Bal Nadziei

Szczerze, wątpię że ktoś chce czytać kolejnego shota o śmierci Kui'a itp, więc daję to tu.

Edited by alemqa oczywiście <3

Tu oryginalnie miał być dwa alternatywne zakończenia (morwin ending i vaskles ending), ale brakło mi sił, więc jest tylko morwin XD Możeeeee kiedyś dopiszę vasklesa, ale i tak dużo osób już napisało coś podobnego, więc w sumie nie wiem czy jest sens. Część "bezshhipowa" również jest canonem xD

Za błędy przepraszam

No to ten... miłego czytania<3

~~~~

- A ty, Vasquez? Kogo byś wybrał, żeby ocalić innych z Zakshot main'a?

- Kui'a.

~~~~

Ósemka mężczyzn stała w półkole, wpatrując się w skupieniu w ekran komputera. Wszyscy wstrzymali oddech, gdy biało-żółte kółko zakręciło się z zawrotną prędkością. Ono miało zadecydować o dalszych losach Zakshotu. Kto zginie? Erwin czy Kui?

Kui Chak, Chińczyk z pochodzenia, 60 lat, mąż Mii Chak, chłopak Banksy'ego Xylaxini. Lider Burger Shota, jak i współlider Zakshotu. Niskorosły mężczyzna był jedyny w swoim rodzaju, prawie jak rodzic dla mnóstwa ilości członków mafii. Często powstrzymywał innych od podejmowania głupich decyzji. Głowa wielu planów i napadów. Niepowtarzalny.

Erwin Knuckles, Amerykanin, 26 lat, skomplikowana relacja z Gregorym Montanhą, Heidi Bunny i Vasquezem Sindacco. Założyciel Zakonu, współlider Zakshotu. Mężczyzna o niecodziennym wyglądzie, z nie zdiagnozowanym ADHD i pełen pozytywnej energii. Bez niego, wiele napadów by się nie wydarzyła, albo znacznie by się opóźniła. Charakterystyczny i energiczny siwowłosy stwarzał urzekającą aurę, którą mnóstwo osób zdążyło pokochać. Równie niepowtarzalny.

Mimo tego, że wcześniej wspólnie uzgodnili, że ich losem zarządzi koło fortuny podzielone na osiem części - 12,5% - to końcowo zadecydowali, że będzie to jedynie 50/50. Ustalone zostało to podczas wcześniejszych rozmów, gdzie mieli szansę wybrać głosowaniem jedną osobę. Argumentując, że Kui jest najstarszy, jak i jest jednym z liderów, to większość oddała głos na niego. Zrobili to z bólem serca, lecz zadecydowali, że była to najrozsądniejsza decyzja.

Szarowłosy, po usłyszeniu tego, uznał, że skoro on też jest liderem, sprawę powinno rozstrzygnąć niezawodne koło fortuny tylko między nim a Kui'em. W ten sposób wszyscy stali wokół laptopa, patrząc z niepokojem na wirujące koło. Wszyscy tęskniliby za tą dwójką. Teraz jednak zostało tylko pytanie kto... Kui czy Erwin?

Erwin... Kui... Erwin... Kui...

Erwin.

Biały wskaźnik zatrzymał się na żółtym półkolu z napisem "Erwin Knuckles". Wszyscy zgromadzeni wzięli drżący oddech, nie wiedząc co powiedzieć. Czy cokolwiek powiedzieć. Jakie słowa można powiedzieć bratu, wiedząc, że za parę minut on stanie się przeszłością?

Milczenie przerwał śmiech. Głośny śmiech.

- Nie wierzę... Kurwa mać, to jest ostateczny dowód, ukazujący dlaczego nie powinienem grać w sloty - złotooki się wyszczerzył.

- Ja pierdole... Nie wierzę... - wyszeptał Carbonara, chowając twarz w dłoniach.

- JA PIERDOLE - do Davida również dotarło to co się właśnie wydarzyło.

- Czy... czy to ostateczna decyzja? - zapytał cicho Dia delikatnie łamliwym głosem.

- Może zakręcimy jeszcze raz? Best of three? - zaproponował żartobliwie San, w głębi duszy mając nadzieję, że inni wezmą jego pomysł na poważnie.

- Możemy jeszcze raz z 12,5% - mruknął Kui, patrząc ze smutkiem na Erwina. Nie chciał, by ten młody i energiczny człowiek zasnął snem wiecznym. - Na początku tak ustalaliśmy.

- Nie - twardo zaoponował Knuckles. - Końcowo wybraliśmy 50/50. Trzymajmy się tego.

Rozległy się ciche protesty i szepty, lecz powoli docierał do nich wszystkich fakt, że Erwin Knuckles zginie. On z tego nie zrezygnuje.

- Kocham was panowie - pastor uśmiechnął się. - Jezu, dopiero teraz to do mnie dociera... Wow. No to co... podziękowania!

Erwin zagryzł wargę, nadal mając usta wykrzywione w uśmiechu, powstrzymując łzy. Nie może płakać. To powinny być ostatnie szczęśliwe chwile, a nie rozwodzenie się nad swoim losem. Zresztą, dokładnie na to zasługiwał. Wyrządził dużo zła. Jedyną sprawiedliwością byłoby, by zginął młodo, godnie i z rodziną. Po cichu cieszył się, że to z ich dłoni zginie, w zgodzie, a nie od jakiegoś psa czy innej, żałosnej grupy przestępczej.

Był z tym pogodzony. Fakt, że wybrała go szansa, potwierdzało myśl, że jego czas nadszedł. Nie mógł wyprzedzić karmy. Dogoni go i tak. I właśnie to się stało. Nie został wybrany Kui, nie został wybrany Laborant, ani nikt inny z ekipy, tylko on. On, który zapoczątkował tą mafię. On, który był twarzą crime'u przez ostatni rok. On. Erwin Knuckles. Było to piękne. Pasujące.

Poetyckie.

- Każdy z was był niesamowicie ważny w moim życiu... - zaczął złotooki, patrząc z miłością na zebranych. - Labo... dziękuję za to, że byłeś zawsze. Liczbę dni, gdy cię nie było, mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki. No i kukułka... - westchnął sentymentalnie, a jak na zawołanie znany wszystkim dźwięk rozbrzmiał w pomieszczeniu, mimowolnie przywołując uśmiech na ich twarzach.

- San... liczbę dni, gdy byłeś, mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki - roześmiał się złotooki. - Lecz pomimo tego, że byłeś rzadko, to gdy byłeś... To zawsze dodawałeś niesamowitego klimatu i charakteru. Zawsze gdy cię potrzebowaliśmy, zjawiałeś się. Byłeś od pierwszych moich dni na tej wyspie. Dziękuję. Pozdrów Sky ode mnie.

- Carbonara... Boże, Carbuś... - Knuckles zacisnął boleśnie dłoń. - Jesteś dla mnie jak starszy brat. Tyle nam pomagałeś jako zajebisty kierowca, i nawet gdy odwalałeś klasyczek, to zawsze dawałeś z siebie wszystko. Będę tęsknił za tobą, pieczara. Dziękuję za wszystko i dbaj o Kylie.

- Davidku... - na twarz złotookiego wpłynął szeroki uśmiech. - Poznaliśmy się przypadkiem, dzięki Kui'owi. Nawet nie wiesz, jak się z tego cieszę. Byłeś jedną z lepszych osób, które poznałem. Jest tyle rzeczy, za które mogę ci podziękować... Nie zmieniaj się, zjebie. Ucałuj Summer ode mnie.

- Dia... Ty kreweto i pepego ekipowa, kocham cię. Jesteś debilem, ale pociesznym, i przede wszystkim, naszym debilem. Byłeś od początku tego roku ze mną, poprawiając wszystkim humor. Dziękuję za wszystko - czy to pieniądze, itemy i rzeczy materialne, czy za eventy i pomysłowość, czy po prostu za ciebie całego. Wierzę, że kiedyś zostaniesz w stałym związku. Przytul ode mnie Nine, tylko nie rób nic dziwnego, to nie Alabama - wszyscy roześmiali się wesoło, a Garcon tylko przewrócił załzawionymi oczami, również się uśmiechając.

- Vasquez... Dziękuję ci Vasqi za niesamowity dodatek do naszej ekipy. Za jazdę, za to, że jesteś, za całe twoje zaangażowanie. O ile dobrze rozumiem, to ty zostaniesz moim mordercą - prychnął ze śmiechem młodszy, a Sindacco jęknął żałośnie, jasno dając do zrozumienia, że nie chce tego robić. - Nie mam ci oczywiście tego za złe. Powodzenia i... Dziękuję. Za wszystko.

- Kui - bursztynowe tęczówki zatrzymały się po raz pierwszy na osobie niższej od niego samego. Wargi wykrzywiły się w ciepłym uśmiechu. - To mogłeś być ty, ale nie jesteś, więc się ciesz. Nadal pamiętam, chociaż, w sumie nie, ty to pamiętasz, a ja nie, przecież miałem amnezję... No, tak czy inaczej, wiem, że w dniu naszego pierwszego spotkania, chciałeś mnie zabić. Trochę nie wyszło, a mnie popierdoliło do tego stopnia, że zgodziłem się połączyć nasze grupy. I wiesz co? To była najlepsza decyzja mojego życia. Dziękuję ci Kui.  Podziękuj też Xylaxini'emu. Trzymaj naszą grupę razem i zarządzaj mądrze.

- Panowie... dziękuję wam wszystkim - Knuckles zakończył, biorąc drżący oddech.

Na twarzach wielu członków Zakshotu widniały ślady łez, bądź przygryzione do krwi wargi. Pożegnania zawsze są bolesne, lecz to przeszło wszelkie ich oczekiwania.

- Muszę... zadzwonić jeszcze - wymamrotał cicho Erwin, patrząc błagalnie na stojących w ciszy napastników, którzy byli powodem tej całej sytuacji. - Samemu - dodał szeptem.

- Masz pięć minut - mruknął zamaskowany mężczyzna, odkuwając szarowłosego od stołu i zostawiając go w niewielkim pokoju bez okien. Zamknął za nim drzwi na klucz, uprzednio oddając mu telefon.

Jako pierwszą rzecz jaką uczynił po otrzymaniu własności, było zrobienie selfie. Wysłał je Carbonarze, dodając, żeby ten po jego śmieci dodał go na Twittera, gdy będzie ogłaszał jego publiczny, godny pogrzeb. Następnie, wystukał znane na pamięć sześć cyfr i nacisnął zieloną słuchawkę.

- Halo? - usłyszał głęboki głos ze słyszalną nutą zmartwienia. Knuckles się uśmiechnął. "Debil jebany" odebrał zaledwie po niecałych dwóch sygnałach.

- To koniec - wymruczał do słuchawki. - To ja zginę.

- Co?! - szatyn krzyknął, niedowierzając. - Pierdolisz!

- Nie, Gregory. Zginę za parę minut. W sumie już ci to mówiłem ale... dziękuję ci. Jesteś kurwą jebaną, ale nawet jeśli bym nie chciał, nie chcę tego zmienić. Dziękuję za lipiec... jak i masło i czapkę. Apropo, pojebana akcja Grzechu, w testamencie przepisałem ci nożyk. Wreszcie go dostaniesz. Grzesiu... wierzę, że kiedyś dostaniesz na stałe twoją Vettkę, i szczerze? Byłeś moim ulubionym szefem policji. Powodzenia, kapitanie. Żegnaj.

Nim Montanha zdążył zareagować, Erwin się rozłączył.

- Przydałoby się zadzwonić do Heidi... - mruknął do siebie, szukając "!H", w międzyczasie odrzucając dwa połączenia od Gregory'ego. Wreszcie znalazł jej numer i wybrał go niezwłocznie. - Hej... ja zginę - rzekł prosto z mostu.

- Nie gadaj... - szepnęła.

- Jest jak jest. Dziękuję ci Heidi, dużo dla mnie znaczysz, wiesz o tym. Dziękuję za każdy wieczór z tobą spędzony i za twoje wielokrotne poświęcenie. Super jesteś. Kocham cię - złotooki odparł, uśmiechając się smutno. Nie był pewien, czy te słowa były szczere, lecz w sumie to niczego już nie był pewien. Kolejna fala świadomości, że zaraz zakończy żywot, uderzyła w niego. Drżącą ręką wyjął kartę SIM. Nie chciał by ktoś się do niego dobijał.

- Twój czas się skończył - nieprzyjemne warknięcie dotarło do uszu pastora. Podniósł się i pozwolił się zaprowadzić do reszty przyjaciół.

Vasquez, który otrzymał za zadanie zastrzelenie wybranej osoby, był na skraju załamania nerwowego. Gdyby mógł, zastrzeliłby siebie, lecz w ten sposób, nikt nie otrzymałby antidotum i wszyscy by zginęli. Podniósł swe spojrzenie na Erwina, który ponownie uśmiechał się beztrosko. Niebieskie tęczówki spotkały się z tymi karmelowymi, przekazując więcej, niż potrafiłyby słowa.

Po parunastu minutach rozmów, niewypalonego naboju i przeciągania tej chwili jak najbardziej, wyczekiwany moment nadszedł. Sindacco patrzył to na wycelowany złoty rewolwer, a to na spokojnie salutującego Erwina. Wyglądał spokojniej, niż w jakimkolwiek innym momencie życia. Brunet mocniej zacisnął powieki, powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Za bardzo zżył się z Knuckles'em. Nie potrafił go tak po prostu zabić. Nie mógł... a jednak musiał.

Kui zaoferował, że będzie odliczał. W jego oczach kryła się nutka smutku, nie spowodowana nadchodzącą śmiercią siwowłosego. Przypatrujący się mu Vasquez jednak nie mógł rozszyfrować o co może chodzić starszemu. Zdziwienie wzrosło bardziej, gdy Chińczyk mrugnął do niego nieznacznie.

5...

4...

3...

2...

1...

Strzał.

Krzyki zdumienia, przerwany szloch i niezręczna, dobijająca wręcz cisza, rozbrzmiały po dużym pomieszczeniu, odbijając się echem. Brązowe, piwne, dwukolorowe i zamaskowane oczy skakały między drżącym Vasquezem, który nadal dzierżył dymiący rewolwer, skamieniałym i zszokowanym Erwinie, a Kui'u. Martwym Kui'u.

- Co ty odpierdalasz?!

- On żyje?!

- CO JEST?!

- Nie ma pulsu...

- O kurwa...

- Vasquez...?

- ...

Zamknięte oczy, zakrwawiona podłoga, zrelaksowany wyraz twarzy, roztrzepane czarno-siwe włosy i brak czynności życiowych. Taki widok ukazywał się przed siódemką mężczyzn. Antidotum zostało im niedbale rzucone, lecz nikt nie zwrócił na nie uwagi. Vasquez odszedł, czując niewyobrażalne poczucie winy i goryczy, a pozostała szóstka w zdumieniu i szoku wpatrywała się w nieżywego mężczyznę.

Niepotrzebna łza spadła, iskra zgasła, taniec był ostatni... i skończył się ten bal nadziei.

~~~~

Zatańczysz ze mną jeszcze raz, ostatni raz,

Nim skończy się ten bal nadziei,

Iskra błyśnie w nas i zgaśnie w nas,

Jak niepotrzebna łza

~~~~

Morwin Ending

Erwin szedł w deszczu w dobrze znanym mu kierunku. Czuł stres. Dopiero co przeżył dziwną loterię, z której nie powinien wyjść żywy. Dosłownie otarł się o śmierć, jedynie z powodu nagłej zmiany decyzji ze strony Vasqueza. Pogrzeb Kui'a miał odbyć się dnia jutrzejszego. Po dosłownym zmuszeniu Sindacco do przyjęcia antidotum, reszta również ją zażyła. Byli uratowani. Żywi.

Strata Kui'a bolała bardziej, niż szarowłosy przewidywał. Co jak co, Chińczyk był niesamowicie barwną osobą i trudno było mu się pogodzić z jego śmiercią. Z tyłu głowy miał nadzieję, że to tylko żart czy sen. Liczył na cud. Jednak, w głębi serca wiedział jedno. Kui Chak nie żyje. Nie ma odwrotu.

Stał przed szklanymi drzwiami do apartów. Z cichym westchnieniem wszedł do windy, lecz nie wybrał swojego piętra. W zamian, udał się na czwarte piętro. Cichy dzwonek oznajmił, że jest na miejscu. Wolnym krokiem podszedł pod mieszkanie z numerem 23. Jakiekolwiek resztki pewności siebie, kompletnie z niego uleciały. Bo co ma powiedzieć? "Hej, miałem umrzeć, ale tak naprawdę to żyję i uświadomiłem sobie, że kocham cię, chcesz być moim chłopakiem? Albo chociaż wyjść na lody? Albo kawę, żeby nie było dziwnych konotacji?" No niezbyt.

Jak on zareaguje widząc go, gdy już się pożegnał?

Co on powie, gdy zobaczy go w swoich drzwiach?

Czy on w ogóle jest w mieszkaniu?

Będzie na niego zły?

A może nic się nie zmieni?

Knuckles wziął głęboki oddech i zacisnął dłoń w pięść. Uniósł ją i po parunastu sekundach zwlekania, głośno zapukał w drewniane drzwi, kompletnie ignorując obecność dzwonka. Powtórzył tą czynność kilka razy, bez skutku. Niezrażony niepowodzeniem, wyjął wytrych. Po chwili drzwi były uchylone.

Niepewnym krokiem wszedł w głąb pokoju. Wszystko wyglądało jak zazwyczaj; mała ilość mebli czy przedmiotów, niedbale rzucony mundur na oparciu niewygodnej kanapy i ogólny wygląd bardziej przypominający hotel, aniżeli mieszkanie. Jedyna nutka ciepła tkwiła w kilku zdjęciach oprawionych w ramki, stojących na komodzie. Byli na niej przeróżni ludzie, zazwyczaj policjanci, choć na kilku dopatrzył kryminalistów, łącznie z sobą. Gdy ujrzał zdjęcie szatyna z Kui'em, poczuł bolesne ukłucie w sercu. Kolejna rzecz przypominająca mu o jego braku...

Złotooki oderwał wzrok od fotografii i ruszył w stronę niewielkiej sypialni, z której rozbrzmiewała przytłumiona muzyka. Otworzył cicho drzwi, zerkając nieśmiało do środka. Od razu usłyszał za dobrze mu znane słowa "Zatańczysz ze mną". Wargi mimowolnie wykrzywiły się w małym uśmiechu.

Z głośnika przeniósł wzrok na mężczyznę na łóżku. Spał. Erwin przysunął się bliżej, obserwując w skupieniu nieruchomą twarz szatyna. Na jego policzkach były widoczne zaschnięte ślady łez. Policjant był nadal w ubraniach, najwidoczniej zasnął ze zmęczenia i płaczu. Brązowe włosy były w nieładzie, zapewne spowodowane wielokrotnym nerwowym przeczesywaniem i ciągnięciem za kosmyki w geście frustracji.

Knuckles delikatnie odgarnął ciemne włosy, opadające na czoło Montanhy. Mimo delikatnego ruchu, Gregory się przebudził. Uchylił nieprzytomnie oczy, a brązowe tęczówki zaczęły szukać osoby, która przypadkiem przerwała niespokojny sen. Wtopił wzrok w niezręcznie uśmiechającego się Erwina, siedzącego na jego łóżku. Po dłużej chwili, jego mózg przetworzył to co widzi.

Gwałtownym ruchem uniósł się, a po chwili rzucił się na złotookiego, przygważdżając go do materaca. Wpatrywał się z niedowierzaniem w jego twarz, a następnie, opadł bezsilnie na niego.

- Kurwa - wyszeptał, rękoma badając ciało młodszego, jakby chciał się upewnić, że to na pewno on.

- Przeżyłem - szarowłosy wymamrotał ciepło, obejmując drżące ciało policjanta.

- Ty chuju, myślałem że nie żyjesz... - Gregory przesunął się, by oboje mogli wygodniej usiąść, lecz nadal nie puszczał go z uścisku, bojąc się, że ten się zaraz rozpłynie. Jednak Erwin pozostawał na miejscu.

- Chcesz... chcesz powiedzieć co się stało? - brązowooki zapytał już spokojniej, gładząc szarowłosego po ręce, a po chwili splótł ich palce. Erwin uśmiechnął się leciutko na ten widok.

- Nie... jutro?

- Jasne. Pewnie jesteś zmęczony?

- Wyczerpany.

- To chodź spać - zaproponował starszy, uśmiechając się łagodnie.

- Mogę zostać...? - zapytał Knuckles, wstając z łóżka.

- Ta, dam ci coś do przebrania. Erwin... - Gregory się zawahał.

- Hmm?

- Zależy mi na twoim życiu. Na tobie.

- Mi na tobie również zależy, Gregory.

Uśmiechnęli się do siebie, wiedząc, że mimo tego, że pewien rozdział w ich życiu się zamknął, to kompletnie nowy właśnie się otworzył.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top