Rozdział dwunasty
Obiecałam jeszcze jeden bonus, więc łapcie! Z okazji urodzin wszystkiego najlepszego dla Wiktorii! <33
HARDY
Coś jest ze mną nie tak.
Coś jest ze mną kurewsko nie tak.
Próbuję dojść do tego, co właściwie się stało, przez cały wieczór i noc, kiedy eskortuję Tabby przez różne miejsca aż do mojego domu. Dopiero tu nieco się uspokajam i mam wrażenie, że jest dokładnie tam, gdzie powinna być, ale nadal mam ochotę wrócić do tamtego lasu i ożywić tych gnojów, którzy ją po nim ścigali, tylko po to, żeby ponownie ich zabić. Tym razem nie tak litościwie szybko.
Jestem nabuzowany adrenaliną, która nie schodzi ze mnie mimo czasu, jaki minął od pościgu w lesie. Muszę trzymać moje zwierzę na wodzy, bo usilnie chce się wyrwać na wolność. Każde spojrzenie na Tabby sprawia, że coraz bardziej tracę nad sobą kontrolę, i zupełnie tego nie rozumiem. Nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie zdarzyło.
To podobne do tego, co czułem w jej gabinecie, gdy Warrick Young położył na niej łapy, tylko jakieś sto razy bardziej intensywne.
Nosi mnie, chcę w coś uderzyć, rozładować tę furię, która się we mnie kotłuje, ale kobieta na siedzeniu pasażera w moim samochodzie wydaje się zbyt krucha i zbyt delikatna, żeby zostawić ją samą, niepilnowaną. Zrobiłem to, postąpiłem dokładnie tak, jak sobie życzyła, dając jej przestrzeń i pozwalając postawić na jej – i kurewsko źle na tym wyszła. Dlatego teraz załatwimy sprawy po mojemu, nawet jeśli wiem, że Tabby będzie z tego powodu zajebiście niezadowolona.
Walić to. Na razie muszę się skupić na tym, żeby pokazać się jej jak cywilizowany facet, a nie jak neandertalczyk, który zmienia się w potwora tylko dlatego, że jego kobietę ktoś porwał, ścigał przez las i okaleczył.
Staję jak wryty w pół kroku, uświadamiając sobie, co właśnie pomyślałem. Jaką „twoją kobietę", kretynie?!
Na szczęście mój dom jest w miarę wysprzątany i nigdzie nie walają się brudne gacie, więc mogę bez oporów wprowadzić do niego Tabby. Rozgląda się z ciekawością dookoła, a ja podążam za jej wzrokiem, próbując spojrzeć na moje wnętrza jej oczami. Sam wybudowałem i urządziłem ten dom, przy pomocy wilków z watahy, krótko po tym, jak się do niej przeniosłem. Przypomina chatę w lesie, tylko na sterydach – ma piętro z trzema sypialniami i dwoma łazienkami, a na dole salon, kuchnię, jadalnię i gabinet. Urządzony w stylu rustykalnym, jest tu dużo drewna, choćby w postaci belek stropowych czy kolumn wspierających półścianki, ogromny kominek, na który jest obecnie zbyt ciepło, a także sporo nowoczesnej elektroniki. Jak wielu facetów lubię gadżety.
Tabby podchodzi ostrożnie do skórzanej brązowej sofy stojącej w salonie i na niej przysiada. Milczy, a to już jest nie w jej stylu. Pewnie źle się czuje, bo inaczej nie zajęłaby tak z marszu miejsca. Thomas dał mi dla niej jakieś lekarstwa, może powinienem jej pozwolić je wziąć.
Ale najpierw jakaś kolacja.
– Kiedy ostatnio coś jadłaś? – pytam, zbliżając się powoli.
Jej obrażenia sprawiają, że budzi się we mnie jakiś pierwotny instynkt, który każe mi tropić i zabijać. Ma posiniaczoną twarz i pękniętą wargę, jedno oko nadbiegło jej krwią. Ledwo kuśtyka ze skręconą kostką, ma zabandażowane żebra i całe lewe przedramię.
Kiedy tylko spotkam Warricka Younga, wyrwę mu kręgosłup przez gardło.
– Hmm... nie pamiętam – mamrocze. – Chyba coś na śniadanie.
Śniadanie?! Przecież jest środek nocy!
– Chryste – mamroczę, po czym robię w tył zwrot i idę do kuchni. – Siedź, zaraz nam coś przyszykuję.
Tabby oczywiście zamiast siedzieć na miejscu, wstaje i rusza w moją stronę. Co za uparta kobieta.
– Mogę poczekać z jedzeniem do rana – oznajmia zmęczonym tonem, przysiadając na stołku przy wyspie. – Albo daj mi po prostu jakieś krakersy czy coś. Na pewno musisz wcześnie wstać do pracy i niepotrzebnie spędzasz tu ze mną czas.
Jezu, daj mi cierpliwość do tej kobiety.
– Nie będziesz jadła żadnych krakersów – protestuję stanowczo. – I przestań się o mnie martwić. Nie musisz tego robić. To ty straciłaś niedawno mnóstwo krwi i jesteś osłabiona. Potrzebujesz czegoś do jedzenia.
– Nawet nie jestem głodna.
Biorę kilka głębokich wdechów, odwracając się od niej i otwierając lodówkę, żeby nie zauważyła, w jakim jestem stanie. To empatka, więc pewnie i tak coś wyczuwa... ale mimo wszystko.
– Nie obchodzi mnie to – warczę po chwili. – I tak zjesz to, co ci przyrządzę. Jasne?
Kątem oka widzę, że krzywi się, ale kiwa głową.
– Jasne.
Ogłoście święto narodowe, Tabby Davenport wreszcie w czymś się ze mną zgodziła!
Biorę się do pracy, próbując nie patrzeć na Tabby, żeby nie rozpraszać się jej widokiem. Siedzi przy wyspie, opierając się o nią łokciami, i przygląda mi się, a kiedy próbuje wstać, żeby pomóc, osadzam ją w miejscu jednym miękkim warknięciem. Jeśli nawet myśli, że zachowuję się jak dzikie zwierzę, to trzyma język za zębami.
I dobrze, jestem już dzisiaj wystarczająco nabuzowany i bez jej docinków.
– Muszę zadzwonić do High & Low – mówi w pewnym momencie. – Na pewno wszyscy się o mnie martwią.
– Remy kontaktował się już z twoim barmanem – odpowiadam spokojnie, biorąc się za krojenie warzyw. – Poinformował go, że wszystko z tobą w porządku, ale przez najbliższe kilka dni nie pojawisz się w pracy.
Być może nie powinienem był tego mówić.
– Co takiego? – Tabby natychmiast podnosi głos. – Jakim prawem decydujecie za mnie o takich kwestiach?!
Spokojnie odkładam nóż, żeby mnie nie kusiło.
– Ano takim, że o mało dzisiaj nie zginęłaś – wyjaśniam, powtarzając sobie, że nie dam się sprowokować i wciągnąć w kłótnię. – Po pierwsze jesteś ranna i musisz odpoczywać. Po drugie powinnaś się przyczaić, dopóki Niszczyciele nie wyjadą z miasta, a najlepszym do tego miejscem jest terytorium watahy. Wybacz, że tego z tobą nie uzgodniliśmy, ale byłaś wtedy zajęta wyciąganiem gałęzi spomiędzy żeber i nie chcieliśmy cię rozpraszać. To chyba najwyższy czas, żebyś postawiła własne zdrowie i dobro na pierwszym miejscu.
Przez chwilę Tabby wygląda jeszcze tak, jakby zamierzała się kłócić, ale w końcu odpuszcza. Z satysfakcją przyjmuję jej zrezygnowane westchnienie.
– W porządku – mamrocze. – Ale jutro wracam do siebie.
– Nie wracasz – protestuję, na co znowu posyła mi pełne oburzenia spojrzenie tych ciemnoniebieskich oczu. Robię się od tego dziwnie niespokojny. – Tabby, co ma się stać, żebyś zrozumiała, że jesteś w niebezpieczeństwie? Przez tę dzisiejszą akcję Young prawdopodobnie wypowie Ianowi wojnę. Jeśli złapie cię w swoje ręce, nie będzie miał dla ciebie litości. Nie musisz prosić o pomoc, jeśli to dla ciebie takie trudne, my i tak ci jej udzielimy. Rozumiesz?
Tabby kiwa głową, choć wygląda na nieszczęśliwą.
– Ja tylko chciałam, żeby nie nękał w barze tej dziewczyny – mówi cicho. – Nie sądziłam, że przez to wywołam konflikt międzygatunkowy...
– To nie twoja wina.
– Dla Iana na pewno byłoby prościej, gdyby się ode mnie odciął – kontynuuje, aż ze złości zaczyna mi drżeć powieka. – Nie jestem nawet z wami w żaden sposób powiązana...
– A ja myślę, że jesteś z nami powiązana na całe mnóstwo sposobów, twardzielko – protestuję. – Weź się w garść. Myślisz, że Ian odpuściłby porwanie jakiejkolwiek kobiety w swoim mieście, wiedząc, że to sprawka innej watahy? Chyba śnisz, skarbie, jeśli myślisz, że mógłby nie zareagować.
Kurwa.
To słowo samo mi się wyrwało, nie mam pojęcia dlaczego. Na szczęście Tabby nawet nie zwraca na to uwagi.
Wracam do krojenia warzyw, żeby zająć się czymś innym poza gapieniem się na tę kobietę. Czuję na sobie jej wzrok, ale Tabby milczy przez dłuższą chwilę. Może jednak rozważa, dlaczego nazwałem ją skarbem.
Sam chciałbym, kurwa, wiedzieć.
– W porządku – odpowiada w końcu cicho. – Ale jutro spotykamy się z Killianem. Jeśli mogę nauczyć się cofać to, co zrobiłam Youngowi, to może wojny da się jeszcze uniknąć. Moglibyśmy się jakoś dogadać.
Gryzę się w język, zanim odpowiem, że to bardzo naiwne z jej strony myśleć, że Young tak po prostu odpuści. Osłabiła go. Unieszkodliwiła jego bestię. Znając Niszczycieli, inni pewnie uważają go teraz za niezdolnego do pełnienia funkcji alfy. Jeśli nie zareaguje odpowiednio, za chwilę czeka go bunt na pokładzie. Tu już samo obudzenie bestii nie wystarczy. Jeśli Young będzie chciał odbudować swoją pozycję jako silny lider – a na pewno będzie chciał – będzie musiał w jakiś sposób ukarać Tabby. Prawdopodobnie dlatego w ogóle wymyślił to polowanie na nią w lesie.
Ona może nie zdawać sobie z tego sprawy i wciąż myśleć, że wszystko rozejdzie się po kościach. Ja upewnię się, że nie spadnie jej włos z głowy.
– Możemy spotkać się z Burkiem – zgadzam się, odmawiając używania jego imienia. Ona też nie powinna tego robić. – Ale tutaj. Załatwię, żeby wpuszczono go na tereny watahy.
Tabby posyła mi krzywe spojrzenie.
– Ale potem go wypuścicie, tak?
Z trudem tłumię uśmiech, udając, że jestem całkowicie skupiony na szatkowaniu marchewek. Ostrze szybko opada na kolejne paski, aż w końcu wszystko jest gotowe i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wrzucić jedzenie na patelnię.
– Oczywiście, że go wypuścimy. Co, na litość boską, miałbym robić z empatą w stadzie? – pytam retorycznie, a po chwili wahania dodaję od niechcenia: – Od dawna się znacie?
– Sabine, babcia Pepper, dała mi do niego kontakt, kiedy zaczęłam szukać kogoś, kto nauczyłby mnie kontrolować mój dar – wyjaśnia ku mojemu zdziwieniu. – Przed spotkaniem z tobą widziałam się z nim raz.
Coraz mniej mi się to wszystko podoba.
– I tak od razu zaprosił cię na randkę?
Przyprawiam warzywa na patelni i mieszam, po czym dostrzegam, że Tabby czerwienieją policzki.
– A co, myślisz, że nie można po zobaczeniu mnie uznać, że chce się ze mną iść na randkę? – pyta obronnie. – Czy zaraz uznasz, że skoro on chce, to znaczy, że coś z nim jest nie tak?
Na pewno coś jest z nim nie tak, ale nie zamierzam o tym w tej chwili wspominać.
– Czyli nie powiedział ci, jakie ma zamiary? – pytam uparcie, choć mogę w ten sposób sprawić, że ona w końcu się na mnie obrazi.
Odwracam się, by wziąć z lodówki butelkę wody, po czym nalewam do dwóch szklanek, dla niej i dla siebie. Z jakiegoś powodu nagle zaschło mi w ustach i muszę się napić, chociaż wolę sobie nie uświadamiać dlaczego.
– Wiem wszystko o jego intencjach i powodach, dla których zaprosił mnie na randkę – oznajmia Tabby, podnosząc nieco wyżej głowę. – I nie, żeby to była twoja sprawa, ale Killian po prostu szuka partnerki. Empatki równie dobrej co on, żeby jego recesywne geny nie zanikły i żeby mógł je przekazać swoim dzieciom.
Łyk wody wpada mi nie tam, gdzie trzeba, parskam wodą i zaczynam charczeć, próbując złapać oddech. Tabby przygląda się temu z niepokojem i już zamierza wstać, żeby mi pomóc, ale powstrzymuję ją ruchem ręki.
To ona doprowadziła mnie do takiego stanu, więc na pewno nie będzie mogła teraz pomóc!
– Niech to dobrze zrozumiem – wyduszam z siebie, kiedy wreszcie jestem w stanie. – Killian Burke zamierza zrobić sobie z ciebie swoją klacz rozpłodową?
Jeśli ona potwierdzi, natychmiast dzwonię do Davenporta. Serio. Już dawno powinienem poinformować go, co tu się wyrabia pod jego nieobecność!
– Killian nie szuka klaczy, tylko żony – protestuje ostro Tabby. – Chyba nie ma w tym nic złego, że planuje mieć rodzinę?
Czuję, jak zaczyna mi drgać mięsień w policzku. Ten tik nerwowy irytuje mnie bardziej niż cała ta rozmowa.
– Ale to trochę niepokojące, kiedy planuje ją ze świeżo napotkaną laską tylko dlatego, że wasze geny są kompatybilne – prycham. – Chyba tego serio nie rozważasz?
Coś we mnie pika z niepokojem.
Tabby jest jeszcze młoda, ale być może chce mieć rodzinę. Być może pragnie mężczyzny, do którego będzie wracała po pracy, domu, dzieci i stabilizacji. Te wszystkie rzeczy, na myśl o których dostaję ataku paniki, być może są właśnie tym, o czym ona marzy. I nie ma w tym nic złego.
Więc dlaczego czuję się tak, jakby to było złe? Jakbym to JA robił coś nie tak?
– Chcę poznać Killiana. – Tabby wzrusza ramionami, jakby to było nic takiego. – Nie planuję brać z nim jutro ślubu, ale to pierwszy empata, jakiego w życiu spotkałam, poza moją mamą. Chcę się dowiedzieć, czy jesteśmy w czymś podobni i czy możemy się dogadać. Potem zobaczę, co dalej.
Dopiero gdy słyszę dziwny zgrzyt, orientuję się, że całkowicie zgniotłem trzymaną w dłoni pustą butelkę po wodzie. Odwracam się i wrzucam ją do kosza na śmieci, udając, że tak dobrze segreguję odpadki i to było całkowicie zamierzone.
Chociaż za cholerę nie było.
– No cóż, jest przystojny, młody, inteligentny i ma dobrze prosperujący biznes – mówię z przekąsem, mieszając warzywa na patelni. – Świetna partia, nie? Idealna, jeśli chcesz z nim spłodzić potężnych empatów.
Tabby przewraca oczami.
– No tak, czemu mnie nie dziwi, że traktujesz z taką pogardą myśl, że ktoś mógłby chcieć założyć rodzinę – mówi z irytacją. – Że ktoś może marzyć o tym, żeby nie czuć się wiecznie samotnie, żeby mieć do kogo wracać do domu, zamiast do pustych czterech ścian, i że może potrzebować obecności drugiego człowieka. Przecież tobie jest tutaj całkiem dobrze samemu, nie?
Wstaje ze stołka i kuśtyka z powrotem do salonu, zostawiając mnie samego. Odnajduje pilota i włącza telewizor, choć po tym, jak bezmyślnie zmienia kanały, wiem, że po prostu chce się w ten sposób ode mnie odgrodzić. Przez chwilę patrzę za nią ze zmarszczonymi brwiami, ale potem wracam do gotowania.
Tak, jest mi dobrze samemu. Zawsze tak było. Niedźwiedzie to samotniki. Nasze związki najczęściej są bardzo przelotne i oparte głównie na fizyczności. Ale to nie oznacza, że nie rozumiem, że Tabby chciałaby żyć inaczej. To cudowna kobieta, pełna uczuć, którymi mogłaby kogoś obdarzyć. Tylko że ten ktoś powinien być jej wart i powinno mu chodzić o nią, a nie o założenie dynastii empatów.
Chyba jednak nie powinienem jej tego mówić, bo mogę jedynie jeszcze bardziej się z nią pokłócić.
W ogóle nie wiedziałem, że czuje się samotna. W końcu ma wokół siebie tyle ludzi. Ma brata, Pepper, jej babcię, swoich przyjaciół w barze. Wiecznie widzę ją z kimś, roześmianą i wyglądającą na zadowoloną ze swojego życia. Nie przypuszczałem, że może za czymś tęsknić.
Pozwalam jej milczeć i oglądać telewizję, podczas gdy ja kończę dla nas chińszczyznę. Krzątam się po kuchni, co jakiś czas zerkając na siedzącą w moim salonie kobietę. Tabby ma rację – lubię być sam. Lubię wracać do domu, w którym mam ciszę i spokój, lubię poczucie niezależności od innych. Z jakiegoś powodu nie przeszkadza mi jednak, że ona siedzi w moim domu. Właściwie...
Już zastanawiam się, jak zatrzymać ją tu na dłużej.
Na razie to oczywiste, że nie może wrócić do siebie. Spróbuję skontaktować się z Youngiem i wyjaśnić sprawę między nami, ale najlepiej zrobić to na odległość, bo jeśli dostanę go w swoje łapy, skręcę mu kark, zamiast z nim rozmawiać. To też rozwiązałoby problem, ale zapewne nie spodobało się ani Tabby, ani Ianowi.
W końcu przekładam chińszczyznę na talerze, dodaję pałeczki i tak uzbrojony ruszam do salonu. Tabby na mój widok wyłącza telewizor, a ja siadam na podłodze przy stoliku kawowym, po czym kładę na nim talerze. Ona również zsuwa się z kanapy, więc sięgam po jedną z poduszek i podaję jej, żeby włożyła sobie pod tyłek. Będzie jej wygodniej.
– Jedz – mówię, wskazując na talerz. – Potem pokażę ci resztę domu, sypialnię i łazienkę, i będziesz mogła wreszcie odpocząć. Rano zawiozę cię do Neve, to znowu nad tobą poczaruje, żeby wszystko szybciej się zagoiło.
Tabby tylko kiwa głową i posłusznie zaczyna jeść. Wzdycham.
– Przepraszam – dodaję miękko po chwili. – Nie chciałem... nie miałem na myśli tego, co powiedziałaś. Nie uważam, że jakiekolwiek twoje marzenia mogłyby być głupie, skarbie. Po prostu uważam, że nie powinnaś przyjmować tego empaty z otwartymi ramionami, bo nie wiadomo, jakie ma zamiary.
Kiwa głową.
– Wiem o tym – przyznaje. – Uwierz mi, nie zamierzam przyjmować go z otwartymi ramionami. Będę ostrożna.
Całe szczęście.
Wzdycham z ulgą, a potem również biorę się za jedzenie. Chińszczyzna wyszła dobrze jak zwykle, ale najbardziej mnie satysfakcjonuje, że Tabby wyraźnie smakuje. Nie bez powodu wziąłem się właśnie za ten przepis: musiałem nauczyć się gotować, przez tyle lat mieszkając samemu, ale ten wychodzi mi najlepiej.
Niepokoi mnie jednak myśl, jak bardzo nie podoba mi się wizja Tabby i Burke'a razem.
Co jest ze mną nie tak?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top