Nielegał cz. 2

 *

          Miała dziewięć lat, kiedy babcia po raz pierwszy zabrała ją do rezydencji Gubinovów. Właśnie do rezydencji, bo tak należało określić ten wielki, piękny dom, otoczony ogromnym, zadbanym ogrodem. Nigdy wcześniej nie bywała w takich posiadłościach, dlatego przytłoczył ją ogrom i swoiste bogactwo tego, co tam zobaczyła. Wpuszczono je przez wielką kutą bramę, od której do frontu budowli biegła szeroka, żwirowa aleja, po obu stronach obsadzona szpalerem jasnozielonych drzewek, starannie przystrzyżonych w ostrosłupy. Kiedy na nie patrzyła, miała wrażenie, że są bardzo miękkie i przyjemne w dotyku. Nie znała ich nazwy, ale była zbyt zaabsorbowana całą sytuacją, by zapytać babcię, jak się nazywają.

     Do głównego wejścia do rezydencji prowadziła kaskada bardzo szerokich, białych stopni, a na każdym po prawej i lewej stronie umieszczono wielkie białe donice. Rosnące w nich drzewka wyglądały jak miniaturki tych dużych, również przystrzyżone w ostrosłupy, tyle że w dużo mniejszej skali. Dodatkowo z każdego kwietnika zwieszały się pędy bluszczu o ciemnozielonych liściach. Po obu stronach masywnych dwuskrzydłowych drzwi z ciemnego mahoniu również tkwiły ceramiczne pojemniki – czworoboczne, wysokie i smukłe, ale z tym samym rodzajem przystrzyżonych w ostrosłupy drzewek i bluszczem poniżej.

     Kiedy weszły do środka, Jessie oniemiała z zachwytu. Hol wydał jej się ogromny, niemalże monumentalny. Na wprost widziała trzy niezwykle wysokie okna – prawie od podłogi do sufitu – podzielone ciemnymi szprosami na mniejsze szyby. Dopiero po chwili zorientowała się, że środkowe okno to tak naprawdę oszklone drzwi prowadzące na taras. Nie zauważyła firanek, tylko ciemnozielone, ciężkie, welurowe zasłony po bokach. Pod oknem po prawej, nieco z boku, umiejscowiono kanapę, dwa fotele i niezbyt wysoki stolik z ciemnego drewna. Meble do siedzenia miały tapicerkę o ton jaśniejszą od zasłon i wyglądały na bardzo wygodne. Na stoliku stał wazon z bukietem białych lilii. Wnętrze ożywiało kilka wielkich donic z zielonymi pióropuszami kentii i dracen, które tworzyły wrażenie nie tylko pewnego rodzaju spokoju, ale i specyficznej, podniosłej atmosfery, która tutaj panowała. Na ścianach Jessie zobaczyła kilka dużych obrazów w ciężkich, choć nie bardzo ozdobnych ramach srebrnego koloru. Nie zdążyła przyjrzeć się, co przedstawiają, bo babcia pociągnęła ją w głąb korytarza po lewej stronie.

     Tego dnia Christina musiała zabrać wnuczkę ze sobą albo wytłumaczyć jakoś swoją nieobecność u Gubinovów. Ojca dziewczynki coś zatrzymało w pracy. Tak powiedział swojej teściowej, kiedy zadzwonił. Najpierw przepraszał skruszonym głosem, a potem zapewniał, że Jessie może zostać w domu sama, bo przecież on wróci niebawem, tylko nieco się spóźni. Christina jednak nie zdecydowała się zaryzykować i zostawić małą samą w domu, dlatego zdecydowała, że weźmie ją do posiadłości, gdzie cztery razy w tygodniu sprzątała sypialnię, prywatne pokoje właścicieli i salon, w którym przyjmowali gości.

     Państwo Gubinov należeli do bardzo życzliwych i dobrych pracodawców, Christina zatem nie miała wątpliwości, że nie będą mieli nic przeciwko temu, że przyprowadziła ze sobą dziewczynkę. I faktycznie, kiedy tylko w przestronnym korytarzu, do którego weszły, natknęły się na pana domu – Antona – ten zareagował jak życzliwy wujaszek i po przywitaniu się z nimi od razu zaproponował, by Jessie poszła pobawić się do pokoju jego syna Rona. Gubinov już na pierwszy rzut oka sprawiał sympatyczne wrażenie – z uśmiechem na staranniej ogolonej, przystojnej twarzy dojrzałego mężczyzny i w nienagannie utrzymanym, doskonale skrojonym ciemnym garniturze. Pod pachą dzierżył plik papierowych teczek i serdecznie przeprosił Christinę, że nie może poświęcić im więcej czasu, ale spieszy się do kancelarii, z której wyrwał się po zapomniane z domu dokumenty. Babcia dziewczynki zapewniła, że doskonale rozumie, nie zapomniała też podziękować wylewnie i szczerze za życzliwość pracodawcy, po czym zaprowadziła małą do wschodniego skrzydła, gdzie mieściły się pokoje zajmowane przez jedenastoletniego, jedynego spadkobiercę całego majątku Gubinovów.

     – Ronnie! – zawołała Christina, kiedy uchyliła drzwi do pokoju chłopca. – Ron, jesteś tutaj?

     Po chwili w drzwiach prowadzących do drugiego pokoju pojawił się ciemnowłosy chłopiec o sympatycznej, ładnej twarzy.

     – Jestem, ciociu – odezwał się. – Dzień dobry.

     Niemalże od początku nazywał Christinę „ciocią", podobnie zresztą zwracał się do wszystkich innych kobiet pracujących w posiadłości jego rodziców.

     Zobaczył, że Christinie towarzyszy mała dziewczynka stojąca przy jej boku z niepewnym wyrazem twarzy i wzrokiem, który lustrował wnętrze z zainteresowaniem i chyba czymś w rodzaju zachwytu. Trudno było się dziwić – pokój Rona nie dość, że był imponujących rozmiarów, to jeszcze do tego urządzony został w sposób, który mógłby wywołać uczucie zazdrości w każdym niemal dziecku. Znajdował się tu regał z nieprzyzwoitą ilością książek, drugi – nie mniej imponujących rozmiarów – zajmowały wszelkiego rodzaju zabawki, starannie ułożone pudełka z grami planszowymi i kilka kolorowych dużych pudeł z zawartością ukrytą przed wzrokiem oglądającego. W jednym z rogów pokoju umieszczono pluszowy zestaw wypoczynkowy: granatową kanapę i dwa fotele. Całość wieńczył okazały telewizor. Dużo większy niż ten, który znajdował się w skromnym pokoju dziennym w rodzinnym domu dziewczynki.

     – Ronnie, pobawisz się dzisiaj z Jessie? Pamiętasz? Opowiadałam ci kiedyś o niej.

     – A tak! Pewnie, ciociu! Właź, Jess – zachęcił ją od razu, a entuzjazmowi w jego głosie, kiedy wypowiadał te słowa, trudno było się oprzeć. – Możesz iść, ciociu. Ze mną włos jej z głowy nie spadnie – dodał bardzo poważnie, więc Christina pokiwała głową z udawaną powagą i klepnęła dziewczynkę w ramię, zachęcając do przestąpienia progu, po czym rzuciła tylko krótkie: „Zabiorę cię po pracy", a potem zniknęła w korytarzu.

     Jessie stała niepewnie, zerkała na nieznanego jej chłopca i się nie odzywała – zawsze była raczej nieśmiała i wycofana. W szkole nie miała zbyt wielu koleżanek. Szczerze mówiąc, przyjaźniła się tylko z dwiema, choć może „przyjaźniła się" było zbyt wielkim słowem. Należałoby raczej powiedzieć, że były dwie dziewczynki, które chciały się z nią koleżankować. Na bardzo specyficznych zasadach; zawsze tylko jedna z nich w tym samym czasie. We trójkę nie potrafiły funkcjonować dłużej niż przez kilka dni, zawsze musiało dojść do jakiegoś spięcia, nieporozumienia, czy wręcz kłótni, a wtedy jedna z nich szła w odstawkę. Dlatego Jessie wyrobiła sobie przekonanie, że całe to koleżeństwo nie jest funta kłaków warte – używając określenia babci Christiny – i tak naprawdę nie jest żadnym koleżeństwem. Ale trwała w tym układzie, biernie i siłą przyzwyczajenia.

     – Wiesz co? – zagadał Ron, a oczy mu błyszczały. – Mam pomysł. Tutaj jest nudno – stwierdził, a wtedy Jessie spojrzała z bezgranicznym zdumieniem. Nie mieściło jej się w głowie, że ktoś mógłby uznać za nudny pokój tak pełen zabawek jak ten tutaj. – Chodźmy do ogrodu – ciągnął Ron podekscytowanym tonem. – Pokażę ci, na które drzewa można włazić. I jeszcze takie ścieżki, o których nikt nie wie. Dopiero zacząłem je robić. Zresztą zaraz sama zobaczysz – mówiąc ostatnie słowa, uśmiechnął się tajemniczo, a kiedy zobaczył, że Jessie chce wyjść na korytarz, dodał: – Nie, nie tędy. Przez okno.

     Wyraz twarzy Rona, kiedy to powiedział, sprawił, że Jessie się rozpogodziła. I choć wyjście przez okno nie stanowiło jakiegoś szczególnego wyczynu, bo znajdowali się przecież na parterze, to jednak nie odebrało temu przedsięwzięciu niczego z jego atrakcyjności i posmaku przygody.

*

          Nie poszła na spacer, jak sugerował Burt. Nawiasem mówiąc, potraktowała to jako kolejny element w jego zestawie uszczypliwości i złośliwych zagrywek tego dnia. Z zaciśniętymi zębami zeszła do kantyny. Tam, w biurze szefa, miała wielką ochotę wygarnąć mu, postawić się i przygadać do słuchu. Ochota nie opuszczała jej, kiedy pokonywała schody prowadzące na dół. Ale wiedziała, że na tym się skończy – na palącym pragnieniu wyrzucenia z siebie całej goryczy. Bo żeby to naprawdę zrobić, musiałaby zaryzykować bardzo wiele – swoją karierę. Być może Burt nie wyrzuciłby jej z pracy, ale z pewnością mogłaby pożegnać się z działaniami w terenie, a o tym marzyła, od kiedy tylko poczuła, że praca w Agencji to zdecydowanie jej klimaty. Burt mógł posadzić ją za biurkiem, pozbawić możliwości rozwinięcia skrzydeł, wykazania się w akcjach, a tego zdecydowanie nie chciała stracić. I choć przepełniała ją furia, wręcz kipiała w niej, tak że pięści zaciskały się mimowolnie, a szczękę paraliżował skurcz wściekłości, mogła tylko przeżywać burzę myśli we własnej głowie. Co nie przeszkadzało snuć wizji błyskotliwego rozprawiania się z Burtem, wizualizowania sobie, co mogłaby mu powiedzieć i w jaki sposób okazać swoją wyższość.

     Kiedy stanęła w kantynie przed automatem z kawą, z impetem wrzuciła monety do szczeliny, tak jakby ta szczątkowa demonstracja złości miała być z zapartym tchem obserwowana przez cały świat i skwitowana przez niego pełnym aprobaty zrozumieniem. Patrząc na leniwie ciurkającą czarną kawę z podwójnym cukrem, za to bez nawet kropli mleka, miała ochotę siłą woli ponaglić beztroską czarną strużkę, do której też czuła teraz irracjonalną nienawiść. W drugim automacie kupiła dwa batoniki. Wypadły do podajnika bardziej zdecydowanie, niż przed momentem lała się kawa, co w żaden sposób nie wpłynęło na poprawę nastroju dziewczyny. Włożyła słodycze do kieszeni i z kubkiem kawy w ręce skierowała się na parking na tyłach budynku. Wsiadła do samochodu i przejechała na jedną ze spokojnych, bocznych uliczek, z dala od miejskiego gwaru. Droga zajęła prawie kwadrans i Charlie wiedziała, że kawa przez ten czas wystygnie, ale nie zaprzątała sobie tym głowy. Jej życiowym przekleństwem było ustawiczne picie chłodnej kawy, nieważne, jak bardzo obiecywałaby sobie, że wypije gorącą albo przynajmniej ciepłą – rzeczywistość miała w tym względzie własne reguły, wydawałoby się już ustalone, dlatego wszelkie postanowienia spełzały na niczym i kawa zawsze, ale to zawsze, zdążyła wystygnąć, nim dziewczyna upiła pierwszy łyk.

     Zaparkowała w miejscu, gdzie widok przez przednią szybę prezentował się całkiem malowniczo: niezbyt szeroka ulica, z ładnymi domami po obu stronach i drzewami tworzącymi przyjemny sielski klimat – zwłaszcza przy pięknej słonecznej pogodzie panującej tego dnia. Dziewczyna siedziała w samochodzie, piła przesłodzoną, zimną kawę z automatu, zagryzała batonikami i słuchała muzyki z płyty CD, którą sama nagrała, dobierając utwory tak, by spełniały wszelkie wymogi jej gustu. Wpatrywała się w widok roztaczający się przed jej oczami. Pusta uliczka, ocieniona koronami soczyście zielonych drzew, przez których konary przebijały się promienie ostro świecącego słońca, kładąc migotliwe refleksy tańczące na jezdni i obu trotuarach. Ulica biegła w dół, a w perspektywie majaczył fragment czerwonawej konstrukcji Golden Gate Bridge. Uwielbiała patrzeć na ten most, a zwłaszcza na wysokie na kilkaset stóp wieże na jego obu końcach. Wydawały jej się takie monumentalne, wręcz dostojne. I nierealne. A „międzynarodowy oranż", którym pomalowano konstrukcję, dodawał szczyptę jakiegoś dziwnego optymizmu i ciepła, kiedy patrzyło się na tego kolosa rozpiętego między dystryktem Marina a Sausalito. Charlie już kilka razy parkowała samochód przy tej uliczce, kiedy odkryła ją przypadkiem kilka tygodni temu. Stawała tutaj, wypijała kubek kawy, patrzyła na malowniczy widok i słuchała muzyki sączącej się z radioodtwarzacza samochodowego. Ludzie pojawiali się tu z rzadka, nieczęsto przejeżdżały też samochody. Prawdziwie sielski, spokojny klimat. A teraz tak bardzo kontrastujący ze sztormem i gradobiciem jej myśli.

     Czy Burt ją dzisiaj zawiódł? Czy miała prawo myśleć o tym w takich kategoriach? Przecież był tylko jej przełożonym. Nawet jeśli wyjątkowo serdecznym, to co z tego? Nie mogła oczekiwać, że będzie traktował ją tak, jak sobie wymarzyła. Że będzie mogła dyktować wszelkie warunki i zachowywać się, jakby Firma była prywatnym folwarkiem Burta, a ona kimś, kto stoi w uprzywilejowanej pozycji. Znała swojego szefa zaledwie cztery lata. Ale czy istotnie „zaledwie"? A może to jednak był wystarczająco długi czas, by uznać go za podstawę do czegoś więcej niż tylko czysto zawodowej zależności? Czy cztery lata było wystarczająco solidną trampoliną, by mogła podjąć próbę odbicia się od niej bez obawy, że wyląduje na twardym gruncie, poobijana i ośmieszona? Burt szkolił ją i zachowywał się jak przyjaciel i opiekun, ale to jeszcze nie znaczyło, że miała prawo dyktować jakiekolwiek warunki. Miał rację: przede wszystkim była podwładną, a on przełożonym. A to oznaczało, że musi zaakceptować jego decyzję i uznać Martineza – tego Meksykańczyka – za partnera w pracy. Takie były fakty i cokolwiek roiłaby sobie w wyobraźni, musiała poddać się tym faktom, przynajmniej do czasu, aż sam Burt nie zdecyduje się zastąpić ich czymś zgoła innym.

     Walnęła pięścią w kierownicę i sięgnęła do potencjometru odtwarzacza samochodowego. Dźwięki Perfect Day Roxette wypełniły wnętrze forda crown victoria, ale dziewczyna sięgnęła ponownie do przełącznika, żeby zmienić utwór, bo tego dnia zdecydowanie nie mogłaby nazwać doskonałym. The Logical Song Rogera Hodgsona miała znacznie więcej sensu i nawet przemknęło jej przez głowę, że powinna skupić się i pomyśleć logicznie, żeby nie dać się niczym zaskoczyć ani wyprowadzić z równowagi. Bez wątpienia musiała zyskać przewagę w tej specyficznej rozgrywce z Burtem. I oczywiście z Martinezem.

     Zerknęła na zegarek. Do spotkania z szefem pozostało ponad trzy godziny. I do ponownego spotkania z tym cholernym meksykańskim gówniarzem. Głośno wciągnęła powietrze, a potem równie głośno je wypuściła. Czy Burt zrobił to specjalnie? Przecież wiedział, że nie znosiła Latynosów. Ale mimo wszystko nie miała podstaw, by zakładać, że jej przełożony umyślnie wyszukał jej takiego partnera. To mógł być czysty przypadek. Chłopak akurat skończył szkolenie i należało go włączyć do zespołu. Tylko dlaczego ona? Przecież McGoldie powinien przydzielić go do dużo bardziej doświadczonego agenta, a nie do kogoś, kto miał po raz pierwszy samodzielnie działać w terenie. Czy Burt w ten sposób chciał ją docenić? Dać do zrozumienia, że zdoła pokierować nieopierzonym nowicjuszem? Z dezaprobatą pokręciła głową na taką myśl. Kogo próbowała oszukać? Samą siebie? Dorobić sobie szlachetną i piękną ideologię do czegoś, co uwierało jak za ciasna gumka w majtkach? Dla odmiany walnęła pięścią w boczną szybę, opuszczoną do połowy.

     Ale wtedy przyszło jej do głowy, że faktycznie może w ten sposób potraktować tę całą sytuację – pokazać, że jest kimś, kogo ten Meksykańczyk ma słuchać. Słuchać i się podporządkować. Mogła pokazać mu swoją przewagę, dać odczuć, kto tu rządzi. Przecież nikt nie mógł jej zmusić, żeby w terenie cackała się z nim jak z jajkiem. Oczywiście istniała możliwość, że gnojek się poskarży, jeśli będzie przeginała, a on okaże się wrażliwy jak dziewica w noc poślubną. Istniało takie ryzyko. Kwestia, co z taką skargą zrobiłby Burt. A on był nieprzewidywalny. Mogło skończyć się reprymendą dla Martineza, ale równie dobrze mogła za to wylądować w swoim największym zawodowym inferno – za biurkiem.

     „Wcale nie muszę zostawać w Agencji – pomyślała. – To bzdura, że agentem jest się na zawsze. Nie można nikogo zmusić. Nie ma na to paragrafu. Nie ma, wbrew temu, co mi próbował wmawiać na początku Burt. Jeśli będę chciała, mogę odejść. I mogę znaleźć sobie zajęcie, które da mi więcej satysfakcji, niż mogą mi zagwarantować decyzje Burta. Zwłaszcza że mam już pewne przeszkolenie. Zdobyłam kilka atutów, które mogę doskonale wykorzystać. Zatem nie jestem w żaden sposób uzależniona od tej roboty i od Burta."

     Pomyślała jeszcze chwilę i decyzja zapadła. Skoro jej szef zdecydował, że musi współpracować z tym latynoskim gnojkiem, to będzie z nim współpracowała. Tyle że na swoich zasadach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top