rozmowę z dorosłymi ludźmi. Pewnie splótł dłonie na blacie i wpatrywał się w „kandydatów" z poważną miną, co wyglądało przezabawnie, bo nogi zwisały mu z krzesła i znajdywały się sporo nad ziemią. Jak nic miał na sobie mundurek szkolny i pożyczony od ojca krawat. Blond włosy jak zawsze uczesał w równiutki przedziałek. Im dłużej Levi nad tym rozmyślał, tym szerszy stawał się jego uśmiech.
– Od najmłodszych lat szykowałeś się do zostania generałem – skwitował, kręcąc głową. - Teraz rozumiem, dlaczego tak świetnie znasz się na kotach. Choć to nie powinno mnie dziwić, bo znasz się prawie na wszystkim.
- Niestety nie na wszystkim – westchnął Erwin. – Sprawy uczuciowe wciąż są dla mnie sporym wezwaniem.
- Co zrobiłeś z kotką, gdy poszedłeś do wojska? – zainteresował się Levi.
O ile pamięć go nie myliła, jego mąż zaciągnął się w wieku piętnastu lat.
- Musiała być wtedy staruszką... - kontemplował, przypatrując się Erwinowi. – Ile w ogóle żyją koty?
- Jeśli mieszkają w domu i są otoczone troskliwą opieką, nawet osiemnaście lat. – Smith spochmurniał. – Ale Węgielka nie żyła tak długo. Po śmierci taty musieliśmy się przeprowadzić do miasta, gdzie mieszkała moja ciotka z mężem i dziećmi. Wolałbym zostać tutaj, ale byłem o wiele za młody, by odziedziczyć majątek. Ciotka, wuj i kuzyni nie przepadali ze zwierzętami, więc Węgielka mogła przebywać wyłącznie w moim pokoju, który był wielkości naszej łazienki. Codziennie siedziała mi na kolanach, gdy odrabiałem lekcje. Kochała mnie, ale wiem, że czuła się zniewolona, dzieląc ze mną tamto małe pomieszczenie. Często siadała w oknie i patrzyła, co działo się na ulicy.
- A więc podzielała twoją potrzebę wolności... – z ponurym uśmiechem podsumował Levi.
- Kiedy mieszkaliśmy na odludziu, mogła codziennie wychodzić na podwórko i nic jej nie groziło. Jednak w mieście było dla niej zbyt niebezpiecznie. Pewnego dnia wróciłem ze szkoły i zobaczyłem ją rozjechaną na ulicy. Sądziłem, że to moja wina, bo zostawiłem uchylone okno. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło, ale przecież mogłem przez przypadek go nie domknąć. Jakiś czas później dowiedziałem się, że to sprawka jednego z moich kuzynów. Wygonił Węgielkę na ulicę i zaaranżował wszystko tak, bym pomyślał, że sama wyszła z domu. Podsłuchałem, jak opowiadał o tym swoim znajomym. Pobiłem go za to do nieprzytomności...
Po krótkiej chwili namysłu Erwin cicho dokończył:
- Teraz, gdy o tym myślę, wtedy chyba pierwszy raz zaatakowałem kogoś za pomocą pięści a nie słów. Przyszło mi to zadziwiająco łatwo. Połamałem sobie nadgarstki, ale nie czułem bólu. Potem było mi za siebie trochę wstyd.
Levi delikatnie ujął policzek drugiego mężczyzny i obrócił jego twarz ku sobie. Popatrzył mu w oczy, po czym obdarzył go krótkim, kojącym pocałunkiem.
- Może i nie jest to zbyt dobry przykład dla dzieciaka - mruknął, odgarniając Erwinowi włosy z czoła – ale lubię tę część ciebie, która zapomina o elokwencji i po prostu wymachuje pięściami.
Generał ujął dłoń, która dotykała jego twarzy i pocałował jej wnętrze. W międzyczasie kotek oderwał się od butelki i wrócił do wydawania rozpaczliwych pisków.
- Zjadł wszystko – zauważył Levi. – Przytrzymaj go, to przyniosę więcej.
Napełnił butelkę mlekiem i ponownie zabrał się za karmienie malucha.
- A więc masz ciotkę, wujka i kuzynów – wymamrotał, kątem oka zerkając na męża. – Jak to możliwe, że o tym nie wiedziałem?
- Pewnie dlatego, że rodzina to dla nas obu bolesny temat – łagodnie odparł Erwin, głaszcząc kotka po pleckach. – I nie „mam" tylko „miałem". Mieszkali w obrębie Muru Marii.
- Oł. – Kapitan nieznacznie się wzdrygnął.
- Właśnie...
- Utrzymywałeś z nimi kontakt, zanim zginęli?
Smith pokręcił głową.
- Nawet przed śmiercią ojca nie byłem z nimi blisko. Kiedy z nimi zamieszkałem, nasze stosunki były poprawne, ale pozbawione czułości. Incydent z pobiciem doprowadził do tego, że definitywnie zerwaliśmy kontakt. Gdy sponiewierałem kuzyna, ciotka wyrzuciła mnie z domu. To tylko przyśpieszyło moją decyzję o wstąpieniu do wojska. Wcześniej chciałem zaczekać z tym do osiemnastki, by dotrzymać obietnicy złożonej ojcu i skończyć szkołę.
- Więc jednak jej nie skończyłeś? – Levi wytrzeszczył oczy. - A ja przez cały ten czas sądziłem, że sypiam z wykształconym elegancikiem! – zażartował, zaczepnie trącając męża barkiem.
- Zdobyłem wykształcenie, ale nie na tej samej zasadzie co reszta. – Erwin zaśmiał się pod nosem. – Nie uczęszczałem na lekcje, lecz uczyłem się na własną rękę. Gdy należałem już do Korpusu Zwiadowczego, zapisałem się na egzaminy końcowe.
- Pewnie zdałeś je celująco?
- Tak i przy okazji wpadłem na kuzyna. Nie tego, którego pobiłem, tylko młodszego. Powiedział, że nie może się doczekać, aż tytany mnie zeżrą, by jego rodzice mogli odziedziczyć dom po moim ojcu.
- Ja pierdolę... - prychnął Levi. – Kiedy opowiadasz o swoich krewnych, to nawet Kenny zaczyna sprawiać wrażenie kochającego wujaszka. Niezła rodzinka, nie ma co!
- Oni nie byli moją rodziną, Levi – z powagą oświadczył Erwin. – Ty nią jesteś.
Kapitan spłonął rumieńcem. Czując nagłą potrzebę bliskości, oparł policzek o kikut męża.
- Ty, Malinka oraz... hmm... Kurz? – po chwili dodał generał, patrząc na kotka i masując podbródek.
- Że co?! – Levi gwałtownie się wyprostował. – Ochujałeś? Nie nazwiemy kota „Kurz". Nienawidzę kurzu!
- Rozumiem. To może Pręguś?
Czarnowłosy mężczyzna popatrzył na ukochanego jak na skończonego idiotę.
- Puszek Okruszek? – z nieśmiałym uśmiechem proponował Erwin.
- Do ciężkiej cholery, Smith... - jęknął kapitan, masując skroń. – Ja cię bardzo proszę, nie osłabiaj mnie!
- No dobrze... a jak TY byś go nazwał?
Levi chwilę się zastanowił, po czym pewnym głosem zaanonsował:
- Killer.
Erwin wzdrygnął się. Niezrażony tym kapitan rzucił kolejne propozycje:
- Łowca. Pazur. Kieł. Shinobi.
- Może jakieś imię niekojarzące się z mordowaniem? – zasugerował Smith. – Na przykład Kenny?
- To ma być imię NIEkojarzące się z mordowaniem? – oburzył się Levi.
- Przed chwilą nazwałeś go kochającym wujaszkiem – generał porozumiewawczo mrugnął.
- Mówiłem to sarkastycznie, Smith. A poza tym, już kiedyś myłem jednemu Kenny'emu dupę i nie mam ochoty tego powtarzać!
- Wycierałeś wujkowi pupę? – Erwin wybałuszył oczy. – Nie on tobie?
Kapitan popatrzył na ukochanego wzrokiem pełnym politowania.
- Proszę cię... - prychnął, kręcąc głową. – Jedynym, co kiedykolwiek on dla mnie wytarł, był ubabrany krwią nóż. I zrobił to tylko za pierwszym razem, gdy byłem jeszcze mały i głupi, więc wierzyłem, że od samego wąchania krwi można się czymś zarazić. Ale tak to głównie ja się nim zajmowałem. Nawet nie zliczę, ile razy wrócił do domu nawalony w trzy dupy i sfajdał się w gacie. Do dziś nie wiem, czy naprawdę nie miał energii, by dowlec się do kibla, czy robił to specjalnie, bo wiedział, że nie wytrzymam i go umyję. Znając jego, pewnie to drugie.
- Przykro mi, ale mam dla ciebie złą wiadomość – ze słabym uśmiechem stwierdził generał. – Ponieważ moje możliwości są dosyć... ograniczone, będziesz musiał umyć w życiu jeszcze wiele pup – urwał na chwilę, by wymownie zerknąć na kikut utraconej ręki. – I nie mówię tutaj wyłącznie o naszym dziecku. Mruczka też trzeba będzie myć. Przynajmniej przez pierwsze tygodnie, dopóki nie zrozumie, jak samodzielnie doprowadzać się do porządku.
- Nie nazwiemy go Mruczek – stanowczo stwierdził Levi. I znacznie łagodniej dodał: - Ale nie mam nic przeciwko, by wycierać mu dupę. Pod warunkiem, że nie będzie miał na imię Kenny! Wtedy czułbym się tak, jakbym znowu obsługiwał starego pierdziela...
- No dobrze. – Erwin zgodnie przytaknął. – Nie Kenny.
- W ogóle to jest on czy ona? – Kapitan przekrzywił głowę. – Możesz zajrzeć mu pod ogon, albo coś?
- Mógłbym, ale na tym etapie łatwo się pomylić. Dopóki trochę nie podrośnie, nie jesteśmy w stanie definitywnie określić płci. Kiedy pierwszy raz zaniosłem Węgielkę do weterynarza, została uznana za kocura.
- Kto wie, może rzeczywiście nim była? – bez zastanowienia mruknął Levi. – W końcu genitalia to nie wszystko.
Generał głaskał kociaka po pręgowanych pleckach, wpatrując się w ruchy swojej dłoni zamyślonym wzrokiem.
- Muszę przyznać, że miała niezwykle waleczną osobowość – stwierdził po chwili. – Ale nie obrażała się, gdy zwracałem się do niej zaimkami żeńskimi, więc chyba jednak była kotką. Choć oczywiście istnieje możliwość, że miała w sobie po trochu każdej płci, tak jak Hanji – zażartował, drapiąc malucha za uchem.
- Zwierzętom to dobrze. Nawet jeśli są trochę inne, to przynajmniej nie muszą się nikomu z niczego tłumaczyć. Po prostu żyją, jak chcą!
Kapitan położył sobie dłoń na brzuchu i ponurym tonem oznajmił:
- To jest jedna rzecz, której nie życzę naszemu dziecku. Mam nadzieję, że nie będzie takie jak... jak ja. Dziwoląg, który czuje jedno, a w gaciach ma drugie.
- Levi, stanowczo zabraniam ci używania słowa „dziwoląg" w tym kontekście. – Erwin chwycił podbródek ukochanego i obrócił jego twarz ku sobie. Głos miał łagodny, a zarazem niezwykle poważny. – Ani wobec siebie, ani wobec naszego dziecka... ani nawet wobec kota. Najważniejsze, byśmy wszyscy byli zdrowi. Odmienność nie jest niczym...
- Wiem, że to nic złego! – podkreślił Levi. – Po prostu... - westchnął i szeptem dokończył: – Jeśli urodzi się takie jak ja, będzie mieć ciężkie życie. A nie chcę, żeby było mu ciężko!
Generał złożył na ustach partnera delikatny pocałunek.
- Są rzeczy, przed którymi go nie uchronimy, Levi – stwierdził, gładząc policzek kapitana kciukiem. – Nieważne, jak bardzo byśmy się starali. Ale nic nie szkodzi, bo pokażemy mu, jak być silnym. Nawet jeśli będzie trochę inne, jego ojcowie nauczą go, że nie ma się czego wstydzić.
Levi przełknął ślinę i powoli skinął głową. Chwilę potem po salonie rozniosło się cichutkie miauczenie.
- Cóż... do tego czasu jeszcze długa droga – z łagodnym uśmiechem powiedział Erwin. – Na razie będziemy ćwiczyć rodzicielstwo na tym małym puchatym źródle szczęścia.
XXX
Kapitan był przybranym tatą kociątka zaledwie od dwóch godzin, ale już zdążył poznać swój najmniej ulubiony aspekt ojcostwa – przebywanie z dala od dziecka i zamartwianie się na śmierć.
Co im zajmuje AŻ tyle czasu? – myślał, wściekłymi ruchami wycierając blat stołu. – Liczą mu pręgi czy jak?
Chciał pójść do weterynarza razem z mężem, ale gdy zbierali się do wyjścia, dostał ataku wymiotów. Zwrócił takie ilości pożywienia, że Erwin położył go do łóżka prawie siłą i stwierdził, że sam zabierze kotka na badania.
Levi próbował się przespać, by choć trochę zregenerować siły przed powrotem maluszka, ale oczywiście za cholerę mu to nie wyszło. Przez ponad pół godziny przekręcał się z boku na bok, intensywnie rozmyślając o najnowszym członku rodziny, aż wreszcie rzucił kilka soczystych kurew, wyplątał się z pościeli i zabrał się za swój sprawdzony sposób na redukowanie stresu – czyli za sprzątanie.
Wypucował cały parter od podłóg aż po sufit i nawet zdążył przygotować dla kotka posłanie w pobliżu łóżka. Rzecz w tym, że zamiast odzyskać spokój, z każdą kolejną minutą czuł się coraz bardziej zaniepokojony – martwiło go, że czas płynął, a Erwin i kociak wciąż nie wracali.
A jeśli coś się stało? Może maluszek okazał się chory i trzeba było skrócić mu cierpienia, zaś Erwin odwlekał powrót do domu, po próbował wymyśleć jakiś sposób, by złagodzić Leviemu cios?
Na dworze właśnie zaczęło kropić... a co jeśli kotek przestraszy się deszczu, jakimś cudem wypełznie w koszyka, ucieknie w krzaki i już nigdy go nie znajdą? A co jeśli umrze gdzieś zupełnie sam, telepiąc się z głodu i zimna?
Kapitan potrząsnął głową.
Nie – powiedział sobie. – Nie nakręcaj się! Wszystko będzie dobrze. Pamiętaj, co ustaliliście wcześniej: od nakręcania się rzeczywistość nie staje się lepsza.
Ha! Żeby jeszcze to było takie proste...
Levi chciałby mieć jakiś przycisk, który pozwoliłby mu na chwilę „wyłączyć" myślenie o kotku. Zanim zaszedł w ciążę i wiódł życie zdyscyplinowanego pana kapitana, potrafił na pewien czas odciąć się od poszczególnych zmartwień. Ale teraz?
Zafiksował się na punkcie przeklętego zwierzaka jak Mikasa na punkcie Erena i nie był w stanie nic zrobić, by zmienić ten stan rzeczy. Kto wie, może to po prostu cecha wszystkich Ackermannów? Może gdyby Kenny żył trochę dłużej, wyjaśniłby zagubionemu siostrzeńcowi, że nie ma się czym martwić, bo każdy członek ich rodziny odczuwał niewytłumaczalną potrzebę opiekowania się słabymi i bezbronnymi stworzeniami? Levi miał przynajmniej o tyle dobrze, że jego podopieczny nie zamieniał się w tytana... chociaż tyle dobrego!
Wycierał nieszczęsny stół już piąty raz z rzędu, kiedy wreszcie usłyszał dźwięk otwieranych drzwi.
- Trochę to trwało! – burknął, zdejmując z głowy chustę. – Zacząłem się martwić, że...
- Erwiś?
Nieznany głos sprawił, że kapitan zamarł w bezruchu. Czyżby z nerwów miał halucynacje?
Jak inaczej wyjaśnić fakt, że zamiast jego barczystego męża do salonu wkroczyła stara baba? I to bez pukania!
Bo nie pukała, prawda? Gdyby było inaczej, Levi z pewnością by usłyszał. Do ciężkiej cholery... chyba ta nieszczęsna ciąża nie osłabiła jego zmysłów do tego stopnia, by nie usłyszeć walenia w drzwi?
Odgłos uderzających o podłogę szpilek słyszał całkiem wyraźnie. Tajemnicza baba nawet nie raczyła zdjąć butów wchodząc do cudzego domu! Za to nie miała żadnych oporów, by cisnąć mokry płaszcz na krzesło. Pod spodem miała elegancką zieloną sukienkę w kratę. Zarówno ten strój jak i gustowny koczek kobiety z niczym się Leviemu nie kojarzyły.
Kto to, u licha, jest?! – pomyślał rozjuszony kapitan, gromiąc babsztyla wzrokiem. – I jak śmie paskudzić mi podłogę swoimi brudnymi buciorami?!
Jakby sam fakt zostawiania syfu na świeżo wyczyszczonej przestrzeni nie był wystarczająco wkurwiający, babsko zaczęło kręcić się po domu, traktując gospodarza jak powietrze.
- Erwiś! – wołała, rozglądając się na boki. – Erwiś, jesteś tu?
- Nie ma go. – Levi nieznacznie podniósł głos, by zwrócić na siebie uwagę wnerwiającej baby.
- Bzdura! – prychnęła nieznajoma. – Przecież na zewnątrz stoi jego koń.
- Nie wziął konia. Poszedł do weterynarza...
- Do weterynarza bez konia? Jak już zamierzasz kłamać, to przynajmniej się do tego przyłóż.
Bardzo rzadko zdarzało się, by ktoś miał odwagę odezwać się do Leviego w tak bezczelny sposób. Ta jędza ewidentnie nie wiedziała, z kim ma do czynienia.
Kapitan zamierzał jej powiedzieć, że Erwin nie poszedł do weterynarza z koniem tylko z kotem, ale wtedy naszła go myśl: właściwie to dlaczego miał się tłumaczyć przed obcą osobą, która nieproszona wparowała do jego domu? Przecież to absurdalne!
Zaczął się zastanawiać, czy ma pod ręką jakiś nóż, który mógłby ją nastraszyć, lecz zanim zdążył cokolwiek zrobić, ponownie podniosła mu ciśnienie.
- Kim ty właściwie jesteś? – zapytała, poluzowując apaszkę i ciskając ją na płaszcz.
- Kim JA jestem? – wykrztusił Levi, pokazując swoją twarz drżącym palcem. – To nie JA powinienem się tłumaczyć, kim jestem i co robię w tym domu! Mieszkam tutaj. Natomiast ty zjawiłaś się tutaj bez zapowiedzi i...
- Po pierwsze – upierdliwa baba uniosła podbródek i zwróciła się do kapitana autorytarnym tonem – do starszych trzeba się zwracać grzeczniej. Po drugie, nie ty tu mieszkasz tylko Erwiś. Dobrze o tym wiem. Jestem jego sąsiadką od ponad czterdziestu lat.
- Nie mieszka tutaj sam – wycedził czarnowłosy mężczyzna. – Zaraz... sąsiadką?
- Mój dom jest tam, tuż za płotem. – Starsza pani skinęła głową w stronę okna, przez które widać było stadninę i fragment czerwonego dachu. – Wszyscy we wsi mnie znają. Nazywam się Klementyna Bach.
„Bach"?
Levi dał sobie chwilę, by połączyć fakty. O ile było mu wiadomo, posiadłość jego i Erwina rzeczywiście sąsiadowało z ziemiami należącymi do kobiety o nazwisku Bach. A konkretniej do starej panny w wieku zbliżonym do Smitha. Levi spotkał ją zaledwie kilka razy, więc nie wiedział o niej wiele. Tylko tyle, że nazywała się Elinor, nosiła wyłącznie spodnie i brzydziła się małżeństwem.
I że miała niezwykle wścibską matkę, która bywała we wsi o wiele rzadziej kiedyś, ponieważ przez większość czasu pomieszkiwała u swojej starszej córki.
A więc chodziło o tego babsztyla! – wywnioskował Levi, patrząc na Klementynę i krzywiąc się z niesmakiem.
Teraz, gdy uważniej przyjrzał się kobiecie, zaczął dostrzegać jej oczywiste podobieństwo z Eli. Ale tylko pod kątem wyglądu. Jeśli chodziło o osobowość, Levi coraz wyraźniej czuł, że nie polubi tej baby tak bardzo jak jej córki.
Eli była uprzejma, szanowała cudzą prywatność i stanowiła uosobienie idealnej sąsiadki. Natomiast ta tutaj...
- Och, już wiem kim jesteś! – Starsza pani klasnęła w dłonie. – Ty jesteś tym... no... służącym Erwina! Służysz pod nim w wojsku, tak?
- Czyjegoś podwładnego w wojsku NIE nazywa się „służącym" – Levi musiał użyć całej swojej siły woli, by nie doskoczyć do tej jędzy i nie wypróbować na niej „dziesięciu sposobów" skręcenia komuś karku, których nauczył go Kenny. – Mam stopień kapitana...
- Jak go zwał, tak go zwał. – Klementyna niedbale machnęła ręką. – Sprzątasz po nim i takie tam... W każdym razie, wiadomo, o co chodzi.
Naprawdę? Bo ja ZA CHUJA nie kumam, o co tu chodzi!
Czy ktoś nasłał na niego tą babę, by zrobić mu kawał? Jeśli tak, to niezbyt wysoko cenił życie – ani swoje, ani tej jędzy.
Leviemu powoli kończyła się cierpliwość.
- Nie jestem jedynie podwładnym Erwina – wycedził, zaciskając dłonie w pięści. – Tydzień temu wzięliśmy ślub.
- Że co? Ślub?! – Oczy bezczelnej kobiety omal nie wyszły z orbit.
Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości poczuł ulgę, że to wreszcie on, dla odmiany, wytrącił rozmówczynię z równowagi. Wymownie uniósł dłoń, by zaprezentować obrączkę.
- Właśnie jesteśmy na urlopie i nie życzymy sobie nieproszonych gości – oznajmił lodowatym tonem. – Tak więc, jeśli ma pani do Erwina jakąś sprawę, to radzę wrócić później. Kiedy już będzie w domu, przekażę mu, że...
- Jestem! – od progu dobiegł charakterystyczny męski głos.
To Smith we własnej osobie wkroczył do domu. Jednak nie miał przy sobie koszyka. Ani kotka.
Levi w mig zapomniał, że w pomieszczeniu znajdowała się pewna irytująca baba, której chciał za wszelką cenę się pozbyć. Jego serce biło z niepokoju, a głowę zaprzątała jedna myśl:
Co się stało w maluszkiem?!
Notka autorki
Zanim zaczniecie na mnie krzyczeć z powodu cliffhangera, uspokajam – kotu nic nie jest ;) Możecie go uważać za pełnoprawnego członka Dziwnej Rodziny Eruri.
Swoją drogą, czyje pomysły na imiona podobały wam się bardziej? Jak myślicie – kto ostatecznie wybierze imię dla Małego Puszystego Źródła Szczęścia – Levi czy Erwin?
Ostatnio nie mam zbyt wiele czasu, więc rozdziały ukazują się mniej więcej co dwa tygodnie. Być może, jak zdobędę dłuższy urlop, uda mi się publikować częściej, ale na razie niczego nie obiecuję.
Dziękuję wszystkim, którzy zostawili dla mnie komentarze ;) Staram się odpisywać na bieżąco i mam nadzieję, że nikogo nie pominęłam. Jeśli jakimś cudem nie zauważyłam jakiejś wiadomości, nie krępujcie się i przypomnijcie mi o sobie!
Ściskam was mocno i do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top