Niedziela
Wszystko zaczęło się od tego nieszczęsnego graffiti.
Czerwone, koślawe litery pyszniły się na szarej ścianie czteropiętrowego bloku przy ulicy Długiej. Ulica była długa jedynie z nazwy, bo mieściło się na niej ledwie kilka bloków, bar Niedźwiadek, sklep wędkarsko-zoologiczny i jedna podejrzana budka z czerwonym szyldem, do której dzieciakom nigdy nie wolno było wchodzić. Wszyscy mieli dziwne teorie, co też tam może się mieścić, lecz odkąd grubawa sprzedawczyni pogoniła kiedyś szczotką chłopaków, którzy odważyli się zaglądać przez szybę, skończyło się tylko na mrożących krew w żyłach legendach. Wziąwszy jednak pod uwagę fakt, że ulica Długa była w istocie krótka jak życie muszki owocówki, prawdopodobieństwo, że którykolwiek z mieszkańców nie zauważy napisu „KOCHAM CIĘ KASIA MARECZEK", było bliskie zeru.
Dla rzeczonego Mareczka (nienawidził, gdy ktokolwiek tak się do niego zwracał, odkąd wszystkie ciotki wyczochrały mu czuprynę w dniu pierwszej komunii właśnie z tym imieniem na ustach) to graffiti było spełnieniem wszystkich koszmarów. Nie tylko z powodu rażącego braku interpunkcji, bo ten problem Marek zepchnął na samo dno świadomości, lecz właśnie dlatego, że wspomniana Kasia (na Długiej mieszkała o dziwo tylko jedna, za to Karolinek i Agatek nie brakowało) była w istocie obiektem jego westchnień.
Na widok czerwonego napisu prawie spadł z roweru. Zatrzymał się z piskiem opon, a jego usta ułożyły się w idealne „O" niemego przerażenia. Mareczków było aż trzech, lecz wiedział, że ledwie dozorca wyciągnie ich wszystkich z podwórka za uszy, jego policzki zapłoną tak głęboką czerwienią, że nie pozostanie mu nic innego, jak się przyznać. Był to pewnie kolejny okrutny żart chłopaków z VII c, którzy upatrzyli sobie chuderlawego, bladego okularnika jako obiekt żartów i dystrybutor kanapeczek z szynką i serkiem. Nie było bowiem tajemnicą, że mama Mareczka robiła najlepsze drugie śniadania, podczas gdy starsi o rok dręczyciele musieli zadowalać czy ohydnym salcesonem, pasztetem lub w ogóle brakiem jakichkolwiek przekąsek.
Mareczek nie sądził jednak nigdy, że te udręki zajdą tak daleko. Nie był jedynym, który wodził za Kasią tęsknymi oczyma i z pewnością każdy zauważył rumieniec, jakim się oblewał, gdy Kasia chciała pożyczyć od niego zeszyt. Gdy kiedyś przypadkowo omiotła go swoim złocistym warkoczem, zaparowały mu okulary w cienkich, drucianych oprawkach. Zdawał sobie sprawę, że o jego nieudolnie skrywanym uczuciu wie cała podstawówka, łącznie z obiektem westchnień, lecz nigdy nie próbował stawać w konkury ze śmiałkami, którzy ciągnęli Kasię za warkocz, oferowali nosić za nią plecak lub ukradkiem wkładali do plecaka kwiatki zerwane w szkolnym ogródku.
Mareczek wiedział, że to będzie niespełniona miłość, Kasia ukończy szkołę i nawet jeśli trafią do tego samego liceum, ich drogi rozejdą się bezpowrotnie tuż po maturze. Mareczek planował zostać dentystą, ale Kasia miała tak idealny, biały uśmiech, że wątpił, by kiedykolwiek odwiedziła go w jego przyszłym gabinecie. Plan B zakładał, że zostanie prawnikiem, ale i tu najpewniej czekało go rozczarowanie – jego miłość nie wyglądała bowiem na taką, która mogłaby popaść w kłopoty z prawem, a nawet zostawszy prawnikiem od rozwodów, nie mógłby jej pomóc. Nikt o zdrowych zmysłach nie wypuściłby przecież takiego skarbu!
Gdy pierwszy szok opuścił wreszcie Mareczka, chłopak zaczął co tchu pedałować przed siebie, ani razu nie patrząc nawet przez moment na swój komunijny zegarek z Myszką Miki. Próbował wymyślić jakieś sprytne wyjście z sytuacji, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Miał trochę oszczędności, jednak nie na tyle, by kupić farbę i zamalować napis. Z drugiej strony wątpił, czy gdziekolwiek dostałby w ogóle farbę w kolorze przyczadzonej dymem z kominów szarości. Nie dałby rady pomalować ściany niezauważony. Gdyby tylko spróbował wskazać prawdziwych winowajców, jego życie skończyłoby się niewątpliwie w bardziej dosłowny i bolesny sposób. Postanowił więc zrobić coś, czego nikt na ulicy Długiej z pewnością się nie spodziewał: wsiadł na rower i z podniesioną głową popedałował z powrotem, by z dumą przyznać, że owszem, to jego ręka zbezcześciła szarą ścianę.
Zsiadł z roweru akurat wtedy, gdy wszystkie dzieci zostały ustawione w równym rządku przez żądnego krwi dozorcę. Gruby jak beczka mężczyzna toczył się przed nimi, kręcąc sumiastego wąsa i wachlując kaszkietem łysą, błyszczącą od potu głowę. Była niedziela. Niektórzy tatusiowie wyszli przed blok, modląc się, by to przypadkiem nie ich gagatek stał za tą zbrodnią. Mamusie siedziały w otwartych oknach, pilnie obserwując rozwój sytuacji i doglądając niedzielnych obiadów. W powietrzu unosił się apetyczny zapach kotletów mielonych przemieszany ze słodkim aromatem szarlotki. W innych okolicznościach Mareczkowi pociekłaby ślinka, jednak wtedy poczuł, że żołądek prawie wywrócił mu się na drugą stronę.
― Hultaje! – wrzeszczał dozorca. – Nicponie! Ło-bu-zy!
Ciekawe, ile to już trwa i kiedy zabraknie mu synonimów – zastanawiał się Mareczek, rzucając rower w trawę. Zobaczył, że na zardzewiałej huśtawce pod wykrzywioną jabłonką buja się Kasia, a jej świta w postaci dwóch Karolin, trzech Agatek i jednej Marysi szepcze do siebie gorączkowo, zasłaniając usta dłońmi.
― Wandale!
Młodsi chłopcy stali ze spuszczonymi głowami, dłubiąc butami w ziemi. Dobrze zdawali sobie sprawę, że nikt się nie przyzna, a gniew dozorcy jest niczym kula w rosyjskiej ruletce, która prędzej czy później dosięgnie któregoś z nich. Starsi śmiali się pod nosem, szturchając się łokciami. Dwóch pozostałych Mareczków z Długiej wyglądało, jakby mieli zemdleć.
― Chuuuligaaani! – wrzasnął dozorca. – Który zbrukał ścianę?!
Cisza wydawała się ciągnąc w nieskończoność. Nawet ptaki ucichły. Kasia zastygła w bezruchu, hamując piętami tak gwałtowanie, że spod jej białych tenisówek wzbił się obłok kurzu.
― Przyznawać mi się tu! Natychmiast! Bo inaczej każdy oberwie! – zagroził jeden z tatusiów.
― To ja – powiedział Mareczek dumnym, głębokim głosem.
Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. Wpatrywali się w niego w niemym zdumieniu. Być może żaden z nich nie spodziewał się, że z Mareczka może wydobyć się taki pewny siebie, niemalże już męski pomruk; może zdziwili się, że chudziutki okularnik był w stanie do aktów wandalizmu; a może po prostu zaszokowało ich, że ambitny kujonek zapomniał o przecinkach. Dopiero po kilku sekundach dozorca zdobył się na ciche westchnienie, wymienił spojrzenia z tatą Mareczka, po czym oboje zgodnie pokiwali głowami. Podeszli do chłopca powoli, każdy z nich chwycił go za jedno ramię i na oczach wszystkich wyprowadzili go z podwórka niczym największego zbira.
Chłopak wykręcił szyję, by spojrzeć jeszcze na Kasię. Dziewczyna znów zaczęła bujać się beztrosko, lecz jej twarz pozostała zupełnie bez wyrazu.
*****
Okazało się jednak, że istnieje farba w kolorze przydymionej szarości. Świeża warstwa różniła się jedynie odrobinkę od brudnej, smutnej ściany. Mareczek pociągał leniwie pędzlem, czując nawet niejaki żal, że miłosne wyznanie wkrótce będzie należeć do przeszłości. Na początku chciał zamalować jedynie same litery, tak aby przechodnie na widok szarych konturów zastanowili się nad sensem miłosnego wyznania, które ktoś zdusił w samiutkim zarodku. Dozorca kazał jednak zamalować pół ściany, w efekcie czego na bloku powstał dość popularny we współczesnych fryzjerskich trendach motyw, który dzisiaj nazywano ombre. Wtedy jednak nikomu nie przyszłoby go głowy, że jeden z bloków przy ulicy Długiej jest awangardowy i modny.
Malującego ścianę Mareczka dzieci traktowały niczym trędowatego – być może z obawy, że wciąż wściekły dozorca posądziłby ich o współudział. Chłopak nucił pod nosem, myśląc, że mogła go spotkać o wiele gorsza kara, gdy usłyszał za sobą ciche kroki. Obejrzał się za siebie i prawie spadł z niskiej drabinki, gdy ujrzał przed sobą Kasię. Miała na sobie śliczną niebieską sukienkę w białe grochy i pobrudzone, białe trampki. Włosy związała w kucyk błękitną kokardą. Patrzyła na czerwone litery, z których pozostało jedynie „KASIA", bo imię ukochanej Mareczek postanowił zamalować na końcu.
Wiedziony dziwnym instynktem, Mareczek zszedł z drabinki i stanął oko w oko ze swoją lubą. Widział ją wyraźnie jak nigdy, każdy pieg na jej uroczym nosku, każdą plamkę na brązowych tęczówkach... Cieszył się, że akurat wtedy nie zaparowały mu okulary, bo miał nadzieję, że ten obraz zostanie mu w głowie na zawsze.
To było jednak nic, w porównaniu z rajem, jaki otworzył się przed nim sekundę później.
― Jesteś bardzo odważny – wyszeptała Kasia, pochylając się do przodu z przymkniętymi oczyma i składając niewinny pocałunek na zimnych i oszołomionych Mareczkowych ustach.
***
Szesnaście lat później już nie Mareczek, a pełnoprawny Marek, całkiem przystojny blondyn o imponującym wzroście, stanął przed pamiętną ścianą bloku przy ulicy Długiej. Tylko najstarsi mieszkańcy znali tajemnicę ściany, którą parę lat temu odmalowano na słonecznikową żółć. Gdzieś głęboko, pod kilkoma warstwami różnokolorowych farb, wciąż ukrywały się szkarłatne litery układające się w napis „KOCHAM CIĘ KASIA MARECZEK".
― I pomyśleć, że to nadal prawda – mruknął z powagą Łukasz, jeden z prześladowców z klasy VII c. – Przez tyle lat.
Wpatrywali się w ścianę tak intensywnie, jakby liczyli na to, że na podobieństwo superbohaterów dorobią się w oczach promieni Roentgena i jakimś cudem dopatrzą się miłosnego wyznania.
Marek przełknął ślinę. Wiele się pozmieniało przez te szesnaście lat. Łukasz z VII c nie zdał do ósmej klasy i powtarzając siódmą wylądował w tej samej ławce ze szkolną łajzą, która co prawda zyskała trochę szacunku od momentu, w którym dobrowolnie zgłosiła się na cięgi od wąsatego dozorcy (świeć panie nad jego duszą). Ku zdumieniu wszystkich, jak ulica Długa długa i szeroka, Łukasza i Marka połączyła prawdziwie męska przyjaźń, której nie zaszkodziła nawet pięcioletnia rozłąka podczas studenckich czasów.
Markowi nie było dane zostać ani prawnikiem, ani dentystą, jednak spełniło się największe z jego młodzieńczych marzeń. Wciąż czasami nie mógł uwierzyć, że już za niespełna tydzień on i jego najukochańsza Kasia staną razem na ślubnym kobiercu.
Łukasz poklepał przyjaciela po ramieniu.
― Wszystko zaczęło się od tego napisu – powiedział z szelmowskim uśmiechem.
Marek już otworzył usta, żeby wydusić z siebie to, o czym doskonale wiedział przez lata – że to właśnie Łukasz i jego kumple stali za tym żartem. Okulary w rogowych oprawkach, które w jego wieku nie były już synonimem obciachu, lecz symbolem ofiary złożonej z czasu spędzonego na czytaniu uczonych ksiąg, zsunęły mu się na czubek nosa. Pospiesznie poprawił je palcem i odchrząknął głośno.
― No no, kto by pomyślał.
Łukasz zachichotał, po czym lekko skrzywił się z bólu. Wciąż doskwierał mu kac po mocno zakrapianym wieczorze kawalerskim, który jako świadek zorganizował przyszłemu panu młodemu zeszłego wieczora. Ku uldze Marka i rozpaczy jego kolegów, obeszło się bez erotycznych tańców i striptizu, bowiem plan imprezy obejmował jedynie ognisko na działce, morze piwa oraz niekończące się męskie rozmowy pod rozgwieżdżonym niebem.
Mimo że poza jednym skromnym pawiem puszczonym w krzewy róż przyszłej teściowej Marek nie miał sobie niczego do zarzucenia, czuł się tak, jakby ukrywał przed narzeczoną jakiś koszmarny sekret. Łukasz miał absolutną rację – cała ich miłość bazowała na tym nieszczęsnym napisie i głębokim przekonaniu Kasi, że jej przyszły mąż wykazał się niezwykłą odwagą, wyznając miłość w wyjątkowy sposób. Krótko mówiąc – ten związek był oparty na kłamstwie.
Nie był to pierwszy raz, gdy ta myśl zaświtała Markowi w głowie, lecz do tej pory jakimś cudem udawało mu się zepchnąć ją jakoś na tył świadomości. To prawda: przez ten głupi żart Kasia po raz pierwszy zauważyła go nie tylko po to, by zapuścić mu żurawia do zeszytu, ściągnąć pracę domową lub pożyczyć ołówek. Jednak przecież gdyby zupełnie do siebie nie pasowali, nie spędziłaby u jego boku tylu lat i nie zgodziłaby się zostać jego żoną! Od tamtej pory mieli okazję dzielić tyle szczęśliwych chwil. Pokonali mnóstwo przeciwności. Wspierali się w zdrowiu i w chorobie. Być może wszystko zaczęło się od tego napisu, lecz przecież nie bazowało tylko na nim.
Na tydzień przed ślubem Marek nie był już jednak taki pewien. Miał wrażenie, że motyw tamtego wyznania przewija się w ich wspólnym życiu stanowczo zbyt często, by ujmować mu na znaczeniu. Gdy Kasia pojechała na studiach na Erasmusa do Hiszpanii, wysłała pocztówkę o treści: „KOCHAM CIĘ MARECZEK KASIA". Często budziła go takimi SMS-ami. Na piątą rocznicę związku sprezentowała mu kubek oraz podkładkę pod myszkę z takim właśnie napisem.
― Stary, co jesteś taki zielony?
― Co...? Nie, to nic...
― Masz cykora?
― Pff... niby przed czym?
Marek odgarnął włosy z twarzy, odwracając się od ściany. Usiadł na ławce przy placu zabaw, który był dzisiaj o wiele ładniejszy niż zardzewiała huśtawka i cztery zbite deski wypełnione piaskiem, które zapamiętał z dzieciństwa.
― Aaa, kumam, jeszcze kac cię męczy, co?
― Tak, chyba tak – Marek zaśmiał się słabo. Przyszli teściowie zaprosili go na wino i szarlotkę, a na samą myśl o spożywaniu czegokolwiek jego żołądek wywijał salto.
― Zobaczysz, jeszcze zatęsknisz za tym uczuciem – zawyrokował Łukasz pełnym przekonania głosem. – Ledwo Kaśka cię zaobrączkuje, to skończą się kawalerskie wyjścia i hulanki.
― Jakbyśmy hulali nie wiadomo ile...
― Nie szkodzi! Różnica jest taka, że teraz możemy hulać, ale nam się po prostu nie chce. Po ślubie się skończy, czy tego chcesz, czy nie.
― Kasia taka nie jest.
― Wszystkie takie są – mruknął Łukasz, jakby posiadł jakąś tajemną wiedzę o wszystkich kobietach. Pokiwał głową, napawając się własną mądrością. – Chyba już czas na ciebie, stary. Nie wypada się spóźniać na wizytę u teściów.
Pożegnali się mocnym uściskiem dłoni i serią potężnych klepnięć po plecach. Choć w ramach męskiej przyjaźni Łukasz popracował trochę nad formą kolegi (Marek z kolei dbał o to, by przyjaciel już więcej nie musiał kiblować w tej samej klasie), zabijaka z VII c wciąż był o wiele silniejszy. Marek odkaszlnął; czuł się tak, jakby mu ktoś przemeblował płuca.
Markowi doskwierał upał, poczucie winy i kac. Ledwo wtoczył się na drugie piętro, a po drodze wyprzedził go żwawy staruszek z miniaturowym szpicem, który mimo wysokiej temperatury, z wywieszonym ozorkiem wesoło pokonywał stopień za stopniem.
― Witam, witam, kawalerze! Chociaż już niedługo, co?
― Dzień dobry, panie Janie... No, niedługo, tak, tak.
― Ojoj, jakiś taki słaby jesteś! Musisz popracować nad kondycją, chłopcze. Dobra kondycja jest kluczem udanego małżeństwa, wiem, co mówię! Hehe! Ja z moją to w końcu już czterdzieści pięć lat...
― Tak, dziękuję za poradę... - Marek machnął ręką, mijając byłego sąsiada przy akompaniamencie jazgotu malutkiego pieska.
Marek odetchnął, przygładził włosy i zapukał trzy razy w drzwi oznaczone cyfrą 7. Otworzył mu ojciec Kasi, przysadzisty, łysy jegomość z gęstą brodą i zmarszczonymi brwiami, który zawsze budził jego przerażenie. Mężczyzna spojrzał na zegarek.
― Prawie punktualnie – mruknął zamiast powitania.
― Och, już jesteś! Jak dobrze!
Mama przyszłej panny młodej była na szczęście o wiele milsza. Szczupła blondynka z włosami upiętymi w ciasny kok uwijała się przy stole, rozkładając talerzyki i filiżanki, nie zaszczyciwszy przyszłego zięcia nawet spojrzeniem. Marek otworzył usta, by zacząć zachwalać starania przyszłej teściowej, gdy poczuł na powiekach dotyk delikatnych, ciepłych dłoni.
― Zgadnij kto!
― Kasia! – krzyknął, biorąc ją w objęcia i okręcając w powietrzu.
Dziewczyna zachichotała, a jej perlisty śmiech rozbrzmiewał w powietrzu jeszcze przez kilka sekund po tym, jak postawił ją na ziemi. Znali się tyle lat, zdążyli dorosnąć i zmienić się prawie nie do poznania, a mimo to wciąż byli zachwyceni sobą nawzajem. Kasia wciąż miała te same hipnotyzujące, brązowe oczy, lecz jej rysy nie miały już tej dziecięcej krągłości, a gęstych, jasnych włosów nie zaplatała już w gruby warkocz z kokardą, lecz pozwalała opadać im swobodnie na szczupłe, opalone ramiona.
― Jak się bawiłeś? Łukasz pewnie zadbał o masę atrakcji – powiedziała, mrugając porozumiewawczo.
― My... ee... no... - Marek zbladł, napotykając złowieszcze spojrzenie teścia.
― Daj chłopakowi spokój – mruknęła mama. – To są takie męskie sprawy.
― No tak – teściu niespodziewanie wziął Marka w obronę. – Chłop musi mieć swoje tajemnice, prawda?
― Jasne – wystękał Marek, nie do końca pewien, czy miał przyznać rację, czy był to może jakiś ukryty test, w którym prawidłową odpowiedzią było święte oburzenie.
Wkrótce wszyscy zajęli się kawą i słynną szarlotką mamy Kasi. Marek odpowiadał mechanicznie na wszystkie pytania, lecz myślami był gdzie indziej. Nawet ciasto, nad którym zwykle rozpływał się w zachwytach, tym razem smakowało niczym karton. Chłopak unikał spojrzenia narzeczonej, które wwiercało się w niego coraz bardziej. Marek czuł rosnącą gulę w gardle i przypuszczał, że to właśnie ta paląca tajemnica rozsadza go od środka.
― Oj, dzieci, dzieci. Co za historia. Pamiętam cię kiedy taki mały! – tu mama Kasi pochyliła się z dłonią zawieszoną jakieś dziesięć centymetrów nad podłogą – TAKI mały biegałeś po podwórku!
― A ten Łukasz to miał zadatki na jakiegoś oprycha. Dzięki tobie wyszedł na prostą.
― To aż dziwne – wtrąciła się Kasia z ustami pełnymi ciasta. – Skoro Mareczek w dzieciństwie był takim małym wandalem.
Marek poczuł, że jeśli lada chwila nie wyzna prawdy, to wybuchnie, plamiąc beżowe tapety kawałkami szarlotki.
― Twój ojciec nigdy nie zrobił dla mnie niczego choć w połowie tak romantycznego! – westchnęła mama.
― No a kto wyrył serce na ławce w sali biologicznej? Może nie ja?
― To nie dla mnie, tylko dla tej flądry z III b!
― Oj tam, ona po prostu też miała na imię Zuzia...
― Dziękujemy za ciasto, mamo – przerwała Kasia. – Będziemy się już zbierać, co, Marek? Pewnie jesteś zmęczony.
Chłopak pokiwał gorliwie głową, na potwierdzenie słów narzeczonej ukrywając dłonią teatralnie ziewnięcie. Pożegnali się pospiesznie, a potem oboje wpakowali do ciasnej pandy, którą Kasia zaparkowała pod blokiem. Ledwo oboje zamknęli pasy, Kasia zablokowała drzwi, posyłając narzeczonemu wściekłe spojrzenie, którego nie powstydziłby się nawet jej groźny niczym rosyjski generał ojciec.
― Dobra, to teraz powiedz mi, co się wczoraj stało.
― O co ci chodzi...?
― Przecież widzę. Coś cię dręczy. Znam cię na wylot. Czegoś mi nie mówisz. Co takiego wczoraj odmalowałeś?
― Nic, przysięgam!
― Ja i tak się dowiem! Może myślisz, że nie? Lepiej gadaj teraz niż po ślubie!
― Ale ja naprawdę nic...
― Nie kłam! – Kasia zmrużyła oczy, zaciskając dłonie na kierownicy. Marek przełknął ślinę, wyobrażając sobie, że równie dobrze mogła to być jego szyja.
― No dobrze, powiem ci – westchnął drżącym głosem.
― Słucham! Pewnie Łukasz sprowadził jakieś panien...
― Obrzygałem rabatki twojej matki – wyszeptał szybko Marek, przymykając ze wstydem powieki. Powiedział to tak szybko, że wszystkie słowa zlały się w jedno.
Na chwilę zapadła niczym niezmącona cisza. Przez moment Marek zastanawiał się, czy narzeczona w ogóle zrozumiała, co z siebie wydusił. Modlił się, by nie kazała mu tego powtarzać – nie dlatego, że wydało mu się to bardzo upokarzające, lecz dlatego, że za drugim razem pewnie powiedziałby po prostu, co tak naprawdę go dręczy.
― Tylko tyle...? – Kasia wybuchnęła śmiechem.
― Tak.
― Naprawdę?
― Tak...
― I poza tym... żadnych sekretów?
― Żadnych sekretów – potwierdził Marek, czując nagle ogromny ciężar w żołądku.
― To bardzo dobrze – westchnęła z ulgą dziewczyna, gwałtownie wciskając pedał gazu. – Sekretów nienawidzę najbardziej na świecie.
*****
― Nie wytrzymam tego dłużej! – wrzasnął Marek, odwracając się do swojego najlepszego przyjaciela.
Miał rozchełstaną białą koszulę, a dłonie drżały mu tak bardzo, że nie był nawet w stanie zapiąć guzików, nie wspominając już o zawiązaniu krawata. Przez ostatnie noce prawie nie zmrużył oka i wyglądał jak trup. Nawet jego mama zażartowała, że Kasia powinna mu odstąpić na moment swoją makijażystkę.
Wreszcie nadszedł ten upragniony od wieków wielki dzień, a Marek nawet nie potrafił się nim cieszyć. Choć już od kilku lat narzeczeni mieszkali razem, postanowili, że oboje tradycyjnie przygotują się do ślubu w swoich rodzinnych mieszkaniach. Z pomocą przyjaciół i rodziców przygotowywali się do tej najważniejszej w ich dotychczasowym życiu uroczystości. Lada chwila on i Kasia mieli stanąć na ślubnym kobiercu, by wypowiedzieć sakramentalne „tak" i związać się ze sobą już do śmierci, lecz pan młody obawiał się, że już dłużej nie udźwignie brzemienia tajemnicy.
― Stary, co z tobą...? – wyszeptał Łukasz, który zupełnie nie poznawał swojego najlepszego przyjaciela. Marek wyglądał, jakby opętał go jakiś demon. – Chcesz zwiać sprzed ołtarza? Powaliło cię?
― Nie mogę! Nie mogę się z nią ożenić! Małżeństwo oparte na kłamstwie jest nieważne! – ryknął Marek, rwąc włosy z głowy.
― O czym ty do cholery gadasz...?
― Wiem, wiem wszystko! Wiem, że to ty! Ty... ten napis... wszystko... Ja nie jestem wcale odważny! Ale ona o tym nie wie! I ja muszę... muszę jej to powiedzieć!
Łukasz uniósł dłoń, by uspokoić przyjaciela, jednak nie zdołał go zatrzymać. Marek niczym strzała wybiegł z pokoju, zignorował matkę, która zatroskana pytała, co się dzieje, po czym wbiegł do klatki obok, w trzech susach pokonał schody na drugie piętro i zaczął walić w drzwi z numerem siedem.
― Kasia! KASIA! Otwieraj!
Szarpnął za klamkę; drzwi okazały się otwarte. Wpadł do środka, gorączkowo rozglądając się wokół.
― Nie! Nie możesz tam wejść! – wrzasnął ojciec Kasi, strzegąc drzwi do pokoju ukochanej jedynaczki. – To przynosi pecha!
Nic sobie z tego nie robiąc, Marek kopniakiem otworzył drzwi, po czym przemknął pod pachą niedoszłego teścia. Niczym wytrawny tancerz, gładko prześlizgnął się po dębowych panelach i pozostawszy na kolanach, ujął w obie dłonie palce zaszokowanej ukochanej.
― Katarzyno... Wybacz mi...
― Marek, co ty...? – Katarzyna odgarnęła z twarzy welon. Zdziwiona świadkowa odsunęła się, zostawiając przyjaciółkę w niedopiętej białej sukni.
― Nie jestem odważny – chlipnął, opierając czoło o dłoń ukochanej. Czuł jak pierścionek zaręczynowy uwiera go w skórę. – Nie jestem cię godzien.
― Marek, o czym ty mówisz...?
― Kocham cię, odkąd pamiętam. To prawda. Ale to nie ja zrobiłem ten napis na ścianie. To Łukasz z kumplami. Przepraszam.
Kasia gwałtownym gestem wyrwała dłoń z jego uścisku. Patrzyła na niego spod zmarszczonych brwi, bezwiednie bawiąc się pierścionkiem zaręczynowym. Marek był pewien, że dziewczyna lada chwila rzuci mu go prosto w twarz i każe się wynosić.
― Nie. To nieprawda – powiedziała cicho.
― Niestety – mruknął, podnosząc się z kolan. – Tak było. To Łukasz napisał „KOCHAM CIĘ KASIA MARECZEK".
― Nie – powtórzyła, kręcąc powoli głową. Na jej idealne usta wypłynął szelmowski uśmieszek. – Ja to napisałam.
― Co...? Ty...? Ale po co...?
― Po to, żeby się wreszcie spełniło – odparła, składając niewinny pocałunek na zimnych i oszołomionych Mareczkowych ustach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top