Rozdział trzeci
Może ktoś chce jutro bonus? ;)
#przyslugawatt
Tego wieczoru w High & Low wszystko się komplikuje.
Początek mojej zmiany nie zapowiada tego, co nadchodzi później. Jest spokojnie i chociaż mamy wystarczająco klientów, nie panuje tu dziś taki młyn jak wczoraj. Mam nawet trochę czasu, żeby pogadać z Julianem i przyjaźnie posprzeczać się z Levim.
– Mówię tylko, że powinnaś chociaż dać mi szansę dobrze się zaprezentować – peroruje, gdy wkładam gotówkę do kasy. – Jedna randka. Zobaczysz, że przekroczę wszystkie twoje oczekiwania, Tabs.
Czasami nie jestem już pewna, czy ten facet sobie ze mnie żartuje, czy mówi poważnie.
– Jak to jest, że mnie nigdy nie zaproponowałeś randki? – wtrąca się Carla, jedna z moich kelnerek, która podchodzi do baru z zamówieniem. Przekazuje je Leviemu, a ten natychmiast zaczyna się krzątać, przyrządzając drinki. – Dlaczego wszyscy oglądają się za Tabby? Też jestem ładna.
– Jesteś śliczna – zapewniam ją z przekonaniem.
Levi posyła jej przepraszający uśmiech.
– Wybacz, kochanie – mówi do Carli. – To chyba kwestia tego, że każdy facet, który widzi Tabby, chciałby się nią zaopiekować.
Robię oburzoną minę.
– Słucham? Jestem samodzielną, niezależną kobietą!
– I ja to wiem, Tabs – zapewnia mnie uspokajająco Levi. – Podobnie jak większość mężczyzn, którzy się wokół ciebie kręcą. A mimo to jest w tobie coś takiego, co budzi w facecie instynkty opiekuńcze. Jesteś taka malutka i drobna, że każdy podświadomie chciałby cię chronić przed złem tego świata.
Podświadomie. Dobre sobie.
– To największa bzdura, jaką ostatnio słyszałam – mówię niepewnie.
– Poważnie, nie robię sobie z ciebie żartów – zapewnia mnie Levi. – Roztaczasz vibe zagubionej sarenki. Znam cię, więc wiem, że robisz to nieświadomie, ale efekt jest taki sam.
– A może tak ci się wydaje tylko dlatego, że mój brat mnie tak traktuje? – pytam cierpko.
Levi wzrusza ramionami.
– Może – przyznaje, ale bez przekonania.
Nie chce mi się wierzyć, że ten facet naprawdę tak o mnie myśli. To ja mu płacę i to ja dbam o porządek w barze! Nie jestem pieprzoną damą w opałach!
Przenoszę wzrok na wyraźnie rozbawioną Carlę.
– Masz swoją odpowiedź – mówię z przekąsem. – Facetom podobają się tylko te laski, które wyglądają jak życiowe niedojdy. Przykro mi, masz przesrane.
Zgarniam na tacę drinki i wychodzę zza baru, ścigana śmiechem mojego barmana i kelnerki. Fajnie, że to ich bawi, ja nadal jestem głównie oburzona.
Pewnie powinnam to olać i też się z tego śmiać, ale doświadczenia z Dukiem mi na to nie pozwalają.
Zanoszę drinki do odpowiedniego stolika i obsługuję kolejnych klientów, aż ich twarze zlewają mi się w jedno, a twarz zaczyna mnie boleć od posyłanych na prawo i lewo uśmiechów. Kiedy w pewnym momencie wracam do baru i zaczynam przyrządzać dwa negroni, bo Levi jest akurat zajęty flirtowaniem z jakąś klientką, nagle czuję na sobie czyjeś ciężkie spojrzenie. Podnoszę wzrok i bezbłędnie wyławiam z tłumu siedzącego w tym samym miejscu co wczoraj Hardy'ego.
Spodziewałam się, że po wczorajszej wymianie zdań więcej go tu nie zobaczę albo przynajmniej zrobi sobie przerwę na najbliższy miesiąc. Fakt, że mimo to dzisiaj znowu tu jest, właściwie potwierdza moje przypuszczenia odnośnie do pilnowania mnie na polecenie Duke'a. Przecież z własnej woli kodiak na pewno nie przylazłby tu znowu tuż po tym, jak go oskarżyłam o nadmierną opiekę. Był wczoraj naprawdę wkurzony.
Chyba że... tylko mi się wydawało, że był wkurzony, a tak naprawdę ma mnie gdzieś i przyszedł tu, żeby zwyczajnie wypić piwo po pracy.
Taka opcja jest jak najbardziej możliwa, prawda? Zawsze mogłam źle odczytać jego emocje.
Patrzy na mnie ponuro, ale w żaden sposób nie wita się ze mną, nie kiwa nawet głową. Wobec tego ja też postanawiam go zignorować. Jak dla mnie, możemy ignorować się wzajemnie do końca świata.
Zanim uda mi się przygotować do końca drinki, drzwi baru otwierają się i do środka wchodzi... ups.
To ten sam facet, którego wczoraj uśpiłam na prośbę Olive.
Niestety nie jest sam. Idzie za nim trzech innych gości, bardzo podobnych do niego, jeśli chodzi o stylówki. Wszyscy mają na sobie skórzane spodnie i motocyklówki. Pod nimi jakieś znoszone koszulki z logo zespołów rockowych. Ten na przedzie, którego Levi wyrzucił wczoraj z lokalu, wbija we mnie wściekłe spojrzenie. Chyba mnie pamięta.
Wymieniam spojrzenia z moim barmanem, gestem dając mu znać, żeby trzymał się na dystans. Gość go kojarzy, a nie chcę wywołać rozróby, gdy jest z nim trzech innych facetów. Wczoraj podczas wyrzucania go z baru nie przejawiał żadnych nadnaturalnych umiejętności, ale nawet z czterema zwykłymi facetami sam Levi by sobie nie poradził.
W końcu gość dociera do baru. Gestem wskazuje kumplom, żeby trzymali się z daleka, a oni posłusznie zatrzymują się kilka kroków za nim. Klienci odsuwają się odruchowo, gdy facet opiera dłonie na barze i pochyla się w moją stronę.
– Pamiętasz mnie, suko? – cedzi przez zęby.
Mrugam, próbując nie pokazać po sobie, jak bardzo się w tej chwili trzęsę. Takie sytuacje rzadko mi się zdarzają. Klienci często się awanturują, gdy pomagam ich partnerkom porzucić ich w barze, ale nie nachodzą mnie kolejnego dnia, bo i po co? Co on zamierza tutaj osiągnąć?
– Zdaje się, że cię wczoraj obsługiwałam – odpowiadam i jestem z siebie dumna, że głos nawet mi nie drży.
Facet prycha.
– Skoro mi nie obciągnęłaś, nie nazwałbym tego obsługą, ale możemy to zmienić – zapewnia, a ja w zdumieniu rozchylam usta. – No proszę, dobrze zaczynasz.
Zamykam usta i kątem oka dostrzegam, że Levi chce podejść bliżej. Zatrzymuję go lekkim potrząśnięciem głową.
– Jeszcze słowo i wylecisz stąd z hukiem, tak jak wczoraj – ostrzegam chłodno.
Facet krzywi się, a potem posyła mi paskudny uśmieszek.
– Uwierz mi, mała, nie chcesz z nami zadzierać – zapewnia protekcjonalnie. – Po prostu napraw to, co wczoraj zjebałaś, potem mnie ładnie przeproś, możesz na kolanach, i będziemy kwita.
Marszczę brwi. O czym on właściwie mówi?
– Przepraszam, mam ci nagonić dziewczynę? – prycham. – Bo naprawdę nie wiem, czego właściwie ode mnie oczekujesz.
Pochyla się jeszcze bardziej, mrużąc oczy.
– Porozmawiamy o tym na osobności. Na zapleczu.
– Nie ma, kurwa, mowy – wtrąca się w końcu Levi. Posyłam mu ostrzegawcze spojrzenie, ale nic sobie z tego nie robi. – Nigdzie z nią nie pójdziesz.
– Och, stul pysk, pomagierze – rzuca pogardliwie facet, a potem z powrotem przenosi wzrok na mnie. – Co, mała, nagle nie masz jaj? Potrzebujesz przyzwoitki, żeby pogadać ze mną na osobności?
– Jezu, kto cię uczył słownictwa, Mary Poppins? – dziwię się.
Facet zaczyna warczeć, a za nim do chórku dołączają się jego kumple. Wszyscy w barze, nie tylko Levi i ja, zamieramy, bo jest w tych odgłosach coś dziwnie złowieszczego. Zaczynam przeczuwać, że on jednak nie jest zwykłym człowiekiem.
To tylko zwiększa moje obawy. Skoro jednak on chce rozmawiać na osobności, niech mu będzie. Nie wyniesie się stąd, jeśli się nie zgodzę, a nie chcę mieć z nim jeszcze bardziej na pieńku, niż już mam.
– To jak będzie? Będziesz grzeczną dziewczynką? – warczy, spuszczając wzrok w dół mojego ciała.
Czuję nieprzyjemne mrowienie, bo gapi się na mnie jak na kawał mięsa. Nie mam na sobie nawet nic seksownego – jedynie biały obcisły T-shirt z logo knajpy i dżinsy. Jednak on obcina mnie tak, jakby oczyma wyobraźni widział mnie już bez tych ciuchów. Robi mi się niedobrze.
– Masz pięć minut – oznajmiam, po czym ruszam do wejścia na zaplecze. – Potem mój barman wyciągnie cię stamtąd siłą.
Podchwytuję jego protekcjonalny uśmieszek, jakby wcale w to nie wierzył, ale posłusznie idzie za mną. Trafiamy do krótkiego korytarzyka, który prowadzi do kuchni oraz w drugą stronę, w którą się kieruję, do mojego biura. To właściwie klitka bez okna, w której znajduje się akurat tyle miejsca, by postawić biurko i krzesło, ale lubię nazywać ten schowek nieco szumniej.
Przepuszczam go przodem i dopiero potem sama wchodzę do środka. Przymykam za nami drzwi, ale nie zamykam ich całkowicie, i ustawiam się tak, by stać między nim a wyjściem. Nawet jeśli przylazłam tu z nim sama, nie jestem całkowitą idiotką.
On jednak wydaje się tym zupełnie nie przejmować. Prawdopodobnie dlatego, że jest ode mnie wyższy o jakąś głowę i pewnie ze dwa razy cięższy. Facet wie, że ma przewagę, nie jestem tylko pewna, czy zdaje sobie sprawę z moich umiejętności. Z pewnością wie, że coś mu zrobiłam – ale czy wie, co dokładnie?
– Cofnij to – warczy.
Mrugam zaskoczona.
– Ale co mam cofnąć?
– Nie udawaj idiotki. – Robi krok w moim kierunku, a ja podnoszę wyżej brodę. – Masz to cofnąć.
– Słuchaj, chętnie to zrobię, ale naprawdę nie wiem, o co ci chodzi – prycham. – Musisz być bardziej precyzyjny. CO mam cofnąć?
Przez chwilę przygląda mi się z wyraźnym niezadowoleniem.
– Jeśli tego nie zrobisz, moi bracia urządzą ci demolkę na sali – oznajmia. – Pies z kulawą nogą nie zajrzy więcej do tej budy. No już.
W końcu tracę cierpliwość.
– Nie rozumiesz, jak mówi się do ciebie po angielsku? – pytam ze złością. – Nie wiem, o co ci chodzi. Co właściwie myślisz, że ci wczoraj zrobiłam? Usnąłeś, a twoja laska się zmyła. To wszystko.
– To wcale nie było wszystko – warczy. – To przez ciebie. Kazałaś nam spać. Ja się obudziłem, ale moja bestia nie. Ona dalej śpi. Czuję ją, ale nie mogę jej obudzić. Masz to ogarnąć, a potem w ramach przeprosin zrobić mi dobrze. Jasne?
Pewnie, już się rozpędziłam.
Te słowa wyjaśniają jednak co nieco. A więc facet nie jest zwykłym człowiekiem. Co oznacza, że jego kumple też na pewno nimi nie są. Skoro ma w sobie „bestię", jak sam to nazwał, pewnie jest jakiegoś rodzaju zmiennym. Nie wilkołakiem, bo tylko wataha Beckettów ma prawo przebywać na terenie Nowego Orleanu. Nie znam się na tyle na nieludziach, by stwierdzić, czym innym mogą być ci faceci, ale czy to właściwie ma znaczenie? Liczy się tylko to, że mogą się zamienić w coś potencjalnie zabójczego.
Teoretycznie łatwiej wpłynąć na uczucia zwierząt niż ludzi, bo są prostsze. Nawet zmienni w zwierzęcej formie operują jedynie podstawowymi emocjami. Problemem jest jednak co innego – zbliżyć się na tyle, by chwycić takie zwierzę i nie dać sobie odgryźć ręki albo wbić pazurów w brzuch. Pod tym względem dużo łatwiej przychodzi mi walka z ludźmi.
– Zaraz. – Próbuję zebrać myśli, co idzie mi bardzo opornie, może dlatego, że zaczynam panikować. – Chcesz mi powiedzieć, że nie możesz się zmienić? Bo coś ci zrobiłam?
Facet warczy i robi kolejny krok w moją stronę, aż odsuwam się odruchowo i wpadam na drzwi. Nie próbuje mnie jednak nawet dotknąć.
Chyba czegoś się wczoraj nauczył.
– Moja bestia śpi – powtarza uparcie. – Przez ciebie. Obudź ją.
Okej, to chyba odpowiedni moment na pełnoprawny atak paniki.
Nigdy wcześniej nie zrobiłam czegoś takiego. Nie miałam pojęcia, że to w ogóle jest możliwe, żeby niejako oddzielić jedną postać od drugiej. Zresztą mój wpływ na ludzi zawsze był tymczasowy – spali przez chwilę, a potem się budzili. Nie mam pojęcia, dlaczego jego „bestia", czymkolwiek jest, nie obudziła się razem z nim i co takiego zrobiłam, że zareagowała inaczej od człowieka.
Ergo, nie wiem, jak to cofnąć.
Rozumiem wkurzenie tego faceta. Naprawdę. Czuję jego przerażenie, zdezorientowanie i gniew, którymi emanuje w moją stronę. Nie potrafi się zmienić, to musi być dla niego straszne. Ale ja...
Nie mam pojęcia, jak mu pomóc.
– Mogę spróbować – zapewniam, na co gość mruży oczy.
– Masz nie próbować, tylko to zrobić.
– Dobra! – Na wszelki wypadek nie zamierzam mu mówić, że wcześniej nic podobnego mi się nie przytrafiło. – Ale musisz dać mi się dotknąć. Bez tego nie będę w stanie ci pomóc.
Między jego brwiami pojawia się pionowa zmarszczka.
– A skąd mam wiedzieć, że znowu nie zrobisz mi czegoś z głową, dziwadło? – pyta ostro. – Że znowu mnie nie uśpisz?
– Nie da się tego zrobić inaczej – zapewniam stanowczo. – Jeśli chcesz, żebym pomogła, musisz mi na to pozwolić.
Serce bije mi jak oszalałe. Mam wrażenie, że chciałoby przebić się przez żebra, uciec z klatki piersiowej i schować się pod biurkiem. Nie dziwię mu się, sama mam na to ochotę, zwłaszcza gdy typ w motocyklówce patrzy na mnie tak, jakby chciał mnie widzieć martwą u swoich stóp.
Potem przybliża się ostrożnie, po czym wyciąga rękę nad moją głową i opiera ją o drzwi, zamykając je z trzaskiem. Moje serce jeszcze przyspiesza, gdy facet gapi się na mnie z góry, odsłaniając zęby jak przy warknięciu. Wiem, że to jedynie pokaz siły, ale cóż mogę poradzić na to, że na mnie działa?
A później, zanim zdążę choćby pisnąć, on chwyta mnie za gardło i przygważdża do drzwi za moimi plecami.
– Taki dotyk wystarczy? – syczy. – Mogę złamać ci kark w dwie sekundy, suczko, więc lepiej przemyśl swój kolejny ruch. Zdążę to zrobić, zanim mnie uśpisz.
Och, kurwa, świetnie.
Trzyma mnie mocno, na tyle wysoko, że muszę stać na palcach, ale nie dusi mnie ani nic. Jeszcze. Na razie większą krzywdę robią mi moje własne przerażenie i panika, która obmywa moje ciało niczym lodowata fala. Najgorsza jest myśl, że za sobą, na sali, zostawiłam ludzi, którzy mogliby mi pomóc. Ale tu... jestem sama.
Jak zwykle.
– Muszę cię dotknąć ręką – wykrztuszam. – Zrobię to pod warunkiem, że mi jej nie złamiesz.
Kiwa głową, więc chwytam go za przedramię, to samo, które trzyma przy mojej szyi. Tylko że właściwie nie wiem, co robię.
Wyczuwam w nim coś... śpiącego. Uśpionego. Jakby zwierzę w nim rzeczywiście było w stanie czegoś w rodzaju hibernacji. Pcham w jego stronę emocję, próbując je rozbudzić, ale to nic nie daje. Co wczoraj zrobiłam nie tak?
To nigdy wcześniej mi się nie przydarzyło. Nigdy.
I, do diabła, nie mam pojęcia, jak to odwrócić.
– No? – warczy facet, zbliżając twarz do mojej, aż czuję na policzku jego gorący oddech. – Nadal nie czuję bestii. Napraw to, ale już!
– To... ja... potrzebuję więcej czasu – jąkam się, kompletnie przerażona. W głowie mam pustkę i nie wiem, co robić.
Moje słowa zdają się go jeszcze bardziej rozjuszać.
– Ach tak? – syczy. – To może wezmę cię ze sobą, suczko. Będziesz miała tyle czasu, ile tylko potrzebujesz, gdy zadbasz już o moje inne potrzeby.
Chwyta mnie za szyję i ramię, po czym jednym ruchem przestawia spod drzwi w kierunku mojego biurka, na które mnie rzuca. Piszczę, gdy moje plecy uderzają boleśnie w drewno, i właśnie wtedy drzwi do gabinetu otwierają się gwałtownie.
– To trwało zdecydowanie dłużej niż pięć minut – słyszę znajomy męski głos, a potem dłoń mężczyzny znika z mojego gardła razem z resztą jego ciała.
Podnoszę się pospiesznie, by zobaczyć Hudsona Hardy'ego w moim gabinecie. Przytrzymuje wierzgającego się faceta przy ścianie, nie pozwalając mu się ruszyć nawet o cal. W zdumieniu rozchylam usta, bo orientuję się, że to musi oznaczać, że Hardy jest naprawdę silny. W końcu wiem, z jaką łatwością tamten typ rzucił mną przez gabinet, jakbym nic nie ważyła. Hardy jest od niego zdecydowanie szerszy w barach i obezwładnia go bez najmniejszego problemu.
– Przedstawisz się teraz grzecznie – warczy do faceta w motocyklówce. – Potem zastanowię się, czy cię nie zabijać.
– Tylko spróbuj mnie tknąć, szmaciarzu, a będziesz miał na głowie całe moje stado – odpowiada tamten z nienawiścią.
Dostrzegam, że Hardy sztywnieje odrobinę.
– Stado? – powtarza. – Znam wszystkie stada w Nowym Orleanie, a ciebie nie kojarzę. Przedstaw się albo wypierdalaj z mojego miasta.
Facet miele między zębami przekleństwo, ale w końcu się poddaje.
– Nazywam się Warrick Young – cedzi. – Jestem alfą Niszczycieli. Może o nas słyszałeś. Przejeżdżamy przez Nowy Orlean w drodze do Houston. A ty kim niby jesteś, szmaciarzu?
– Egzekutorem w sforze Beckettów – wyjaśnia spokojnie Hardy. – Może ty o nas słyszałeś, hieno.
Hieno? Ten facet zamienia się w hienę?!
I skąd właściwie Hardy to wie? Słyszał wcześniej o tym gościu czy jak?
– Oczywiście – potwierdza Young i zdaje się, że odrobinę spuszcza z tonu. – Nie chcę wchodzić w drogę Ianowi Beckettowi. Zabiorę tylko, co moje, i znikniemy z jego terytorium.
Ponad ramieniem Hardy'ego zerka na mnie i dopiero wtedy wpada mi do głowy, że on ma na myśli mnie. Z jakiegoś pokręconego powodu ten facet uznał, że mu się należę czy coś. Czy on całkiem oszalał?!
– Nawet na nią nie patrz – warczy Hardy. – Jeśli tkniesz ją choćby palcem, rozerwę cię na strzępy, rozumiesz?
Jego głos jest lodowato spokojny, aż dostaję ciarek. Young mruży oczy, po czym wraca spojrzeniem do Hardy'ego.
– Ona nie należy do watahy – oznajmia stanowczo. – Nie czuję na niej zapachu żadnego zmiennego. Będzie lepiej, jeśli po prostu się odsuniesz i pozwolisz mi załatwić moje sprawy, a potem rozjedziemy się w pokoju. Nie chcę zadzierać z nowoorleańską sforą. Chcę tylko zabrać suczkę, która mnie wczoraj uszkodziła.
Hardy milczy przez tak długą chwilę, że zaczynam się niepokoić. Pewnie właśnie dochodzi do wniosku, że niepotrzebnie w ogóle się za mną wstawił – w końcu może w ten sposób wywołać konflikt między watahami, którego Ian na pewno by nie chciał. Może zastanawia się, czy nie byłoby łatwiej, gdyby po prostu mnie oddał. Przeraża mnie, że jeśli się w tej chwili odsunie, zapewne nikt nie powstrzyma Younga przed zabraniem mnie. A chociaż mogłam odgrażać się Hardy'emu, że jestem samodzielna, ta sytuacja...
Ta sytuacja zdecydowanie mnie przerasta.
Potem jednak Hardy mówi coś, czego zupełnie się po nim nie spodziewałam.
– Ona jest moja. Jeśli jej dotkniesz, nie przeżyjesz nawet na tyle długo, by zawołać swoich kumpli.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top