Rozdział 9

Wyszła na dziedziniec, ale stanęła w głębokim cieniu krużganka, obserwując, jak oddział żołnierzy w pospiechu szykuje się do wyjazdu. Wciąż drżała od emocji, które wywołały poranne wydarzenia. Chciała jechać razem z nimi, ale Ian ostudził jej zapędy, osadzając ją w miejscu, jak narowistą klacz. Zirytował ją jego ostry ton głosu, ale był też strach, który przez chwilę oglądała w jego oczach, a którego przyczyna głęboko ją zastanowiła. Dlaczego bał się ją wziąć ze sobą? Udowodniła mu, że przecież świetnie by dała sobie radę. A może uszczerbkiem na honorze była sytuacja, kiedy to kobieta ratuje mu życie. Nie to raczej nie było to. Najpierw zażartował ze swojego upadku, by za sekundę spoważnieć, stać się szorstki i mrukliwy, oglądając bełt wyciągnięty spod łopatki dzika. Jej złość była krótkotrwała, została ciekawość i niepokój.

Spojrzała na kłębiący się tłum koni i żołnierzy. Jeden ze stajennych przyprowadził Virago. Klacz szła dumnie z wysoko uniesioną głową. Stawiała kroki lekko i z wielką gracją. Piękna o szerokiej piersi i silnych nogach. Nieskazitelna biel jej sierści błysnęła w słońcu. Ian bez wahania wskoczył na jej grzbiet. Jej mąż wyglądał wspaniale i władczo, kiedy patrzył, z siodła na żołnierzy.

Przebiegł wzrokiem po blankach. Miał nadzieję, że Izabella odprowadzi go, chociażby wzrokiem, ale jej nie wypatrzył. Czuł, że ją uraził, ale nie miał innego wyjścia. Zmarszczył brwi i na chwilę zacisnął usta. Krzyknął na żołnierzy i ruszył z miejsca galopem w stronę bramy. Ci, którzy byli już na koniach, ruszyli za nim, maruderzy kilka chwil później.

Na dziedzińcu nagle zrobiło się cicho.
Wyszła z cienia i ruszyła do stajni. Tam podeszła do Imanuela. Koń był masywny, kształtny i wytworny. Miał błyszczące oczy, foremne uszy i gęstą, lśniącą grzywę i ogon. Wyplotła mu z grzywy kilka drobnych gałązek. Robiąc to, uśmiechnęła się na myśl o włosach Iana. Były tak samo czarne i gęste.

Przesuwała powolnym ruchem dłoni po jego czarnej jak noc, sierści w poszukiwaniu skaleczeń. Pochyliła się, sprawdzając obiema rękami jego nogi, ale nie znalazła na nich żadnych ran czy obić. Kątem oka zauważyła przyglądającego się jej Damiana.

— Co tu robisz? Nie powinieneś o tej porze być z matką w kuchni?
— zapytała, przechodząc w stronę zadu.

— Wolę być przy koniach.

Izabella uśmiechnęła się do niego. Pamiętała, że ona też zawsze uciekła przed obowiązkami, do stajni. Tam zapomniała o całym świecie i zmartwieniach, które ją gnębiły.
Tak było i teraz. W jednej chwili niemal zapomniała o tym, co się dziś wydarzyło.

— Wiesz, że twoja matka chce jak najlepiej dla ciebie.

— Tak, wiem. Chce, żebym został kuchcikiem — chłopak przewrócił oczyma. — Ale ja nie chcę.

— Dlaczego?

— Bo się do tego nie nadaję, bo to jest nudne.

— Nie nadajesz? Jest nudne? — Izabella stanęła tak blisko końskiego zadu, jak tylko to było możliwe, wiedząc, że koń nie będzie mógł jej kopnąć.

— No tak, a ona ciągle goni mnie do garnków.

— Tworzenie rzeczy niezwykłych nie wydaje mi się nudne, a ty masz do tego talent.

Pochyliła się i teraz sprawdzała otwartymi dłońmi tylne nogi Imanuela, ale i tu nie znalazła niczego niepokojącego. Wyprostowała się i poklepała go po zadzie. Na szczęście nic się mu nie stało, ale jutro obejrzy go jeszcze raz dla pewności. Z doświadczenia wiedziała, że coś, czego nie widzi dzisiaj, może pojawić się jutro.

— Wczoraj jadłam upieczonego przez ciebie pstrąga i uważam, że był wyśmienity.

Zielone oczy trzynastolatka popatrzyły na nią z zaskoczeniem.

— Naprawdę smakował ci pani?

— Bardzo — uśmiechnęła się do niego.

— Chodź ze mną.

— Gdzie?

— Do kuchni. Głodna jestem. Zrobisz dla mnie coś dobrego.

— Uciekłem rano stamtąd. Matka mi uszy poobrywa, jak mnie zobaczy.

— Nie tym razem — śmiejąc się, położyła, dłoń na jego ramieniu i ruszyli w stronę wyjścia ze stajni.

Kiedy jadła przygotowane śniadanie przez Damiana, na które składało się z kawałka pieczonej gęsi z jabłkami, miodem i czarnym pieprzem, do kuchni weszło dwóch żołnierzy, dźwigając odyńca, którego powaliła w lesie. Popatrzyła na martwego dzika i wciąż tkwiące w nim złamane drzewce. Tam w lesie, nie zawahała się nawet na sekundę. Robiła, co mogła, by uratować Iana i zrobiłaby to jeszcze raz. Serce zadrżało w niej z przerażenia, na samą myśl o tym, że jej mąż mógł zostać okaleczony albo zabity przez to zwierze.

— Pani — jeden z żołnierzy skłonił się przed nią. — Mam wiadomość dla ciebie — podał jej kawałek pergaminu. Wzięła go i rozłożyła przed sobą. Pismo jej męża było mocne i bardzo eleganckie. Przebiegła wzrokiem po treści, w której Ian informował ją, że wróci dopiero jutro. Złożyła pergamin i wsunęła go w rękaw koszuli, widząc jak Katarzyna, zerka na nią z ciekawością.

— Wciąż tutejsze prawa są mi obce — zaczęła. — Czy mogłabyś mi coś wyjaśnić?

— Jeśli będę to potrafić.

— Powiedz mi, co się właściwie stało? Dlaczego mój mąż zwołał żołnierzy i popędził w las? — Przygryzła wargę, patrząc na Katarzynę, która usiadła naprzeciw niej.

— To szeryf upolował tego dzika?

Skinęła głową. Nie chciała opowiadać o tym, co wydarzyło się dzisiejszego poranka. Czuła jak powoli dochodzi do niej groza tego zdarzenia.

— Był ranny, kiedy nas zaatakował.

— Wszystko, co żyje w lasach, należy do króla. Musimy mieć pozwolenie, by w nich polować. Twój mąż pani pilnuje, by to prawo było przestrzegane. Jeśli nie będzie tego robił, sam zostanie ukarany.

— To stąd jego iryracja i gniew — powiedziała to bardziej do siebie.

Katarzyna spojrzała na nią zielonymi oczyma kiwając głową. Odkąd tu pojawiła się ta kobieta, jej życie zmieniło się na lepsze, pan stał się jakby łagodniejszy, a życie w zamku płynęło spokojniej.

— Jeśli go znajdzie to, co z nim zrobi?

— Wtrąci go do wiezienia albo wyśle w kajdanach do Londynu, by tam go osądzono.

— Rozumiem — odparła, czując wciąż narastający w niej niepokój. Zrozumiała, co go wywołało. Strach, który zobaczyła w oczach męża, dzisiejszego poranka.

— Nie martw się pani — Katarzyna poklepała ją po ręce. — Wszystko będzie dobrze.

— Tak, pewnie masz rację —  uśmiechnęła się niepewnie.

Ian!
Otworzył oczy, słysząc w głowie głos Izabelli. Kiedy dogonił resztki snu, dotarło do niego, że jest środek nocy, śpi w lesie, a nie w swoim łożu, ogrzewany słodkimi krągłościami żony. Leżał owinięty w płaszcz, wspierając głowę na siodle. Nie była to najmiększa poduszka, ale zawsze coś.

Usiadł, cicho posykując. Poobijane plecy i mięśnie bolały go coraz bardziej. Dookoła krzątali się ci żołnierze, którzy nie przeszukiwali lasu. Słyszał szczęk broni, ciche rozmowy, parskanie koni i ogień wesoło trzaskający w kilku niedużych ogniskach.

Przetarł oczy kantem dłoni. Głos Izabelli, który wciąż pobrzmiewał w jego głowie, był tak donośny, jakby ona sama stała obok i krzyknęła wprost do ucha. Nie pamiętał, co mu się śniło.

— Panie?

Obok niego pojawił się Magnus. Spojrzał na młodego mężczyznę.

— O co chodzi? Znaleźliście coś?

— Nie panie.

Nie było to proste i Ian doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zbieg doskonale znał trakty, lasy i miejsca, gdzie można się ukryć.

— Czy mogę o coś zapytać?

Ian spojrzał na Magnusa, ze zmarszczonymi brwiami.

— Ty wiesz panie, kogo szukamy — bardziej to zabrzmiało jak stwierdzenie niż pytanie.

Magnus nie był głupi i doskonale wiedział, że szeryf nie wypuścił się w las w poszukiwaniu byle kłusownika. Poszukiwany był kimś ważnym.

Ian przez chwilę śledził tańczące cienie, na twarzy młodego mężczyzny, który ku własnemu zaskoczeniu zyskał jego zaufanie i przychylność, swoim gorliwym oddaniem służbie.

— To George Byrne. On polował na dzika, który zaatakował nas na trakcie.

— Jesteś panie pewien?

Ian pokazał mu czarny bełt o białych lotkach upstrzonych rdzawymi plamkami zaschniętej krwi.

— Wybacz mi panie moja bezczelność, ale powinieneś jak najszybciej wrócić do zamku. Byrne może wykorzystać twoją nieobecność i zrobić krzywdę naszej pani, która nie obeszła się z nim zbyt łagodnie.

Nasza pani, podobało mu się, jak nazwał Izabellę.

To prawda, chłopak był bezczelny, ale miał rację, a on w przypływie wściekłości stracił zimną krew i przytomność umysłu, a to mogło przynieść opłakane skutki. Nie chciał stracić Izabelli, nie teraz kiedy jego życie zaczynało nabierać dzięki niej sensu, a każdy powrót do domu kojarzył mu się z przyjemnością i ciepłem.

Izabella obudziła się w kompletnej ciemności. Chciała wstać i na nowo rozpalić ogień w kominku, by odgonić mrok, jaki ją otacza, ale nie mogła się ruszyć. Poczuła, jak narasta w niej strach i niemoc.

Czasem, gdy budziła się w nocy z koszmaru, w ciemnościach słyszała spokojny oddech Iana, śpiącego obok.
Wsłuchując się w niego, wiedziała, że nie jest sama, że może wyciągnąć dłoń i go dotknąć lub wtulić się cała w męża, a świadomość tego, na powrót pozwalała jej spokojnie zasnąć.

Wytężyła słuch i próbowała coś usłyszeć, ale bezskutecznie. Cisza, która ją otaczała była tak samo przerażająca, jak ciemność.

Znów spróbowała się poruszyć, ale mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa i wpadła w panikę. Nie była w stanie, ruszyć się nawet o milimetr. Pragnęła krzyczeć z całych sił, żeby Ian przyszedł i jej pomógł, ale nie mogla otworzyć ust tak jakby kneblowała je jakaś niewidzialna dłoń.

Z przerażeniem zobaczyła, ciemną postać, która się nad nią pochylała, a wraz z nią w ciemności pojawił się złowieszczy dźwięk, który z każdą sekundą narastał. To były coraz głośniej pobrzękujące w nieprzeniknionym mroku, cienkie bransolety, w których noszeniu lubowała się jej macocha.

Czuła dłonie, które zdawały się dwiema ciężkimi skałami.
Naciskały coraz mocniej i mocniej.
Ciężar stawał się niedozniesienia jakby wyciskał oddech z jej piersi.
Mimo że jej płuca były wypełnione powietrzem, Izabella czuła, że się dusi. Walczyła z całych sił, a głowa rozbrzmiewała jej własnymi krzykami.

Czy tak wygląda umieranie? Czy tylko to się czuje? Przerażenie, bezsilność i niemożność wyrwania się kręgu strachu, który zaciskał się coraz mocniej dookoła niej. Czuła ogromny żal i stratę nad tym wszystkim, co kochała, pokochała i czego nie zdążyła pokochać.

Ogarnął ją bezgraniczny smutek, który sprawił, że łzy płynęły jej po policzkach. Poddała się i przestała się szarpać i walczyć. Już nie miała siły. Silne ręce z upiornie pobrzękującymi bransoletami, wepchnęły ją w zimną, mroczną ciemność.

Spadała i jedyne czego się spodziewała to śmiertelnego uderzenia o ziemię, ale poczuła, nagłe szarpniecie. Jej ciało odzyskało zdolność ruchu.

Usiadła na łóżku, łapiąc gwałtownie oddech.

Poczuła, że robi jej się niedobrze ze strachu. W ostatniej chwili odnalazła nocnik stojący koło łóżka i zwymiotowała do niego.

Rozpłakała się na dobre. Płakała ze strachu i żalu nad tymi wszystkimi emocjami, które odczuła. Ta straszna mieszanina sprawiła, że poczuła się tak bardzo bezsilna.

Zeszła z łoża i na drżących nogach, podeszła do kominka. Trzymając się za bolący brzuch, wrzuciła kilka cienkich kawałków drewna do jego wnętrza, by żar, który wciąż się w nim tlił, mógł na powrót zamienić się w jasny i ciepły płomień. Z wysiłkiem, ale zrobiła sobie posłanie z miękkich skór i kilku poduszek obok kominka.
Owinęła się w pled i patrzyła na rozkwitające kwiaty ognia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top