Rozdział osiemnasty
#przyslugawatt
Jeszcze następnego dnia nie dowierzam w to, co się wydarzyło.
Hardy mnie pocałował. Ja pocałowałam jego. A cała ta sytuacja w ciągu sekundy eskalowała tak bardzo, jakbyśmy byli oblani jakimś łatwopalnym środkiem, i brakowało kolejnej, żebyśmy wylądowali w sypialni.
Ale potem zadzwonił jego telefon i Hardy jakby otrzeźwiał, po czym zostawił mnie samą. Nie próbował nawet do mnie wrócić i dokończyć tego, co zaczęliśmy.
Więc dokończyłam własnoręcznie, leżąc w łóżku w ciemnej sypialni i myśląc o podniecających gardłowych dźwiękach, jakie z siebie wydawał, gdy niemalże pożerał mnie ustami.
Od tej pory jest między nami dziwnie. Prawdopodobnie to dlatego, że nawet nie porozmawialiśmy o tym, co między nami zaszło, udając, że nic nie zaszło. To znaczy Hardy udaje, od samego początku – ja tylko się dostosowałam. To on od tamtego czasu skutecznie mnie unika, więc nie miałam nawet okazji zapytać go, czy powiedział o tym incydencie Duke'owi.
Boże, mam nadzieję, że nie.
Dopiero w piątek rano Hardy jest zmuszony stawić mi czoła, bo razem jedziemy na ślub Pepper i Remy'ego. W czwartek udało mi się nakłonić Pepper, by przywiozła mi z domu wszystkie potrzebne rzeczy, więc mogę na spokojnie przygotować się w mojej zapasowej sypialni, nie myśląc o tym, że za kilka godzin znajdę się sam na sam z Hardym, tak blisko niego, jak nie byłam od incydentu w korytarzu. Myśli o tym wcale mnie nie rozpraszają.
Ani trochę.
Musimy wyjechać z domu chwilę wcześniej, żeby zgarnąć jeszcze babcię Pepper, więc spieszę się z moimi przygotowaniami. Znowu zakręcam włosy, robię sobie na tyle profesjonalny makijaż, na ile potrafię, zakrywając resztki siniaków, a potem wbijam się w moją ulubioną niebieską kieckę, bardzo prostą, obcisłą, bez rękawów, sięgającą kolan z rozcięciem na udo, ciesząc się, że żebra wygoiły się już wystarczająco, by ten strój nie był bolesny. Dobieram do niej czarne szpilki oraz czarną torebkę i jestem gotowa.
Gdy wychodzę z sypialni, Hardy czeka już na mnie w korytarzu, oparty nonszalancko o przeciwległą ścianę. Gdy tylko pada na niego mój wzrok, zawieszam się na moment.
Jest bardzo klasycznie, elegancko ubrany, w ciemny garnitur, który z pewnością był szyty na miarę, białą koszulę i krawat w odcieniu mojej sukienki – choć doprawdy nie wiem, skąd znałby jej kolor. Wygląda niesamowicie męsko i wyjątkowo przystojnie, zwłaszcza że się ogolił i jest bardzo porządnie uczesany. Na sam jego widok dostaję palpitacji serca i przypomina mi się, jak przytrzymał mnie przy ścianie i...
Dość, Davenport! Nie będziesz do tego wracać!
– Tak chcesz iść? – pyta Hardy nieswoim głosem.
Moja pewność siebie i rozmarzenie jego wyglądem natychmiast mijają. Spoglądam po sobie niepewnie.
– Coś jest nie tak z tą sukienką?
Hardy przez chwilę przygląda mi się bez słowa, a ja widzę, jak drga mu mięsień w policzku. Wygląda, jakby znowu był o coś zły. Czasami tak bardzo nie nadążam za tym facetem.
– Brakuje ci czegoś pod szyję – mamrocze. – Poczekaj chwilę.
Znika w swojej sypialni, a ja wykrzywiam się do miejsca, w którym stał jeszcze przed chwilą.
– Ty też świetnie wyglądasz – szepczę. – Cieszę się, że sukienka ci się podoba. Tak, też uważam, że te szpilki niesamowicie wydłużają mi nogi.
Czekam na niego, zasmucona, że nie powiedział niczego takiego. Szykowałam się przez ostatnie godziny głównie z myślą o tym, że mnie zobaczy. Tymczasem Hardy nie potrafił się zdobyć nawet na jedno pozytywne słowo. Ten pocałunek w korytarzu musiał być jakimś przypadkiem, zapewne dlatego Hardy teraz nie chce o tym rozmawiać. Ja mu się wyraźnie nawet nie podobam.
Nie, żebym chciała mu się podobać, prawda?
Hardy wraca po chwili, w ręce niosąc coś błyszczącego srebrem. Dopiero po chwili rozpoznaję w przedmiocie nieduży wisiorek. Na delikatnym srebrnym splocie ułożono siedem sztuk czegoś, co wygląda na niebieskie szafiry, w pozornie przypadkowym układzie. Jeden z nich jest wyraźnie większy od reszty, a całość wygląda bardzo uroczo i przemyślanie.
– To najbardziej znana część Ursy Minor – mówi cicho Hardy, odwracając mnie, by zawiesić mi wisiorek na szyi i zapiąć go z tyłu. – Mały Wóz. Ten najjaśniejszy kamień ma imitować Gwiazdę Polarną. Dzięki tej gwieździe można na niebie odnaleźć właściwe kierunki świata.
Muska mój kark, zapinając łańcuszek, a ja dostaję od tego ciarek. Przymykam oczy, myśląc równocześnie o tym, co powiedział. Ursa Minor. Mała Niedźwiedzica.
To taki przemyślany drobiazg, że musi się za nim kryć jakaś historia.
– Skąd go masz? – pytam, przesuwając delikatnie opuszkami po spoczywającej między moimi piersiami zawieszce.
– To pamiątka po mojej mamie – wyjaśnia cicho Hardy. – Mówiła, że Gwiazda Polarna jest symbolem odnajdywania się, gdy jest się zagubionym. Dzięki niej miała zawsze znaleźć drogę do domu.
Serce ściska mnie tak bardzo, że aż muszę położyć dłoń na mostku, próbując się uspokoić. To taki przemyślany prezent.
– Dziękuję – odpowiadam drżąco. – Oddam go zaraz po ceremonii.
– Zatrzymaj wisiorek – prosi. – Ja przecież i tak nie będę go nosił.
Stanowczo kręcę głową.
– Skoro mama dała ci go z takim przesłaniem, na pewno chciała, żebyś przekazał go komuś wyjątkowemu – protestuję. – Więc zostaw go dla tej wyjątkowej osoby. Jestem pewna, że prędzej czy później ją spotkasz. A ja oddam ci wisiorek po ślubie.
Hardy nie mówi już nic więcej i nie próbuje mnie namawiać do zatrzymania go, więc uznaję temat za zamknięty. Odsuwa się, a ja odwracam do niego przodem w samą porę, by zobaczyć, jak nonszalanckim gestem wsuwa dłonie do kieszeni garniturowych spodni.
– Jeśli jesteś już gotowa, to chodźmy – mruczy, po czym wymija mnie i rusza ku schodom, nawet się na mnie nie oglądając.
Och.
Wyobrażałam sobie, że weźmie mnie pod rękę, pomoże mi zejść ze schodów czy coś. Z tym wisiorkiem zachował się bardzo ładnie. Tymczasem Hardy...
Pozostał Hardym, nawet po tym, jak wsadził mi język do gardła.
Powoli idę za nim, wmawiając sobie, że wcale nie jestem rozczarowana. Że wcale na nic nie liczyłam i nie miałam żadnych nadziei. Przecież mnie nawet nie zależy, żeby on mnie chciał, bo go nie lubię. Więc dlaczego czuję się zraniona?!
Hardy czeka na mnie przy wyjściu. Razem idziemy do samochodu; tym razem jedziemy SUV-em, o którym nie wiem, czy należy do mojego towarzysza, czy do watahy. Wsiadam na siedzenie pasażera, a po chwili ruszamy.
Żadne z nas nie odzywa się aż do wyjazdu z terenów watahy. Właśnie wtedy dochodzę do wniosku, że jeśli ja nie poruszę tego tematu, Hardy nie zrobi tego nigdy.
– Czy możemy porozmawiać o tamtym... incydencie między nami w korytarzu? – pytam, wracając do mojego ustalonego wcześniej słownictwa.
Hardy krzywi się wyraźnie.
– Posłuchaj, byłoby lepiej, gdybyśmy po prostu o tym...
– ...zapomnieli – dokańczam za niego pospiesznie, bo wiem już, do czego to dąży. Hardy nie bez powodu ani razu nie nawiązał do incydentu. Nie zrobił tego, bo zamierzał udawać, że nic się nie wydarzyło. – Też chciałam to zaproponować. Wyrzućmy to z pamięci, a ty będziesz milczał w obecności mojego brata, prawda?
Hardy zerka na mnie i przez jedno szalone uderzenie serca mam wrażenie, że zaprzeczy i powie, że to coś więcej. On jednak nic takiego nie robi.
– Jasne – zgadza się beztrosko. – I tak nie planowałem nic mu mówić. Nie chcę, żeby zabił nas oboje. Zapomnijmy o tym.
Lekki ton jego głosu jest jak miecz wbity prosto w moje serce.
Właściwie nie wiem, dlaczego tak mocno reaguję. Nie powinno mi zależeć na tym, żeby jemu zależało. Ale kiedy Hardy bagatelizuje to, co między nami zaszło – chociaż dla mnie to był najlepszy pocałunek w życiu – czuję się dziwnie żałośnie.
Roztargnionym gestem dotykam zawieszki między moimi piersiami. To też nie ma znaczenia, Hardy dał mi ją tylko dlatego, że nie podobałam mu się w samej sukience. Powinnam tak jak on wyrzucić z głowy ten incydent w korytarzu i więcej nie wracać do niego myślami.
Znając mnie, będzie to bardzo trudne.
***
Babcia Pepper wcale nie jest podekscytowana zbliżającą się ceremonią.
– To takie ograniczające dla kobiety, dać się przywiązać do jednego faceta do końca życia – marudzi, gdy wraz z Hardym pomagamy jej wsiąść na tylne siedzenie SUV-a.
– A dla faceta nie? – wtrąca Hardy.
Sabine obdarza go pogardliwym spojrzeniem.
– Każdy mężczyzna powinien być szczęśliwy, mogąc związać się do końca życia z moją wnuczką – oświadcza poważnie, po czym przenosi wzrok na mnie i uśmiecha się łagodnie. – Podobnie jak z Tabby, nie uważasz, młody człowieku?
– Tak właśnie uważam – potwierdza Hardy spokojnie i wcale nie brzmi to jak kłamstwo, choć z pewnością nim jest.
– W każdym razie – ciągnie, gdy wszyscy wsiadamy już do samochodu – kobieta nigdy nie powinna dać się tak uwiązać. W dodatku Junie zgodziła się dodać do swojego jego nazwisko! Jak to będzie wyglądać, Juniper Jones-Beckett? Bez sensu.
Moim zdaniem to brzmi bardzo dobrze, ale chyba jestem w tej opinii osamotniona.
– Remy jest jej partnerem, raczej trudno oczekiwać od któregokolwiek, że mogliby mieć jeszcze kogoś poza sobą nawzajem – odpowiada Hardy, który najwyraźniej wcale się nie boi kłócić z Sabine.
Ta tylko prycha pogardliwie.
– Mam nadzieję, że przynajmniej ty, Tabby, nie powtórzysz jej błędu – dodaje, w żaden sposób nie odpowiadając na słowa Hardy'ego. – Pamiętaj, nigdy nie daj się uwiązać żadnemu facetowi. Uzna cię za swoją własność i ani się obejrzysz, a będziesz robić wszystko to, czego sobie zażyczy.
– I to byłoby takie złe? – dziwi się Hardy.
– Dla ciebie może nie, olbrzymie – odpowiada Sabine nieżyczliwie. – Dla kobiety to oznacza całkowitą utratę jej charakteru, ambicji i planów na przyszłość, byleby tylko dopasować się do swojego pana i władcy. Junie na szczęście trzyma Remy'ego krótko, ale nie każda kobieta to potrafi.
To prawda. Ja na pewno bym nie potrafiła.
– Mnie pani nie musi przekonywać – mówi Hardy uprzejmie. – Też uważam, że związki są przereklamowane.
Aha.
Po tych słowach w samochodzie zapada cisza, ale czuję na sobie zaciekawione spojrzenie Sabine siedzącej na tylnej kanapie. Jakby wyczuwała między nami jakieś napięcie. Którego, oczywiście, wcale tu nie ma!
Przecież to wcale nie tak, że zaczynam się zastanawiać, czy Hardy postanowił zapomnieć o naszym pocałunku, bo uznał mnie za dziewczynę, która w przeciwieństwie do niego pragnęłaby związku.
– Ty uważasz tak ze złych powodów, olbrzymie – upomina go Sabine. – Boisz się po prostu zrezygnować z samotności.
Hardy się śmieje.
– Czyli jeśli kobieta chce być wolna, to dobrze, ale jeśli tego samego chce mężczyzna, to już źle?
Sabine robi oburzoną minę.
– Kobiety były represjonowane w małżeństwach przez wieki – odpiera surowo. – Przynajmniej teraz należy im się odrobina swobody. Powinieneś przepraszać nas na kolanach, młody człowieku, za to, co przez lata robili z naszymi przodkiniami twoi przodkowie.
Posyłam Hardy'emu figlarny uśmiech.
– Mnie nie musisz przepraszać na kolanach, wielkoludzie.
Hardy tylko wzdycha i przewraca oczami.
– Przykro mi, ale ja nie klękam przed nikim, proszę pani.
Przekomarzają się przez resztę drogi, ale ja milczę, zastanawiając się nad jego słowami. Wiem już, że kodiaki są samotnikami, że nie przepadają za towarzystwem, ale jakoś nie pomyślałam, że Hardy może po prostu nie chcieć związku. Pewnie dlatego, kiedy mówił o tej zamordowanej dziewczynie, wspomniał, że to było coś przelotnego. Wygląda na to, że wszystkie jego relacje z kobietami takie są.
Zawsze tak było? A może ktoś kiedyś go skrzywdził?
Zanim dojeżdżamy na Poydras Street, dochodzę do wniosku, że wcale nie chcę się nad tym zastanawiać. Pomagamy wysiąść Sabine, która wygląda jak zwykle oryginalnie w zwiewnej morelowej sukni i turbanie na głowie w tym samym kolorze, a w środku spotykamy Pepper i Remy'ego.
Pepper wygląda cudownie w wybranym przez nas białym kombinezonie. Na ich widok uśmiecham się szeroko.
– Słuchajcie, po ceremonii wracamy od razu na bagno – oznajmia Pepper, na co Remy się krzywi.
– Jak to? – dziwię się. – Myślałam, że gdzieś pójdziemy...
– Ian organizuje dzisiaj rodzinny obiad – informuje Pepper z psotnym uśmieszkiem. – Chcemy tam wpaść i przy okazji przekazać mu, że jesteśmy po ślubie. Zapraszamy was jako naszych świadków i oczywiście babcię też.
– Ty chcesz wpaść – mamrocze Remy. – Ja wcale nie miałem na to ochoty.
– Och, daj spokój. – Pepper się śmieje. – Kiedy będzie lepsza okazja niż dzisiaj?
Nigdy nie byłam zaproszona na spotkania rodzinne u Beckettów, z oczywistych względów, więc nie mogę odmówić takiej okazji. Zgadzam się entuzjastycznie, a Hardy pokazuje po sobie mniej więcej tyle samo radości z powodu tego planu, co Remy. Pasują do siebie, nic dziwnego, że się lubią.
Żaden z nich jednak nie ośmiela się zawetować planu Pepper, więc ostatecznie jesteśmy umówieni.
Idziemy następnie na piętro, gdzie ma się odbyć krótka ceremonia. Poza niezadowoleniem z powodu obiadu u Beckettów, od Remy'ego bije prawdziwe szczęście i poczucie spełnienia, gdy może wreszcie wziąć Pepper za żonę. Pepper z kolei jest nieco zdenerwowana, ale równie szczęśliwa. Upajam się ich emocjami, jakby były moimi własnymi, i cieszę ich szczęściem, prawie zapominając chwilowo o tym, jak bardzo sama jestem samotna. Nie powinnam się w takiej chwili skupiać na sobie.
Hardy przez cały czas stoi w milczeniu obok mnie, a z jego emocji nie potrafię zrozumieć zbyt wiele. Nie potrafię określić, czy jest równie negatywnie nastawiony do instytucji małżeństwa co Sabine, bo podobnie jak ja jest zadowolony. Prawdopodobnie z tego, że Pepper i Remy uśmiechają się do siebie, wyraźnie rozluźnieni i skupieni tylko na sobie. Wyglądają tak, jakby właśnie spełniało się jakieś ich marzenie, choć Remy jest też mocno zdeterminowany.
Całe wydarzenie trwa krótko, ledwie kwadrans i jest po wszystkim. Pepper promienieje, a Remy jest wyraźnie z siebie dumny. W końcu zaobrączkował Pepper szybciej, niż zrobił to mój brat, to spore osiągnięcie.
Przytulam Pepper mocno, a potem to samo robię z Remym, mimo że ten niechętnie oddaje uścisk. Gratuluję im, a za mną, dużo bardziej powściągliwie, to samo robi Hardy. Na koniec do młodego małżeństwa podchodzi Sabine.
– Mam dla was błogosławieństwo dla nowożeńców – informuje, odganiając mnie i Hardy'ego gestem dłoni. Odsuwamy się zgodnie o krok. – Wprawdzie nie jestem zwolenniczką małżeństwa, ale skoro już zdecydowaliście się wstąpić na tę ścieżkę, to przyjmijcie ode mnie dobre słowo.
Czekamy cierpliwie, aż Sabine skończy swoje obrzędy, i podskakuję, gdy czuję dłoń Hardy'ego w dole moich pleców. Może podtrzymuje mnie dlatego, że odrobinę chwieję się na moich szpilkach, ale w tym momencie znaczy to dla mnie więcej, niż powinno. Ciepło jego dotyku promieniuje przez moje ubrania i sprawia, że robię się pobudzona, chociaż wcale tego nie chcę.
W końcu Sabine również ściska Pepper i Remy'ego, po czym odsuwa się i zaczyna zrzędzić, że powinniśmy już jechać.
– Ile jeszcze będziemy czekać? – pyta. – Muszę zobaczyć wyrazy twarzy wilkołaków!
Śmiejemy się, ale muszę przyznać, że też nie mogę się tego doczekać. Razem wychodzimy z urzędu i kierujemy się z powrotem na parking.
Sabine postanawia jechać z Pepper i Remym, a oni nie mają nic przeciwko, więc już po chwili zostaję sama z Hardym. Kiedy chcę otworzyć drzwi samochodu po stronie pasażera, kodiak podchodzi bliżej i przytrzymuje je, nie pozwalając mi się ruszyć z miejsca.
– Wszystko w porządku? – mruczy.
Spoglądam na niego, zaskoczona.
– Jasne, że tak – potwierdzam. – Dlaczego pytasz?
– Podczas ceremonii wydawałaś się nieco... nieobecna – mówi, a mnie dziwi, że w ogóle to zauważył. Zwracał na mnie uwagę? – Na pewno wszystko okej?
Przesuwa dłonią po moim ramieniu i chyba ten drobny pocieszający ruch sprawia, że wyznaję mu prawdę.
– Chciałabym kiedyś poznać kogoś, kto będzie dla mnie kimś takim jak Remy dla Pepper – szepczę. – Zazdroszczę im, że się odnaleźli. To wszystko.
Hardy nie odpowiada, tylko cofa się, żeby pozwolić mi wsiąść do samochodu. Otwieram drzwi i chowam się w środku, nawet na niego nie patrząc.
Mam wrażenie, że moje marzenia są dokładnie przeciwne niż jego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top