66 Kamień z napisem Smok

– Jesteście zbiegami. – Oddalony głos chyba należał do Arcybiszkopta.

– Mhmm... Co w związku z tym? – westchnął Arcytymon.

Halinka otworzyła powieki i natychmiast skupiła spojrzenie na dwójce czarodziejów, górujących nad nią.

– Nic, bo przecież was nie spotkałem. – Arcybiszkopt wyszczerzył zęby.

– A pozostali. – Tymon wskazał kierunek, za którym Halinka mimowolnie podążyła oczami. Czarodzieje krzątali się przy półprzytomnych mieszczanach, którzy siedzieli, klęczeli lub pół-leżeli na brukowcu.

– Też mają problem ze wzrokiem – zachichotał Arcybiszkopt.

– Dziękuję... Ile to potrwa? – upewnił się Arcytymon.

– Do godziny – spoważniał Biszkopt. – Wtedy potencjał magiczny naładuje się wystarczająco, żeby ktoś z klasztoru mógł tu wskoczyć portalem. Inaczej nie przejdą. Z wyjątkiem pałacu i tej dzielnicy miasto już jest kompletnie przejęte.

– Gdzie... Surbi? – stęknęła Halinka.

– Niedaleko. – Arcytymon przyklęknął obok niej. – Nie chciał cię opuszczać, ale pękła mu skóra na pięściach, więc Elein zaciągnęła go na bandażowanie.

– Wszyscy cali? – zapytała.

– Jeśli nie liczyć zadrapań i siniaków.

Halinka kiwnęła i spróbowała wstać. Ciało zaprotestowało. Po kilku takich podejściach zadowoliła się pozycją półleżącą. Miała pod plecami jakieś futro, a pod głową worek z ziemią, a mimo to czuła się niczym na pierzynie. Wreszcie potrafiła też porządnie ocenić okolicę. Pierwsza obserwacja – żaden zasraniec już nie tańczył, co oznaczało, że się udało. Druga obserwacja – najmocniej poszkodowani leżeli blisko niej. Magiczni brodacze i brodaczki właśnie udzielali im pomocy i najwyraźniej tym razem czerpali energię z siebie, gdyż pocili się jak w najgorszy upał. Trzecia obserwacja – część jej towarzyszy dołączyła do pozostałych czarodziei krzątających się wokół wyczerpanych, lecz przytomnych uczestników najdłuższej dyskoteki, którą w życiu widziała. Na przykład Olaf i Orion rozdawali jedzenie i picie, natomiast bliźniacy usiłowali namówić kilku bardziej rozgarniętych mieszczan na partię w kości. Znalazła wzrokiem także Elein i Surbiego. Wojowniczka trzymała ręce na barkach rewolwerowca, zmuszając go do usiedzenia na beczce, gdy jeden z magików operował bandażami. Halinka pomachała mu niemrawo, dzięki czemu ten wreszcie się odprężył. J-babę wypatrzyła w najmniej zaludnionym zakątku. Robił idiotyczną serię podskoków, by ponownie zaradzić coś na swoje uniesione ręce. Falafel podskakiwał razem z nim, usiłująć polizać mężczyznę po twarzy.

– Dziękuję...

Halinka z trudem skupiła spojrzenie na pomarszczonej twarzy Arcybiszkopta. Wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.

– Wyglądasz, jakbyś miał się zaraz rozpłakać – palnęła. Niedobrze, już paplała wszystko, co przychodziło do głowy.

– Po tym, co wywinęliście, wszyscy mamy łzy w oczach – odparował Arcybiszkopt. – Nie mogę uwierzyć, że naprawdę wam się udało!

– Przyszliście nas ratować – przypomniała Halinka. – Dziękuję.

– To prawda. Biedny Arcybuła aż popuścił, gdy roztrzaskałaś jego barierę. – Biszkopt starł wilgoć z kącików oczu.

– No tak... przepraszam.

– Nie przejmuj się, już zmienił gacie.

– Musimy iść na targ. – Halinka ponownie spróbowała się podnieść. Tym razem odniosła chwiejny, ale sukces. – Łooo... mam nogi jak z waty... Gdzie ramię pięknego mężczyzny, gdy go potrzeba? – Zdecydowanie musiała przestać gadać, co ślina na język przyniesie.

– Tutaj. – Surbi przełożył jej rękę przez swoje barki.

– Czy ty aby na pewno jesteś prawdziwy? – Halinka potarła całą twarz. – Przystojny, z poczuciem humoru i nie psychopatyczny... – Ależ paplała. – Ehem... Uleczę ci ręce.

– Później – strofował Surbi. – Chwiejesz się na nogach.

– Jestem boginią.

– Ledwo żywą boginią.

Nie mogła się nie zgodzić.

– Tymku, zbierzesz pozostałych? – poprosiła czarodzieja. – Ja tu jeszcze chwilę powiszę na Surbim...

Arcytymon prychnął, ale nie protestował.

– Buzia na kłódkę, Halina – pouczyła samą siebie. – Masz być twarda, a nie...miękka?

– Ja tam lubię – zaoponował Surbi. – Przynajmniej wreszcie do czegoś się przydaję.

– No tak... – mruknęła Halinka. – W sumie pół książki przesiedziałeś w bunkrze. Albo i więcej...

– Książki? – Surbi uniósł brew.

– Tak tylko paplam. Chodziło mi o to, że szmat czasu siedziałeś na ławce rezerwowych.

– Ławce rezerwowych?

– Tak tylko paplam...

Odetchnęła i przymknęła oczy. Przyjemnie być czasem damą w opałach.

– Też się cieszę z twojego towarzystwa.

Otworzyła powieki. Cholera, chyba to też powiedziała na głos. Niemniej dalej przy niej stał, więc może bycie szczerą nie było aż takie złe? Na wszelki wypadek zacisnęła mocniej usta, by już nic więcej przypadkiem się nie wymsknęło. Drużyna na szczęście zbierała się w dość żwawym tempie, więc wkrótce ruszyli na targowisko.

– Czego my tak właściwie szukamy? – zapytał Arcytymon.

– Sprzętu do walki ze smokiem – odparowała Halinka.

– Tylko że takiego sprzętu nie ma – odparował czarodziej.

– To, w jaki sposób zabijacie smoki?

– Prawie w ogóle. – Arcytymon wzruszył ramionami. – To inteligentna rasa, z którą na szczęście da się dogadać. Na przykład taka Kruszynka i księżniczka to przyjaciółki z dzieciństwa. Po dziś dzień nikt nie rozumie, czemu smoczyca ją porwała. Rada Smoków...

– Macie radę smoków?! – Halinka wytrzeszczyła oczy.

– ...potępiła ten czyn. – Czarodziej zignorował jej pytanie. – Obiecali też na szczęście brak odwetu w przypadku zgonu Kruszynki.

– Aha... a nie mogliby, sama nie wiem, tak jakoś po prostu pomóc? – Halinka łypnęła na stragany. Już niedaleko.

– Wielokrotnie już wysyłali Kruszynce wyrazy oburzenia – zapewnił Aryctymon.

– Czyli są bezużyteczni.

– Wręcz przeciwnie, gdy chcą, to potrafią.

Halinka westchnęła. Robiło się coraz bardziej nieciekawie.

– To śmierdzi – mruknęła.

– Co konkretnie? – zapytał Arcytymon.

– Kruszyna działa za cichym przyzwoleniem smoczej rady, a w dodatku jest przyjaciółką z dzieciństwa księżniczki.

– No i?

– Naprawdę nie widzisz połączenia?

– Chyba mi umyka.

– To brzmi, jakby całe porwanie było ustawione.

Arctymon zmarszczył czoło, po czym stanowczo powiedział:

– Nie.

– Co, „nie"? – odburknęła.

– Księżniczka by tego nie zrobiła. Za bardzo kocha królestwo i swoich ludzi.

– A może ma zwyczajnie dosyć? Troszczenie się o wszystkich i wszystko to dość duża odpowiedzialność – zauważyła Halinka.

– Nie. – Arcytymon skrzyżował ręce na piersi. – To, co mówisz, brzmi sensownie, lecz za bardzo nie pasuje do jej postaci.

– Ludzie się zmieniają.

– Nie ona.

– Każdy ma czasem dosyć.

Tymon pokręcił głową tak definitywnie, że Halinka nie miała już żadnych wątpliwości co do sensu dalszej dyskusji.

– Czy wy się przypadkiem nie znacie? – upewniła się.

– Znamy – odparł sucho mag.

– Coraz lepiej... – mruknęła Halinka. – W takim razie wróćmy do początku.

– Czyli?

– Jak zabijaliście smoki, zanim nauczyliście się żyć w zgodzie?

– Najczęściej przy pomocy czarodziei.

– Czyli będziemy improwizować – westchnęła Halinka.

– Macie tu może magiczny oręż? – zapytała Elein. Odczytała z jej miny, że tylko czekała na dobry moment, żeby dołączyć do konwersacji.

– Mamy – zgodził się Arcytymon. – Ale ciężko go znaleźć.

– Czy uważasz, że znajdziemy to tam? – Orion wskazał targ.

– Prawdopodobnie.

– Damy radę sprawdzić jakość stali – zapewnił Damian.

– Ale skąd będziemy wiedzieć, czy to-to magiczny gruchot, czy też nie? – dokończył Daniel.

– W tym akurat mogę pomóc – oznajmił Arcytymon.

– Wspaniale. – Halinka klasnęła w dłonie. – W takim razie potrzebujemy czegoś z odpornością na ogień.

– I na pazury – zauważył Olaf.

– I na pazury też – zgodziła się Halinka.

– No i broni, która przetnie się przez łuskę smoka – dokończyła Elein. – Mój miecz pewnie da radę, ale jedno ostrze to trochę mało. – Poklepała się po czarnej rękojeści wystającej nad prawym barkiem.

– Mamy też to. – Orion wskazał „Ekskaligbur", który niósł oparty o bark. – Co prawda nie nadaje się do walki w zwarciu...

– Ale może zestrzelić smoka – zapewniła Halinka.

– Źle mi z tym, że magiczny miecz nie służy do cięcia – mruknęła Elein.

– Drugi raz robiłam artefakt! – Z jakiegoś niejasnego powodu Halinka czuła się dotknięta tą uwagą. – I tym razem zrobiłam to podświadomie.

– Rewolwer wyszedł ci super – zapewnił Surbi.

– Lizus – prychnęła Elein.

– Mów, co chcesz, ale w pojedynku miecz kontra rewolwer, nie postawiłbym na miecz – odparował Surbi.

Halinka wyłączyła się na dalszą dyskusję i skupiła zmęczony umysł na najbliższym straganie. W jej uszy gwałtownie wdarła się kakofonia krzyków handlarzy.

– Dołożysz pan paręnaście knurków, a wóz będzie jeździć i jeździć!

Albo...

– Koła stare, ale kręcą się jak nowe!

Lub...

– Panie, taką rdzę to się szlifuje i szlachtuje dalej. To miecz bojowy, nie do parad!

Halinka wodziła oczami po straganach. Namierzyła już sprzedawcę wozu i zardzewiałych ostrzy. Wypatrzyła też człowieka, który przywiązał osłowi poroże do głowy i uparcie się kłócił z kupującym, że to najprawdziwszy jelorożec.

– Hej! Wy tam! Chodźcie! – Mężczyzna w czepku gorączkowo machał do nich zza straganu. – Ja tu mam topór magiczny! Krasnoludzki!

Halinka spotkała się wzrokiem z Surbim. Chyba miał podobne wątpliwości, no ale wypadałoby chociaż spojrzeć.

Drużyna zbliżyła się, a Damian wyciągnął z rąk sprzedawcy topór wojenny, który następnie zważył w dłoni.

– Strasznie lekki – zauważył.

– Bo to obszczydian!

– Obsydian – poprawił go Arcytymon.

– Dobra, dobra – prychnął Sprzedawca. – Chroni przed ogniem.

– A na co nam topór chroniący przed ogniem? – Elein uniosła brwi.

– Jak to na co?! Jak niby chcesz zabić smoka bez mojego topora?! Chcesz spłonąć żywcem?!

– Wolę po śmierci – odparowała. – Skąd wiedziałeś, że chcę zabić smoka?

– Wyglądacie mi na smokobójców – wyjaśnił handlarz. – Wczoraj mieliśmy tu takich od groma.

Halinka zmarszczyła czoło, a więc nie tylko oni szli śladem Kruszynki.

– Dobrze, to jeszcze mi wyjaśnij, w jaki sposób topór ochroni mnie przed ogniem? – drążyła Elein.

– Potniesz płomień na drobne iskierki i po kłopocie. – Sprzedawca postukał się w skroń.

Elein przewróciła oczami i zachęciła gestem Arctymona, by sprawdził broń.

– Nie ma w nim ani krztyny magii – zawyrokował czarodziej.

– Na pewno jest! – zapewnił handlarz. – Krasnolud płakał, jak sprzedawał!

Olaf również sięgnął po topór i delikatnie go obstukał:

– Jest pusty w środku – zauważył.

– Twoja matka jest pusta w środku! – zirytował się handlarz. – Dobry topór w technologii szkieletowej!

– Aha. – Orion skrzyżował ręce. – A na czym ta technologia polega?

– Nie to nie! – Sprzedawca wyrwał z rąk Olafa topór i poprawił swój czepek. – Chcecie stracić okazję?! Droga wolna! Ale mam też elficki miecz z trawy!

Drużyna synchronicznie ruszyła dalej.

– Mam też kamień z napisem „Smok"! – wołał w ślad handlarz. – Kamień! Z napisem! „Smok"!

Halinka potknęła się i oparła ciężko o Surbiego. Przypadkowa referencja do disco polo trafiła jak pijany myśliwy w wielbiciela grzybobrania. Dzisiejszy dzień i tak już za bardzo przywodził na myśl czasy, które wolała zostawić już za sobą. Klepnęła się w policzek, by dojść nieco do siebie. Rzędy straganów ciągnęły się i ciągnęły, tworząc nieregularne uliczki. Właściwie cały rynek kojarzył się jej przez to z siatką, w której to ona była rybką.

– Koń już ma swoje lata, nie ma co się dziwić, ale mogę poratować piosenką...

Halinka zerknęła na starą klacz, a dalej na kupca, który tańczył i fałszował:

– Nasz konik nie taki, jak inne rumaki! Parim pa-ra-ra!

Chyba nic tu nie znajdą.

– Panie, pracowałem u kowala i się znam na stali. Kitu bym nie wciskał. Jak mówię, że zabijesz tym smoka, to zabijesz.

Halinka zdecydowanie zbyt często słyszała coś o smokach. Najwyraźniej Kruszynka stała się dźwignią handlu. Kroczyła dalej między straganami, próbując określić na oko, który ze sprzedawców wzbudzał zaufanie. Jak dotąd wszyscy mieli chytre gęby, które kojarzyły się z lisem w kurniku.

– Z tą tarczą dziadek chodził tylko na parady! – Mężczyzna poklepał okrągłe drewno. – Kompletnie ognioodporna! – Uderzył krzesiwem przy tarczy, która nagle stanęła w płomieniu, by po chwili zgasnąć. – Kupujecie?

Halinka zorientowała się, że mówił do niej. Podeszła bliżej i chwyciła tarczę, którą następnie podała Olafowi.

– Solidna – oznajmił brodacz. – Ale czy magiczna?

Arcytymon dotknął drewna.

– Niemagiczna – natychmiast wtrącił się handlarz. – Tak tylko żartowałem. Nie zauważyłem z wami jaśnie czarodzieja.

– Mogę rzucić na nią kilka zaklęć – westchnął Arcytymon. – Ale miejcie świadomość, że wytrzyma najwyżej dwie lub trzy wiązki płomieni. Tworzenie zaklętego oręża to nie jest moja specjalność.

– Mogę zaproponować specjalną zniżkę dla przyjaciół czarodziei. – Handlarz uśmiechał się niczym dziecko przyłapane na gorącym uczynku. – Piętnaście knurków.

– Pięć – wtrącił się Damian.

– Dziesięć!

– Siedem.

– Zgoda! – Handlarz wyciągnął skwapliwie dłoń.

– Ech... – Damian odliczył niechętnie monety i je wręczył. – Co tam jeszcze masz? Za kolejną dam sześć, bo próbowałeś nas orżnąć.

Halinka patrzyła z podziwem na wypchaną po brzegi sakiewkę przyjaciela. Kiedy zdążył aż tak się obłowić? Czyżby w klasztorze? Odwróciła głowę, by się za bardzo nie gapić, a wtedy jej uwagę skupiła zakapturzona postać. Było w niej coś znajomego, jak gdyby widziała już gdzieś ten charakterystycznie lekki, lecz czujny chód. Zanim zdążyła sobie przypomnieć, postać skręciła w kolejną uliczkę, a jej wzrok przeniósł się na...

Handlarza dziecko?!

Przetarła oczy, lecz im dłużej to obserwowała, tym bardziej wierzyła w to, że najwyżej dwulatek właśnie negocjował z kimś cenę, gdy młody chłopak szorował mu zawzięcie obsrany tyłek. Ciekawość wygrała. Odłączyła się od drużyny i ruszyła w kierunku straganu. Gdy już przestała się wreszcie niegrzecznie gapić na dzieciaka, zdała sobie sprawę, że kram wyróżniał się na tle pozostałych. Szeroką budkę wykonano z solidnych belek, a nie z przypadkowych szmat i desek jak pozostałe, a do tego szyld nad nią mienił się kolorami, jak gdyby ktoś zaczepił na nim żarówki.

– Przepraszamy. – Chłopak chlusnął wiadrem z pomyjami w pustą alejkę. – Będziemy przez jakąś godzinę nieczynni. – Wskazał dziecko. – Tata musi pójść na drzemkę.

– Wcale nie! – Dwulatek tupnął ze złością nogą. – Nie chcę! Nie muszę! Nie będę!

– To dziecko to twój ojciec? – upewniła się Halinka.

– Nazywa się Bolan – wyjaśnił chłopak. – Choć od czasu wypadku wszyscy mówią na niego Bobolan...

– Wypadku? – zapytała.

– Tata był najlepszym płatnerzem magicznym... – Chłopiec nie wiedział, co zrobić z rękami.

– A więc wypadek natury magicznej – zawyrokował niski głos obok.

Halinka podskoczyła i zerknęła na Olafa po swojej prawicy.

– Też mnie zaciekawił – wyjaśnił brodacz, po czym szybko uchylił się przed rzuconym w niego hełmem. – Zobaczyłem, że idziesz, to poszedłem za tobą.

– Niegrzecznie! – oburzyło się dziecko. – Stój w miejscu, jak rzucam!

– Tata, nie rzucaj w klientów! – zażądał syn ojcowskim tonem.

– Ale...

– Żadnych „ ale", tak po prostu nie wypada!

– Ale...

– Nie dostaniesz mleka, jeśli dalej będziesz się tak zachowywać!

– Niegrzecznie!

– Otóż to! Twoje zachowanie jest niegrzeczne!

– Twoje! – dziecko wskazało swojego syna palcem. – Mleka! Żałujesz!

– Bardzo przepraszam. – Chłopiec ukłonił się w ich kierunku. – Zwykle ma więcej rozumu, ale dziecinnieje, gdy jest zmęczony.

– No tak... – Halinka podrapała się w potylicę. – A może macie coś na ogień?

– I na pazury – dodał Olaf.

– I na pazury – zgodziła się.

– Mamy, ale muszę najpierw położyć tatę spać – tłumaczył syn. – To chwilę zajmie, bo wczoraj nauczył się chodzić i mocno przeżywa.

Faktycznie dziecko radośnie tuptało nogami i popiskiwało. Następnie sięgnęło po naramiennik i rzuciło w Halinkę, która zręcznie go złapała, by się przyjrzeć wykończeniu. Nie znała się zbytnio na broni, ale podobały jej się wygrawerowane ornamenty-gałązki. Przekazała naramiennik Olafowi, który długo go oglądał. Wreszcie kiwnął z uznaniem. W międzyczasie chłopiec trzymał już dziecko na rękach i nim kołysał. Bobolan wyglądał, jakby miał zaraz odpłynąć, lecz nagle wytrzeszczył oczy, usiadł na rękach swojego syna i wskazał kogoś za plecami Olafa. Halinka obejrzała się. Stał tam J-baba.

– Hm! – Bobolan znowu wskazał go palcem.

– To jest jakiś pan – cierpliwie wyjaśnił syn.

– Hm!

– To nadal jest ten sam pan.

– Hm!

– A może spróbujesz zasnąć?

– Pan! Pan! Czarny Pan!

Halinka zerknęła na J-babę i mimowolnie wyobraziła go z płaskim nosem i z różdżką w robotycznej dłoni. Ciekawie jakby się potoczyły się wydarzenia powieści „Brudny Harry Portier", gdyby czarnoksiężnikowi też zacinały się ręce?

– Czy mówiłem już, że nie lubię tego świata? – mruknął J-baba.

– Przejdzie ci, gdy już załatwimy ci zbroje – zapewniła Halinka.

– Przepraszam, czy mógłby pan potrzymać mojego ojca? – poprosił chłopiec J-babę.

– To twój ojciec?! – J-baba wytrzeszczył oczy.

– Tata był najlepszym...

– Wypadek magiczny – skróciła Halinka. – Weź dzieciaka i spróbuj przyspać. Wtedy chłopak pokaże nam trochę sprzętu.

– Co kurwa?! – żachnął się J-baba.

– Zgoda. – Syn skwapliwie wcisnął ojca w ramiona J-baby. – Proszę kołysać.

– Właśnie! – Halinka poklepała J-babę po ramieniu. – Proszę kołysać. I uważaj, żeby ci się nie zacięły ręce.

– To się dzieje wbrew mojej woli! – warknął J-baba.

– To potrwa tylko chwilę – zapewnił syn, po czym zaczął gorączkowo przeglądać coś pod ladą.

– Wspina się po mnie! – jęknął J-baba. – Teraz usiadł mi na szyi i wierzga nogami!

– Świetnie ci idzie – zapewniła Halinka. – Co tam masz? – zapytała chłopaka.

Młodzieniec wyłożył pudełko pełne dziwacznych amuletów, ale zanim zdążyła się im dobrze przyjrzeć, wylądował na nich skórzany napierśnik, spodnie oraz naramienniki nabite ćwiekami.

– Klasyczny zestaw smokobójcy... – Chłopiec wyciągnął spod rzeczy jeden z amuletów; czerwony trójkąt skierowany w górę. – To na ogień. – Klepnął dłonią skórzaną zbroję. – A to na pazury. – Wyjął nóż, który zamaszyście wbił w ladę, by następnie przeszorować nim po tkaninie, która zaiskrzyła niczym blacha. – Niestety nie uratuje przed zmiażdżeniem. Mój tatko pracował nad tym, ale nie zdołał dokończyć.

Halinka popatrzyła na Bolana, który już smacznie drzemał w mechanicznych rękach J-baby. Mężczyzna usiłował go podać Olafowi, lecz kończyło się to pokwękiwaniem i dalszą porcją kołysania. Ostatecznie stanęło na tym, że Olaf trzymał ręce pod kończynami J-baby na wypadek, gdyby zdarzył się wypadek.

– Mogę zerknąć na amulet? – zapytała.

Chłopiec spełnił prośbę. Dotknęła trójkąta. Nieprzyjemne mrowienie szybko rozniosło się z koniuszków palców aż do barku. To coś wysysało z niej energię!

– Lepiej nie dotykać bez potrzeby skórą – pouczył chłopiec. – Przestaje wtedy czerpać z otoczenia. Jeśli musisz trzymać dłonią to za wisiorek.

Halinka krótko zastanowiła się, po czym włożyła na szyję amulet i zbliżyła do ogniska naprzeciwko, gdzie kilku mężczyzn piekło mięso na ogromnych rusztach. Zanim którykolwiek z nich zdążył zaprotestować, wsadziła rękę do ognia. I nic się nie stało.

– Za bardzo ryzykujesz.

Halinka odwróciła się, by dostrzec niezadowoloną minę Surbiego tuż obok jej własnej.

– Czułam, że jest magiczny – tłumaczyła się. – A w razie czego, mogę się uleczyć. – Chyba...

– Mogłaś na nas poczekać.

Halinka rzuciła okiem za jego plecami. Faktycznie pozostali już dołączyli do Olafa i J-baby, który uciszał ich głośnymi syknięciami.

– Arcytymonie, pozwól no! – zawołał Surbi.

J-baba pogroził mu metalową pięścią.

– Faktycznie, nie zauważyłem tam śpiącego dziecka – mruknął rewolwerowiec. – Skąd on je w ogóle wytrzasnął?

– To długa historia – ucięła Halinka. – Nie potrzebuję czarodzieja, wiem, że ten artefakt jest magiczny.

– Ale nie wiesz, jak działa.

– Domyślam się...

– Dlatego zweryfikujemy.

– Surbi, sama robiłam magiczne artefakty. Potrafię je rozpoznać.

Rewolwerowiec zawahał się, lecz Arcytymon, tak czy inaczej, już tu szedł, a po chwili bez pytania sięgnął pod amulet na szyi Halinki i wytrzeszczył oczy.

– Trzeba z tym ostrożnie! – forsownie ściągnął wisiorek z szyi Halinki i ruszył zamaszyście w stronę kramu Bolana. – Czemu to czerpie energię z ludzi?! – Stuknął amuletem o blat i skwapliwie cofnął od niego rękę.

– Noż kurwa mać, cicho być – syknął J-baba. – Nie widzisz, że dziecko śpi?

Arcytymon uniósł przepraszająco ręce.

– Gdy się walczy ze smokiem, łatwo wyczerpać potencjał magiczny otoczenia – wyjaśnił chłopiec. – Wtedy należy chwycić amulet w gołe ręce i uciekać jak najdalej. To ostatnia deska ratunku.

Arcytymon spokorniał i łypnął na trójkąt zamyślony.

– Tak, jak mówiłam – westchnęła Halinka. – Potrafię rozpoznać magiczne artefakty. Jak się nazywasz? – zapytała chłopca.

– Gal – odparował.

– Będziemy potrzebowali amuletów dla całej drużyny.

– Mam dwa. – Gal pokręcił głową. – Zbroi też zostało ze trzy sztuki.

– Trochę mało – mruknęła Halinka.

– Spóźniliście się o dzień – wyjaśnił chłopiec. – Wczoraj mieliśmy tu pełno smokobójców.

Halinka kiwnęła bliźniakom, którzy synchronicznie się zbliżyli.

– Pogadajmy o cenie. – Damian zatarł ręce.

– A może wolałbyś partyjkę kości? – Daniel uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Chłopaki... – upomniała ich Halinka. – Tymonie, sprawdzisz dziecko? Tak właściwie to dorosły, lecz po wypadku magicznym.

Arcytymon kiwnął i ostrożnie chwycił Bobolana w ramiona. Zrobił to tak zręcznie, że maluch tylko stęknął, ale się nie obudził.

– Nie ma już ani śladu magii, która to uczyniła – mruknął. – Ale to dobra wiadomość. Znaczy, że bardziej już się nie odmłodzi. Jest najzwyklejszym dzieckiem.

– Da się go jakoś postarzyć? – zapytała Halinka.

– To skomplikowane. – Czarodziej odruchowo bujał drzemiącym dzieckiem. – Taka magia jest nieetyczna, stąd mało kto nią włada. Nawet jeśli kogoś znajdziecie, raczej będzie to renegat magiczny, po którym można się spodziewać wszystkiego. Moim zdaniem najprościej będzie po prostu poczekać, aż sam podrośnie.

– Wszyscy magowie tak mówią – mruknął Gal. – A to ja muszę zmieniać pieluchy...

– Matka ci nie pomaga? – zapytała Halinka.

– Mówiła, że nie jest od tego.

– Zostawiła was?! – żachnęła się.

– Nie, mama bierze nocki, a ja dnie – wyjaśnił Gal.

– A gdzie jest teraz? – drążył Olaf.

– Handluje chlebem kilka stoisk dalej. Miałem jej podrzucić ojca, jak już zaśnie.

– Wszystko pięknie, ale mnie zastanawia czy macie licencje na handlowanie artefaktami magicznymi...

– Tymonie... – upomniała go Halinka.

– Zwykła ciekawość – zapewnił czarodziej. – Przecież nie doniosę na nich klasztorowi z wiadomych przyczyn.

Halinka już otwierała usta, lecz jej uwagę ponownie skupiła dziwna postać, która przemknęła kilka stoisk dalej. Zdecydowanie poznawała ten chód! Halinka wyminęła Arcytymona i puściła się biegiem za „nieznajomą". Doścignęła ją bez trudu i chwyciła za ramię, a następnie szarpnęła za kaptur. Swietłana gapiła się na nią beznamiętnym wzrokiem, jak gdyby chciała powiedzieć „no i co teraz?".

– Wiedziałam – syknęła Halinka.

– Puść mnie – zażądała Swietłana.

– Najpierw to ja ci wygarnę! Nie mogę uwierzyć, że po tym wszystkim po prostu wróciłaś do Szarego!

– To twój problem.

– Rozczarowałaś mnie! Sądziłam, że zostało w tobie choć trochę kręgosłupa!

– Myliłaś się.

– Najwyraźniej! Czyli co? Jako wolny człowiek dalej sprzedajesz duszę diabłu?!

– Sprzedałam ją raz. Po tym już nie ma odwrotu.

– A więc znowu jesteśmy wrogami. Może i dobrze...

– Może. – Swietłana chwyciła rękę Haliny, którą tamta trzymała ją za kaptur, po czym zrobiła coś, co sprawiło, że Halinka wylądowała plecami na twardej ziemi. – Wracaj do domu, Ulańska. Nic tu po tobie.

Halinka z trudem złapała oddech i bardziej zmusiła się, by zerwać na nogi. Orion, Surbi i Elein już pędzili w jej stronę.

– Znalazłam... Swietłanę... – wykrztusiła, po czym wskazała palcem umykającą postać, która usiłowała zniknąć między straganami.

Przyjaciele puścili się w pościg. Halinka również nie próżnowała, lecz zanim uczucie zatkanego korka w tchawicy kompletnie minęło, została w tyle i, co gorsza, utknęła w tłumie.

– Przepraszam! – Przecisnęła się obok opasłego mężczyzny w szatach szlacheckich. – Przepraszam! – Niemal zderzyła się ze starą mieszczanką z czepkiem na włosach. – Uwaga! – Wyminęła dwóch chłopów niosących kosze z warzywami. – Uwaga!!!

Nie zdążyła. Grzmotnęła z impetem w czyjeś twarde plecy. Zanim się od nich odkleiła, stwierdziła w duchu, że ciemna szata mężczyzny była zaskakująco miękka i przyjemna.

– O wilku mowa...

Halinka odskoczyła, słysząc ten głos. Mężczyzna, z którym się zderzyła, obrócił się i nagrodził ją chytrym uśmiechem.

– To jest właśnie Halina Ulańska, o której wspominałem – oznajmił.

Dodał jeszcze wiele innych nijakich tekstów, lecz chwilowo nie potrafiła się na nich skupić. Za bardzo ją zajmowało studiowanie pogodnej twarzy dżina. Ze wszystkich osób na targowisku zderzyła się właśnie z nim! W pierwszym odruchu chciała krzyknąć „NO NIE WIERZĘ" i być może dodać pomiędzy kilka soczystych przecinków, lecz gdy szok wreszcie minął, stwierdziła, że to nie przypadek. Dżin zapewne od dawna kręcił się po okolicy i czekał na odpowiednio teatralny moment, by się objawić niczym wysypka po wątpliwym burgerze.

Ostatni skończył mówić. Przesunął się, odsłaniając kolejną postać – młodą chłopkę ze słomianym kapeluszem, który wyglądał tak obco, jak gdyby sprowadziła go z kompletnie innego świata.

– Halinka, poznaj Trzecią – przedstawił ją dżin.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top