6. Cho "Ciekawość to pierwszy stopień do..."
Słowniczek:
kanji - pismo obrazkowe (znak/2 znaki= 1 słowo), używane w Japonii. Może być różnie czytany i mieć wiele znaczeń, dlatego czasami nie wiadomo, o które znaczenie w danej chwili chodzi.
Rozdział6
Spojrzałam ostrożnie na mojego ROZMÓWCE. Głucha cisza zapadła po tym jak już skończyłam mówić. Zastanawiałam się, czy jeszcze przetwarza to wszystko w głowie, czy po prostu mi nie wierzy.
– E? Mogłabyś powtórzyć?
Ok, poddaję się. To już ponad moje siły. Chyba jednak nie doceniłam mojego cudownego daru, dzięki któremu dotąd nie musiałam się męczyć takimi rozmowami.
– Ej! Tym razem naprawdę słuchałem – wykrzyknął, widząc już moją minę.
– Nie wydzieraj się tak – wymamrotałam zza dłoni, w których schowałam twarz ze zrezygnowania. – Jeszcze do tego wszystkiego mi brakuje, aby Kazuhiro cię usłyszał.
– Ej, ale naprawdę! Czym ty w końcu jesteś?
– Żebym ja to wiedziała – odparłam, wzdychając ciężko. Jakby nie było mi już dość urozmaiceń w tym beznadziejnym życiu!
Zaraz po tym, jak udało mi się sprowadzić Kona, bo tak nazywało się... no, to coś, postanowiłam wydobyć z niego parę informacji, a skończyło się nieco na odwrót... I to w moim domu.
Kazuhiro co prawda siedział szczelnie zamknięty w swoim biurze, więc raczej nie było świadomy, że do naszego domu weszła w ogóle jakaś osoba, a co dopiero dwie (czy tam jedna i pół... zresztą nieważne).
Jedyne co udało mi się dowiedzieć, to że nie ma takiego gatunku, jak gadające, zboczone lwy-maskotki. Zrozumiałam z tego wszystkiego w sumie bardzo niewiele; wydaje mi się, że to dlatego, iż on (ono?) ciągle wpatrywał się w moją klatkę piersiową z takim wytrzeszczem i skupieniem, a na moje pytanie (które miało zabrzmieć sarkastycznie, a wyszło jak wyszło): "Szukasz tam czegoś?!" odpowiedział, że jakichkolwiek pozostałości kobiecych krągłości.
Nie wiedziałam w sumie, czy się wkurzyć, czy raczej z ciężko goryczą przyznać, że nie ma mu co się dziwić.
Wracając do tematu – dowiedziałam się tylko tyle, że "dostał imię" (cokolwiek się za tymi słowami kryje) "Kon" od Ichigo i Rukii oraz to, że jest jakąś przerobioną duszą, czy coś w tym stylu.
– Jestem zmodyfikowaną duszą – mruknął, wypinając pierś, jakby to był jakiś wielki powód do dumy.
– To... Jakieś wysokie stanowisko? – spytałam po chwili ciszy.
– W sumie to nie bardzo – odparł niezadowolony. – Ale myślałem,że...
– Że mam aż tak niską wiedzę, że się tym zachwycę? – dopowiedziałam, zezując na niego z lekkim niedowierzaniem. – A czym w ogóle jest ta "jakaśtam" dusza?
– Hm... A słyszałaś może w takim razie o sztucznych duszach?
Moje jednoznaczne spojrzenie było dla niego zdecydowanie wyraźną odpowiedzią.
– Em... No więc sztuczna dusza... Albo nie – no więc Shinigami nie można zobaczyć bez świadomości duchowej...
– Nie tylko ich – mruknęłam pod nosem.
– ... a czasem muszą się ujawnić... Z jakiś tam powodów. Wtedy używają Gigai – pseudo ciała, i żeby znów "przemienić się" w gościa w czarnym kimonie używają sztucznych dusz. Aby oddzielić duszę od tego ciała czy coś w tym stylu.
No i to... Te wariaty z oddziału 12... – Podskoczyłam na słowo: "oddział". Oddział? Kapitanowie? Soul Society?!
Całe szczęście, że Kon ani nie mógł usłyszeć moich myśli, ani zdawał się zauważać mojego nagłego podekscytowania.
– ...postanowili dać sztucznym duszom takiego kopa, dzięki któremu będą w stanie jeszcze walczyć z Pustymi – tak powstały zmodyfikowane dusze. Potem im się jednak odwidziało, bo te dusze poumieszczali w martwych ciałach, że niby niemoralne i takie tam... No i udało mi się jakoś przetrwać. Ten walnięty koleś w wieśniackiej czapce i sandałach przypadkiem mnie dostał w swoje ręce, przez pomyłkę trafiłem do Ichigo i Nee-san...
Wnioskując z jego myśli, tą "Nee-san" musiała być ta nowa z klasy.
– ...a oni zdecydowali się mnie nie zabić, tylko skazać na dożywotneupokorzenie - życie w tej poniżającej postaci.
Spojrzałam na niego ze zdumieniem.
– Myślałam, że taki zbok jak ty będzie wniebowzięty, móc posiadać tak niewinnie wyglądającą postać – odparłam, unosząc brew.
– Ja też tak myślałem, wyobraź sobie! – wykrzyknął ze złością, po czym założył łapki w nieco obrażonym geście.
Przez chwilę tak siedzieliśmy, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Znaczy, ja nie wiedziałam - on najprawdopodobniej był właśnie obrażony na cały świat. Ogólnie przez tą całą rozmowę czułam się strasznie niezręcznie. Starałam się tego nie okazywać, ale cały czas słyszałam jak szybko mi bije serce (nie! to nic z tych spraw!). Jedynymi osobami, z którymi dotąd rozmawiałam, byli mój brat i ten przeklęty zdrajca - Batafurai... O ile można o nim powiedzieć, jako o "osobie".
Zresztą tak samo i jak przed tym czymś, znajdującym się przede mną.
Po prostu... Strasznie się przejmowałam tym, co mówię. Fakt– wcześniej mówiłam to, co mi prosto na usta przychodziło (ale to było jeszcze za czasu, kiedy nikt nie mógł mnie jeszcze usłyszeć). Jednak przy takiej chwili ciszy miałam ochotę po prostu uciec, zakopać się pod kołdrę i nigdy stamtąd więcej nie wychodzić.
Jakby tego mało, on nie był i nawet ani odrobinę nie przypominał człowieka. Boję się wiedzieć, jak zachowałabym się przy kimś... Powiedzmy – bardziej ludzkim.
A no tak – zapomniałam – przecież do tego i tak nigdy nie dojdzie. Kon pochodził od Shinigami i tylko dlatego mógł mnie zobaczyć. Stąd ta cała sytuacja.
Właśnie!
– Chwila - mówiłeś że trafiłeś do Ichigo i Rukii... – zaczęłam, zbierając się jakoś w sobie, aby podtrzymać tą dziwną rozmowę. Dopiero po chwili zorientowałam się, że po raz pierwszy udało mi się zapamiętać imię tej nowej. Zapewne dzięki temu, że Kon bez przerwy w myślach powtarzał jej imię, na przemian z "Nee-san", ewentualnie, od czasu do czasu "Orihime".
Nie wierzę, że to powiem, ale chyba nie jest jednak tak źle być kompletną deską do prasowania.... W niektórych okolicznościach przynajmniej.
– Hym? – Cóż za genialna odpowiedź. Świetnie się z nim rozmawia, niema co.
– No... Że ten - do czegoś jesteś tam potrzebny Shinigami... – zaczęłam, ale na szczęście, w końcu postanowił łaskawie mnie wyręczyć.
– Miałem pomagać w przemianie w Shinigami Ichigo kiedy Nee-san nie ma w pobliżu...
"A więc jednak to Ichigo jest tym Shinigami!" – pomyślałam, czując, że w końcu posunęłam się z tą całą dziwną sprawą jakiś mały kroczek do przodu.
– ... oraz być w jego ciele, aż on raczy do niego wrócić. W końcu jednak skończyło się tak, jak widzisz.
Przygryzłam wargę w zamyśleniu. No dobra, teraz już w końcu coś się dowiedziałam, ale co mi to dało? Otóż tylko tyle, że teraz już nie mam wymówki, aby wciąż z tym wszystkim zwlekać. No i dalej jeszcze nie wiem, co tu ma wspólnego ta Rukia.
–... no, a potem postanowiłem uciec i tak się tu znalazłem... Może i nie jesteś do końca hojnie obdarowana przez naturę, ale w sumie lepsze to niż nic...
– Co? O czym ty... – zaczęłam, niczym wybudzona z amoku, przetwarzając w głowie fragment monologu który zdążyłam usłyszeć. Czy on przypadkiem nie...
– COO?! Nie ma takiej opcji!!! – wykrzyknęłam, energicznie gestykulując rękami.
– A mi kazałaś być ci...
– Jesteś zboczony i to w ciele maskotki!... Nawet "w środku" nie jesteś człowiekiem! Nie ma mowy, żebyś miał się tutaj zatrzymać! Do tego wszystkiego jeszcze mnie non-stop obrażasz! Mam już dość własnych problemów! Wiesz jaki szary dym będzie, kiedy mój brat odkryje, że tu jesteś?! – wrzasnęłam, po czym w końcu zrobiłam przerwę na oddech. Chyba jednak miał rację, że nie powinnam się tak wydzierać. Oczywiście nie przyznałam tego na głos.
Z drugiej strony, już zbliżała się pora lunchu, a Kazuhiro nawet nie wystawił jednego palca u nogi za drzwi biura. Żeby się tylko nie okazało, że coś mu się stało, czy jakaś inna katastrofa - jeszcze tego mi brakowało!
– Okej, możesz tu trochę zostać... – westchnęłam ciężko ze zrezygnowaniem. –... ale o nocy nie ma mowy! Musisz wrócić do Ichigo... I Rukii - pewnie się martwią, czy coś w tym stylu – odparłam, krzywiąc się nieco. Jakoś nie wyobrażałam sobie, aby ktoś po tych paru godzinach od razu jakoś strasznie rozpaczał za tą dziwną kreaturą.
– A mogę na fotelu? – spytał, próbując zrobić "słodkie oczka".
– Nie – odparłam stanowczo.
– A na podłodze?
– Nie!!!
Westchnęłam głośno z irytacją. Wyjątkowo jak potrzebuję ciszy na przemyślenie czegoś na spokojnie, to oczywiście nie mam akurat wtedy do tego warunków!
– Ale przecież mogę udawać przed twoim bratem zwykłą maskotkę – Kon nadal nie dawał za wygraną.
– Wyczuje, że żyjesz – odparłam, będąc tak naprawdę myślami nieco daleko. – Jak obecność Hollowa, czy Shinigami wyczuje, to tą twoją "plastikową duszę" pewnie też...
– On też jest z waszego gatunku?
– Żadnego"naszego". Zresztą i tak nie sądzę... – mruknęłam na odczepnego. Dopiero po chwili dotarło do mnie , co właśnie powiedziałam. Jak mogłam być taka głupia?! Nie powinnam mu mówić kompletnie nic o Kazuhiro! A już zwłaszcza tego, że też nie jest do końca normalny! Przecież jak Kon się potem wygada Ichigo...
– Czyli... – Głos Kona znów przerwał moje przemyślenia. –... nie wiesz kim on do końca jest?
– Fajnie byłoby najpierw dowiedzieć się kim ja sama jestem – odpowiedziałam.
– No więc... Hm – ludzie cię nie mogą zobaczyć, ale ja już tak, posiadasz świadomość duchową – wyliczał Kon, drapiąc się po łebku. – Hm.... Jednak ja też naprawdę nie wiem kim jesteś.
Normalnie ręce opadają! Powiedz mi może dla odmiany coś, czego nie wiem!
– ...Ale ten świr może będzie wiedział... – mruknął pod nosem, rzucając mi ostrożne spojrzenie z boku.
– Ee... Masz na myśli Ichigo? – spytałam w zakłopotaniu. Nie powinien mi przyjść do głowy - bez względu na to, czy kogoś lubiłam czy nie, nie powinnam zdradzać mojego stanowiska. Nie, żebym uważała Ichigo za "świra" (mimo że to tak zabrzmiało) – prędzej już oskarżyłabym o to tego osobnika, siedzącego właśnie przede mną.
– Niee... – mruknął Kon, po czym zaczął chodzić w kółko po moim łóżku, jakby omawiał jakiś bardzo skomplikowany plan. – No tego gościa – sandały, berecik w zielono-białe pasy, co ma ten dziwny sklep z zbzikowanym personelem.
– Jaki sklep? – spytałam, po raz pierwszy chyba czując, że ta rozmowa mi się na coś jednak przyda.
– Taka tam obskurna dziura. Ten wariat sprzedaje rzeczy zaimportowane z Soul Society...
– Gdzie jest ten sklep?
– Blisko miejsca, gdzie cię spotkałem. W takim typowym dla ruder zaułku... – zaczął Kon, jednak mi już więcej do szczęścia nie trzeba było. W końcu pojawiła się jakaś opcja. Nie miałam zamiaru zwlekać ani chwili dłużej.
Zerwałam się szybko, narzuciłam na siebie kurtkę i już po chwili byłam przy drzwiach od mojego pokoju.
– Nie ruszaj się, nie gadaj, nie... Nie rób co ty tam masz w zwyczaju... Po prostu najlepiej nie dawaj znaków życia przy moim bracie, rozumiesz?
Na krótką chwilę zawahałam się, po czym dodałam, siląc się na pewny siebie ton:
–... i jak wrócę, lepiej żeby cię tu już nie było.
***
Po jakimś czasie, spędzonym na błądzeniu po tym nudnym mieście, mój entuzjazm znacznie osłabł. Lata spędzone na trasie szkoła-dom dały mi się w końcu we znaki – prawie kompletnie nie wiedziałam gdzie co jest! Ani tym bardziej gdzie ja jestem...
Już miałam zrezygnować i spróbować jakoś do domu, kiedy moje oczy przykuł pewien samochód, który z piskiem opon wyjechał z najbliższej uliczki. Jechał zygzakiem z taką prędkością, że dosłownie w ostatniej chwili udało mi się odskoczyć ku najbliższej ścianie budynku, przylegając do niej mocno plecami.
Cudownie. Jak nie Hollowy i zboczone maskotki, to teraz dla odmiany jeszcze samochody.
Kiedy udało mi się już mniej więcej uspokoić własne płuca, na drżących nogach podeszłam w stronę małej uliczki, z której wyjechał tamten pirat drogowy.
Była tak wąska, że normalnie z pewnością nawet nie zwróciłabym na nią uwagi. Wciśnięta między kawiarnię, a sklep spożywczy robiła wrażenie zaledwie ścieżki prowadzącej na jakieś zaplecze. Przejście było bardzo wąskie. Zdecydowanie zbyt wąskie na tamten samochód. Wszędzie walały się stare gazety; gdzieniegdzie przebiegały małe, wychudzone szczury z czerwonymi ślepiami. Przyjazna okolica na poziomie, mucha nie siada.
Starając się nie dotykać obsmarowanych nieznaną mi substancją ścian, z niemałą niechęcią ruszyłam przed siebie.
Po chwili, ku mojemu zdziwieniu wyszłam na mały plac. Zaczęłam kaszleć przez ten całe tumany kurzu, unoszące się w powietrzu. Cały plac był wysypany piachem, nieprzyjemnie chrzęszczącym pod butami. W jednym miejscu dostrzegłam wyraźne ślady opon.
– Musiał stąd wyjechać... – mruknęłam do siebie pod nosem. – Ale jak to możliwe? Przecież to jakaś ślepa uliczka!
Ruszyłam parę kroków przed siebie, rozglądając się uważniej po tym, co mnie otaczało. Dopiero teraz zauważyłam stojący budynek po lewej stronie. Był zwykły, dwupiętrowy, niczym się nie wyróżniający spośród wielu innych takiego rodzaju. Jedyne co miał w sobie"bardziej wyjątkowego" to tabliczka na daszku, nad drzwiami, mówiąca: "Sklep Urahary".
"To chyba jest to..." – Zawahałam się. Skoro tamten samochód stąd właśnie odjechał, było duże prawdopodobieństwo, że nikogo nie ma w środku. Jeśli spróbuję sama tam wejść, podpadnie to pod włamanie; do tego przecież może się okazać, że wszyscy pojechali tym samochodem i nie będę miała z kim nawet porozmawiać.
Jednakże ten sklep nie wydawał mi się jakimś zwykłym spożywczakiem. Czułam to. Tak po prostu. Coś podobnego, jak się czuje, że piekarnik jest gorący, mimo że się go przecież nie dotknęło. To coś mnie ciągnęło, mówiło że powinnam tam wejść. Coś, czemu nie mogłam się oprzeć. Jakbym nagle straciła nad sobą kontrolę – nie chciałam tam wejść, a jednak coraz bardziej zbliżałam się do drzwi wejściowych. Jedyne co mogłam w tamtej sytuacji zrobić, to poddać się i pozwolić swojemu szóstemu zmysłowi się prowadzić jak jakiś pies na smyczy.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. To musiało oznaczać (o ile właściciel nie był jakimś kompletnym idiotą), że albo nie spodziewano się iż ktoś będzie w stanie zobaczyć ten budynek, bądź ktoś w nim musiał zostać.
Jednakże zaraz po wkroczeniu (czy raczej włamaniu się) do środka, moje myśli kompletnie zajęły się zupełnie czymś innym.
Nigdy dotąd nie spotkałam się z tak dziwnym miejscem. Niby zwykłe półki, jak to na sklep przystało, ustawione w dwóch równych rzędach, ale za to ich zawartość... Żadna z tych nazw mi nic nie mówiła, poza tym część etykiet była zachlapana lub zabazgrana jakimś niedbałym pismem, że nie byłam w stanie tego przeczytać, a co dopiero stwierdzić, co to dokładnie znaczy.
Kiedy było tego tak dużo, że moje oczy nie bardzo wiedziały gdzie spojrzeć, moją uwagę przykuły pewne niedomknięte drzwi. Znaczy, to nie końca były drzwi, a raczej coś w rodzaju przejścia mieszczącego się centralnie na środku ściany.
Wiedziona już niezmierną ciekawością nie dałam rady po prostu powstrzymać mojej wścibskiej natury. Zresztą przecież i tak już naruszyłam czyiś teren, jeden krok więcej, czy mniej – co to za różnica?! Zresztą trzeba naprawdę nie mieć głowy na miejscu, skoro zostawia się otwarte nie tylko drzwi wejściowe, ale i jakieś dziwne przejścia!
Najpierw powoli wyciągnęłam lekko przekrzywioną głowę w stronę tamtego tajnego pokoju. Wyglądał, w przeciwieństwie do holu, całkowicie normalnie – był wyłożony matą tatami, a na środku stał stoliczek do kawy. Z lewej strony, pod ścianą zaś mieściła się mała komoda z licznymi szufladami.
Za moją ciekawość to ja już chyba od urodzenia jestem skazana na piekło.
Nie wiem już dokładnie jak to się stało, ale jakieś parę chwil później na dobre dobrałam się do tej komody. Jej zawartość głównie składała się z ogromnej liczby różnorodnych teczek. Każda z nich była zatytułowana, a wnętrze skrupulatnie posortowane. Większość z tych słów kompletnie nie rozumiałam, ale pojawiały się też czasem nieco bardziej mi znane, takie jak: Shinigami, Soul Society, Gotei...
Ogólnie to nawet nie wiedziałam co chciałam znaleźć... Do tego chyba nawet zdążyłam już zapomnieć po co w ogóle tu przyszłam. Wszystko wydawało mi się takie ciekawe. Aż mnie rozsadzało w środku, żeby każdej z teczek nie przejrzeć kartka po kartce. Jednak jakieś ostatki mojej świadomości i moralności krzyczały, że w każdej chwili mogę przecież zostać przyłapana. Już z samego wejścia do tego pomieszczenia się nie wytłumaczę, a co dopiero z grzebania w cudzych rzeczach!
Z wielkim bólem serca zaczęłam wszystko odkładać na miejsce. Powtarzałam sobie w myślach, że jeszcze tu kiedyś przyjdę, nawet jeśli będę musiała siedzieć na zewnątrz parę godzin, czekając aż ten samochód znów stąd odjedzie!
Nagle usłyszałam jakiś trzask desek, dobiegający z góry. Moje serce zaczęło bić jak oszalałe.
Właściciel?!
Już nie miałam czasu na schludne okładanie teczek na miejsce – zaczęłam je wciskać naraz, na chamca w trybie kompletnej paniki.
"Jezu, jezu, jezu! Jak mnie tutaj ktoś zobaczy, to..."
– Szlag! – zaklęłam, kiedy parę teczek potoczyło się na podłogę. Dlaczego to zawsze mi się takie coś przydarza?!
Szybko podniosłam je z podłogi. Tym razem wkładałam je pojedynczo, moimi drżącymi rękami ze strachu.
Zamarłam, kiedy znów usłyszałam skrzypnięcie podłogi, tym razem dobiegające tuż zza drzwi! Te teczki, których jeszcze nie pozbierałam, szybo kopnęłam pod komodę, po czym jak najszybciej dobiegłam do drzwi, mamrotając w myślach z zamkniętymi oczami:
„Stać się niewidzialna, stać się niewidzialna"
Drzwi powoli zaczęły się otwierać. Skrzypiały jak ostatni diabli – kiedy wchodziłam, byłam tym wszystkim tam zaoferowana, że nie zwróciłam na to uwagi. Równie dobrze mogło tu przejść jakieś wojsko – tylko głuchy by tego nie usłyszał.
Przez chwilę wstrzymałam oddech. Jedyne co, to mogłam mieć nadzieję, że moja iluzja zadziała, bez względu na to, kto tu wejdzie.
Kiedy w końcu odważyłam się powoli otworzyć oczy, myślałam że zaraz zemdleję.
– K-kot? – wymamrotałam, przykładając dłoń do piersi aby uspokoić moje rozszalałe ze strachu serce. Iluzja pod wpływem mojego głosu znikła. Oddychałam tak ciężko, jakbym uciekała przed Hollowem co najmniej przez całe miasto.
– Boże – westchnęłam, nie wiedząc czy bardziej szczęśliwa z ulgi, że to był tylko kot, czy raczej zirytowana faktem, że tak się przestraszyłam zwykłego zwierzęcia domowego. – To tylko kot... –wymamrotałam do siebie jeszcze raz, jakby dla upewnienia, czy się przypadkiem zaraz nie przemieni w jakiegoś przypakowanego osiłka. – TYLKO kot... – powtórzyłam jeszcze raz, odważając się w końcu spojrzeć na zwierzę po raz drugi. Nie wyglądał jakoś specjalnie... Nietypowo. Czarna jak smoła sierść, żółte oczy... Mógł to być równie dobrze domowy kot, jak i jakiś dachowiec, które się przypadkiem tutaj przybłędał.
Co było najdziwniejsze, wcale nie wydawał się zaskoczony moim nagłym pojawieniem się w pomieszczeniu. Do tego nie wiedziałam dlaczego, ale miałam nieodparte wrażenie, że jego ślepia wpatrywały się we mnie bardzo intensywnie.
"Wygląda trochę, jakby nad czymś się usilnie zastanawiał" – pomyślałam, czując znów lekki niepokój.
Parsknęłam nagle nerwowym śmiechem.
– Dobra, chyba już naprawdę zaczynam wariować od tego wszystkiego, co się tu ostatnio dzieje – mruknęłam, podchodząc ostrożnie parę kroków w stronę zwierzęcia. Nawet ani drgnął. Jego oczy wciąż były centralnie skierowane na mnie. – Nieźle mnie wystraszyłeś, nie ma co – wyszeptałam, po czym kucnęłam, wyciągając rękę, chcąc go pogłaskać nieco po tym czarnym łebku.
Kiedy moją dłoń dzieliło od niego już tylko parę centymetrów, zwierzę nagle całe się nastroszyło, fukając ostrzegawczo, po czym wydało bardzo głośny jęk. Zdecydowanie zbyt wysoki, jak na zwykłe miałknięcie.
Wtedy TO usłyszałam.
Poczułam, jak wstrząsnął mną niekontrolowany dreszcz. Od razu odsunęłam się z przerażeniem, z na wpół wyciągniętą przed siebie ręką. Zrobiłam to tak gwałtownie i mocno, że uderzyłam plecami o tamtą komodę. Podniosłam się tak szybko, jak tylko umiałam, modląc się w myślach aby i tym razem zadziałało:
"Chcę być niewidzialna, chcę być niewidzialna..."
Zabrałam się do przeraźliwej ucieczki. W uszach ciągle mi dzwoniło, bardzo ciężko mi się biegło w spódnicy od mundurka (którego przez to wszystko zapomniałam zmienić) ale wiedziałam, że za nic nie mogę tu zostać ani sekundy dłużej. Musiałam się stamtąd wydostać i to NATYCHMIAST!
Wybiegłam do holu, przewracając się pod drodze o próg. Cały czas czułam na sobie przenikliwy wzrok tamtego kota. Najszybciej jak tylko mogłam otworzyłam drzwi na oścież. Nie zastanawiając się ani chwili, ruszyłam biegiem dalej przed siebie.
Wypadłam na podwórze. Ślizgając się na piasku zaczęłam biec w kierunku tamtego przejścia, które teraz wydawało mi się bardzo przytulnym miejscem.
Jednakże, dopiero naprawdę bezpiecznie poczułam się, kiedy w końcu znalazłam się w innej dzielnicy miasta, dysząc jak stary nosorożec.
"T-to... To niemożliwe" – powtórzyłam to już któryś raz w myślach, mając uparcie nadzieję, że mi się tylko zdawało.
Z drugiej strony, było to przecież nieprawdopodobne, bowiem jeszcze dotąd nigdy mi się nie zdarzyło pomylić... A przynajmniej moja moc się nie myliła w takich sprawach. Znaczy – do dziś.
Jezu, co ja mówię – nie ma mowy, żebym usłyszała myśli zwierzęcia! Ani tym bardziej je zrozumiała! Przecież to jakaś kompletna abstrakcja jest.
A jednak dalej dzwoniły mi w uszach usłyszane słowa, jak jakaś potworna mantra. Było to tak uporczywe, aż zaczęła mnie od tego wszystkiego potwornie boleć głowa.
Słaniając się na nogach dotarłam na najbliższy przystanek, po czym padłam w końcu z westchnięciem na ławkę.
Dopiero wtedy zorientowałam się, że dalej trzymałam w ręce jedną z teczek. Musiałam ją złapać, a nie kopnąć pod szafkę jak pozostałe, zanim stałam się niewidzialna i przez ten stres o niej zapomnieć.
Super. Nie dość że włamałam się i zbzikowałam to jeszcze do tego dochodzi teraz kradzież.
Najchętniej bym się jej od razu pozbyła, ale patrząc na to, ile stresu się przez to wszystko najadłam, postanowiłam chociaż nie zmarnować mojego wysiłku.
Teczka była wyjątkowo chuda, w odróżnieniu od pozostałych, opatrzona w kanji, którego zbytnio nie mogłam odczytać. Zrozumiałam to mniej-więcej jako: "Złamana dusza" czy "Duszapoczątku", cokolwiek to znaczyło. Zupełnie nic mi to nie mówiło. Nieco mi przypomniało to coś, za co uważał się Kon, ale to nie było to.
– Po prostu świetnie – westchnęłam, mając ochotę wziąć tą przeklętą teczkę i rzucić ją tak daleko i mocno, jak tylko umiałam. – Równie dobrze mogłam im ukraść papier toaletowy, a miałabym z tego chociaż jakąś minimalną korzyść.
Kiedy w końcu udało mi się uspokoić mój oddech, podniosłam się i na nogach z ołowiu ruszyłam w końcu w stronę domu.
– Normalnie beznadzieja – mruknęłam, biorąc mimo wszystko tą głupią teczkę pod pachę.
Kątem oka zauważyłam jakiś ruch po drugiej stronie ulicy. Powoli odwracając głowę w tamtą stronę, zauważyłam jakiegoś strasznie dziwnego mężczyznę w kapeluszu w zielono-białe paski i w sandałach. Zanim zdążyłam zastanowić się, czy dziś przypadkiem nie jest jakiś Haloween, zauważyłam nagle, że nie był sam. Obok jego prawej nogi siedział kot. CZARNY kot. Nawet te złote ślepia były takie same!
Wzdrygnęłam się nieznacznie, odwracając od razu głowę.
„Nie, to niemożliwe przecież! Musiało... Musiało mi się tylko wydawać!"
Spojrzałam drugi raz w tamtą stronę. Nikogo tam nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top