5.2 Milczenie kota

Halinka ruszyła dalej. Numeracja pokoi na parterze zaczynała się od czterech setek, a więc założyła sobie, że najpewniej jej pokój musi być wyżej. Spróbowała skorzystać z windy, lecz widząc sanitariuszy, którzy wnosili poszkodowanego na noszach schodami, udała się ich śladem. Niestety, kolejne piętro ją zaskoczyło. I nie chodziło o to, że część pacjentów leżała na szpitalnych kojach na środku korytarza, ani też o to, że pozostali (w tym kaszlący i smarkający) stali jeden na drugim i podpierali ściany, gdyż zabrakło ławek. Numeracja zaczynał się tu od dwustu!

Halinka wbiegła schodami wyżej i przystanęła przed uchylonymi drzwiami, na których widniał numer trzysta siedem.

– Co do diabła! – warknęła.

– A któż to wzywa samego Beelzebuba w świętym miejscu? – Kapłan wynurzył się z pomieszczenia i uniósł księgę okraszoną wizerunkiem kwiatu lotosu umieszczonego na środku symbolu yin i yang.

Halinka nie potrafiła zdecydować, którą religię reprezentuje mężczyzna. Ubrał się w jednolitą czarną szatę, a jednocześnie założył bizantyjską mitrę, spod której wystawały pejsy. Przypominał postać z gier wideo, która ubrała poszczególne elementy z kompletnie różnych zestawów, aby podnieść swoje statystyki.

– Pan – odparła bez wahania.

– Proszę nie wzywać imienia złego nadaremno – pouczył kapłan. – Leczymy tu ludzi.

– Leczycie? – Halinka zajrzała do środka pokoju, który okazał się kapliczką, i aż wytrzeszczyła oczy. Ktokolwiek nie urządził pomieszczenie, zapomniał o różnicach i konfliktach między poszczególnymi grupami wiernych i po prostu zawiesił na ścianach każdy możliwy symbol religijny. Zobaczyła także rabina oraz księdza, którzy prowadzili szeptem nabożeństwo jeden obok drugiego, gdy młoda bhikkhuni medytowała na środku ołtarza. – Co do diab...

– Hej! – zirytował się kapłan.

– A tak, przepraszam... – wydukała.

– Pani chyba jest zbłąkaną owieczką. – Kapłan pogroził jej żartobliwie księgą. – Może zechce pani dołączyć? Uzdrawiamy ciało i duszę.

– Ja... – Zawahała się. – Jest pan pewien, że nie jesteśmy w dowcipie?

– Co pani ma na myśli?

– Przychodzi rabin, ksiądz i buddyjski mnich do szpitala... – Odchrząknęła. – Chyba naprawdę muszę do psychiatry... Do widzenia.

– Niech moc będzie z panią. – Kapłan zatoczył dłonią krąg.

– I z duchem twoim – odparła machinalnie, po czym przyśpieszyła kroku.

– Proszę pamiętać, że jest pani tu zawsze mile widziana! – zawołał kapłan jej w ślad.

Halinka już pędziła schodami na dół. Coraz mniej wierzyła swoim oczom. Zdecydowanie oszalała! Szpitale przecież tak nie wyglądały! Nic a nic! Chociaż... Kiedyś dentysta wyrwał jej przez przypadek zdrowego zęba, a ojcowi zaszyli skalpel w brzuchu. Uczepiła się tej myśli. Może zwyczajnie standardy lecznicze aż tak się pogorszyły? Oby tak!

Gdy znowu znalazła się na parterze, pozwoliła nogom obrać kierunek. Półprzytomnie gapiła się na numery pokoi. Pięćset dziesięć, trzysta jeden, cztery, sto osiem, siedemset czternaście...

Zatrzymała się, po czym cofnęła cztery kroki. Sto osiem! Znalazła go! Tylko gdzie tak właściwie była? Wróciła się do korytarza i zmierzyła krytycznie mroczną wnękę, w której znajdował się pokój psychiatry. Na ścianach widniały malowidła postaci z bajek takie jak niepokojąco uśmiechnięta myszka w różowych spodenkach, piesek w czapeczce bądź kaczor w stroju księżycowej czarodziejki. Halinka w duchu stwierdziła, że wolałaby ciemną uliczkę, w której czaiłby się Mio z Tancernych, kilku klaunów-narkomanów oraz seryjny morderca.

Wślizgnęła się do środka. Gabinet ją zaskoczył. Spodziewała się śnieżnobiałych ścian, leżanki oraz mężczyzny w okrągłych okularach o siwej i starannie przystrzyżonej brodzie. Tymczasem malutki pokoik przypominał rozmiarami składzik wuefisty z tą różnicą, że zamiast sprzętów sportowych na półkach znalazły książki oraz dziwaczne bibeloty takie jak skarbonki, figurki dinozaurów oraz słoiki z przetworami. Przez zasłoniętą roletę ledwo przedzierały się promienie słońca, które padały na łysinę mężczyzny w fartuchu medycznym. Psychiatra siedział na obrotowym krześle i chrapał głośniej od alarmu samochodowego.

Halinka pstryknęła włącznik. Podłużne żarówki wpierw zamigotały, jak gdyby zapomniały, że znajdują się w szpitalu, a nie na dyskotece, aż wreszcie wpadły w jednostajny rytm świecenia i wygaszania, podczas którego co najmniej jedna zawsze dawała białe światło. Lekarz zmarszczył czoło, mruknął coś przez sen, a następnie obślinił szklany blat. Halinka trzasnęła drzwiami. Psychiatra poderwał się jak na baczność, wytrzeszczając wyłupiaste oczy. Po chwili pełnej mrugania i potrząsania głową skupił się wreszcie na niej.

– Dzień dobry, nazywam się Maciej Nibytam. – Odkleił od policzka żółtą karteczkę samoprzylepną. – W czym mogę pomóc?

Halinka zbliżyła się, usiadła bez słowa naprzeciwko i otaksowała go sceptycznym spojrzeniem. Lekarz nie wyglądał rzetelnie. Odnosiła wręcz wrażenie, że potrzebował pomocy psychiatrycznej bardziej niż ona sama.

– Wydaje mi się, że zwariowałam... – spróbowała. – Niech pan usiądzie. Czuję się dziwnie, gdy pan tak nade mną góruje.

– Słusznie. – Maciej klapnął na fotel. – Może whisky?

Halinka poczuła, jak krew odpływa jej od twarzy, a żołądek zaczyna wirować niczym bęben w pralce. Zaprzeczyła stanowczym wymachem ręki.

– Szkoda – westchnął lekarz. – Ciężko się słucha takich rzeczy na sucho...

– Jest pan lekarzem! Wytrzyma pan! – warknęła.

– Ma pani rację – zapewnił Maciej. – Moja poprzednia wypowiedź była testem, który przeszła pani pozytywnie.

Halinka zmrużyła oczy, łypiąc na niego spode łba. Psychiatra natomiast uśmiechnął się niewinnie.

– Proszę opowiadać – zachęcił.

– Czy uważa mnie pan za atrakcyjną kobietę? – zapytała.

Lekarz kilkukrotnie zamrugał.

– Obawiam się, że nie w tej chwili – odrzekł dyplomatycznie. – Ale jeśli pani zaczeka, zażyję sildenafil, a wtedy...

– Proszę niczego nie zażywać – ucięła Halinka. – Pańska pierwsza reakcja mi odpowiada. Od pewnego czasu staram się prezentować tak odpychająco, jak tylko potrafię, a mimo to z jakiegoś powodu interesuje się mną młody milioner.

– No cóż... Eee... Gratuluję?

– Nie gratuluję! – Uderzyła pięścią o stół z taką siłą, że wysłużona klawiatura podskoczyła, a kineskopowy monitor zadrżał niczym kołyszący się piesek w samochodzie. – Nie widzi pan, że to nie ma żadnego sensu? Nie jestem atrakcyjna! Pracuję w byle jakiej pracy, a moimi zainteresowaniami są literatura rozrywkowa, gry komputerowe oraz seriale! Nie mam niczego w swojej osobowości, co zdołałoby skłonić potencjalnego milionera do zainteresowania się mną, i po prawdzie odpowiada mi to! Dlaczego zatem to się wydarzyło?

– Może ma pani niecodzienne poczucie humoru? – Psychiatra wzruszył ramionami. – Albo zwyczajnie zaniżoną samoocenę?

– A może „mój" milioner jest zwyczajnie seksualnym degeneratem? – przedrzeźniła.

– I widzi pani? Sarkazm! – Maciej klasnął w dłonie. – Jeden z przejawów inteligencji.

– A najczęściej zwyczajnie świadectwo braku szacunku – odparła.

Lekarz ziewnął:

– Czy to już cała historia? – zapytał. – Bo się waham, czy zażyć dopaminę...

– Nie cała.

– A zatem dopaminka! – Psychiatra zatarł ręce i otworzył szufladę w biurku.

Tym razem to Halina wytrzeszczyła oczy. Środek był pełen posegregowanych leków! Maciej sięgnął do przegródki z napisem „DOP", błyskawicznie wyjął tabletkę i wrzucił do ust. Mógłby bodaj popić...

– Proszę kontynuować – polecił, zamykając szufladę.

– Chodzę na sekcję sztuk walki z niedźwiedziami – wyznała. – Dosłownie z niedźwiedziami!

– Widziałem ostatnio jednego w telewizji, jak walczył w oktagonie! – podchwycił Maciej. – Nazywał się... Misza?

– Grisza – poprawiła Halinka. – Chodzę z nim na sekcję.

– Trenuje pani z Griszą?! – ucieszył się psychiatra. – A załatwi mi pani autograf?

– Jaki do licha autograf?! – zirytowała się. – Jest niedźwiedziem! Nie umie pisać!

– No tak... – Maciej zmarkotniał. – A może odcisk łapy?

– Nie dziwi pana niedźwiedź w oktagonie? – nie wytrzymała.

– Czemu miałby? Wcześniej patrzyłem, jak ludzie boksowali się z kangurami. – Maciej zachichotał. – Świetna zabawa.

Halinka zmrużyła powieki i w myślach policzyła do dziesięciu.

– Kot! – warknęła. – Mam gadającego kota!

Maciej sięgnął do kieszeni fartucha, z której wyjął notes i długopis. Wreszcie!

– Czy namawia panią do przechodzenia drogi na czerwonym świetle? – zapytał.

– Co? – żachnęła się Halinka. – Skąd to się wzięło?

– A zatem inny przypadek niż u mnie... – szepnął Maciek, robiąc szybką notatkę. – Co w takim razie robi pani kot?

– Głównie żłopie piwo i żre kocimiętkę. Albo się nią naciera. W zależności od humoru...

Lekarz kiwnął, zachęcając do dalszego mówienia.

– Nader często prosi też o rybkę – ciągnęła Halinka. – Jednakże czasem pomaga mi poradzić sobie z rzeczywistością i muszę przyznać, że robi znacznie lepszą robotę niż pan.

– W takim razie, czemu pani nie skorzystała z jego pomocy? – zapytał Maciej.

– Bo nagle przestał gadać! W ogóle! Tylko miauczy!

– A więc problem rozwiązany? – Psychiatra uniósł brwi.

– Wcale nierozwiązany... – Halinka ledwo powstrzymywała łzy. – Ten świat mnie przerasta, a ja... właśnie straciłam przyjaciela, który rozumiał mój ból. – Otarła powieki. Że też rozkleiła się w takim miejscu i przed takim typem!

– Co jeszcze panią przerasta? – ciągnął lekarz.

– Wysypisko młodych milionerów, ignorancja ludzi, nawet ten szpital. Na litość boską czy widział pan kapliczkę?

– A zatem brak tolerancji re-li-gijnej – mruknął Maciej, robiąc kolejną notatkę.

– Nie o to chodzi! – zaprzeczyła. – Po prostu takie rzeczy nie zdarzają się z dnia na dzień bez żadnego wyjaśnienia!

– Proszę pani, widzę, do czego to zmierza. – Lekarz odłożył notes i przyjrzał się jej surowo. – Chce pani dostać receptę i zwolnienie.

– Co?!

– Jest pani uzależniona. – Maciej sięgnął drżącymi palcami do szuflady i wyjął z niej kolejną pigułkę, którą błyskawicznie połknął. – Proszę mi zaufać, potrafię rozpoznać objawy jak mało kto. Trudności z rzeczywistością, które pani doświadcza, są niczym innym, tylko efektem odstawienia. Jeśli mam zgadywać „leczy się" pani alkoholem.

– Mistrzowska dedukcja – zakpiła Halinka. – Powinien pan rzucić pracę i zatrudnić się jako detektyw.

– Wyparcie jest naturalną koleją rzeczy – zapewnił Maciej. – Nie ma się czego wstydzić. Wypiszę pani zwolnienie aż do końca tygodnia.

– Och dziękuję – odparła. – Cóż bym bez pana zrobiła? Na taką wizytę z pewnością warto zaczekać dziesięć lat! – Halinka poważnie obawiała się, że utraciła zdolność porozumiewania bez użycia sarkazmu.

– Spokojnie. – Maciej uniósł dłonie. – Nie zostawię panią na lodzie. Wypiszę pani „leki". – Mrugnął porozumiewawczo. – Pozwolą radzić sobie z rzeczywistością znacznie lepiej niż alkohol, a wręcz zapewnią normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. – Jego oczy rozjechały się nieco na boki.

– Niech będzie. – Halinka machnęła ręką. – Sensownej pomocy od pana, tak czy inaczej się nie doczekam.

– Ale! – Maciej odepchnął się nogami od ściany i pojechał razem z krzesłem w stronę półki z przetworami. Chwycił słoik z ogórkami. – Doczeka się pani kiszonego! – Podjechał z powrotem i postawił na szklanym blacie słoik, który następnie odkręcił. – Proszę się częstować.

Halinka sięgnęła po malutki ogórek i powąchała. Pachniał zwyczajnie. Najwyraźniej psychiatra od siedmiu boleści niczego do niego nie dorzucił. Spróbowała. Chrupał właściwie, miał też odpowiednią kwasowość. Niestety wyczuwała w nim znajomy smak, który zwyczajnie nie pasował.

– Kocimiętka? – zapytała.

– W rzeczy samej. – Maciej uśmiechał się od ucha do ucha, wypisując zwolnienie lewą ręką, a receptę prawą. Oczywiście, zamiast patrzeć na dłonie, gapił się na słoik z ogórkami. – Proszę bardzo. – Wręczył dwie karteczki.

Halinka zbadała koślawe litery.

– Tego nie da się przeczytać – stwierdziła.

– W aptece przeczytają – zapewnił Maciej.

Halinka gapiła się na dziwacznego kapłana w czarnej szacie i mitrze, który prowadził nabożeństwo. Jeszcze chwilę temu sądziła, że widziała każdy możliwy znak religijny, lecz została zaskoczona.

– Ni ni ni... – jęczał kapłan, wymachując rękami. W lewej dłoni ściskał haczykowatą laskę. – Aiooo! Aiooo! – Nie odrywał oczu od kobiety w czerwonej sukience, która siedziała w pierwszym rzędzie.

Halinka ponownie zastanowiła się, czemu tak właściwie jeszcze tu gościła? Już zaspokoiła przecież ciekawość. Istotnie świątynie łączyła w sobie wszystkie możliwe religie. Na suficie znalazł się nawet fresk Latającego Potwora Spaghetti, a wśród obecnych kilka osób założyło na głowy durszlaki. Dostrzegła też medytujących buddystów, modlące się zakonnice oraz ateistów, którzy oddawali hołd obrazom uczonych w złotych ramach. Naukowy panteon wydawał się najliczniejszy, a mimo to Halinka rozpoznała jedynie podobizny Einsteina, Hawkinga oraz Skłodowskiej.

– Aiooo! Aiooo! – piał kapłan, gdy po jego skroniach płynęły krople potu.

Halinka skupiła się ponownie na rytuale. Nagle zmarszczyła czoło. Czerwona sukienka kobiety w pierwszym rzędzie stała się niebieska. Przemiana była gwałtowna, wręcz skokowa! W jednej chwile szkarłat, w drugiej kolor błękitu nieba.

– Co do diab... – Zamilkła pod naciskiem twardego spojrzenia mnicha siedzącego obok.

Zerknęła na swoje różowe spodnie z pięcioma paskami ciągnącymi się wzdłuż uda aż do łydki. Na szczęście nie zauważyła rozbieżności. Podniosła się i ruszyła do wyjścia.

– Pani już wychodzi?! – zawołał kapłan.

– Tak!

– Dlaczego?

– Lubię kolor swojego ubrania.

Halinka zamknęła drzwi do mieszkania i oparła się o nie plecami. Wreszcie w domu... Jedną ręką rozsznurowała trampki, poluzowała je stopami, po czym posłała w kąt stanowczym wymachem nogi. Dalej rozpięła sportową bluzkę, uwolniła ręce z rękawów, pozwalając zsunąć się ubiorowi na podłogę. Dopiero wtedy zauważyła, że kolor bluzy jest niebieski.

– Niech to szlag – mruknęła. – Jednak dostałam rykoszetem...

– To ty Halinka? – zapytał Szarik.

– A kto inny...

Udała się do pokoju. Jak dobrze, że posprzątała mieszkanie, zanim udała się do psychiatry. Teraz nie miała już na nic sił. Usiadła za stołem i stuknęła czołem o blat. Coś wylądowało obok, po czym dotknęło ją czymś mokrym i zimnym.

– Aż tak źle? – Kot odsunął czarny nosek od jej twarzy.

– Nooo... – Halinka gwałtownie się wyprostowała. – Czekaj, ty gadasz?!

Kot usiadł, dostojnie polizał futerko, następnie otworzył pyszczek:

– Miau?

Halinka chwyciła zwierzę i zaczęła tarmosić futro pod włos.

– No już! Przessstań! – Szarik miotał się, usiłując ugryźć palce Halinki. – Ssstarczy! Bo drapać będę! No weeeź!

Halinka pchnęła zwierzę, aż prześlizgnęło się niemal do końca blatu. Wskazała je palcem.

– Zmarnowałam przez ciebie dzień! Poszłam do psychiatry, kiedy ty zwyczajnie stroiłeś ze mnie żarty!

– Nie ssstroiłem z ciebie żartów! – oburzył się kot. – Byłem tak ssskacowany, że zapomniauem, jak się mówi! Mogłem cię uprzedzić, że to się czasem zdarza, ale nie ssspodziewałem się, że impreza aż tak się rozkręci... Czekaj, poszłaś do psychiatry, bo przestałem gadać?

– Tak!

– Żelazna logika – westchnął kot. – Gwoli ścisłości: normalni ludzie stwierdziliby wtedy, że problem rozwiązany... Czekaj, co ty? Ej! No co ty?!

– G-głupi k-kot. – Otarła łzy. – Głupi... Głupi!

– Przeprrraszam. – Kot potruchtał bliżej. – Nie chciałem cię wystraszyć.

Halinka przytuliła Szarika bardzo ostrożnie, jak gdyby zrobiono go ze szkła. I czemu tylko tak szybko się przywiązała do głupiego kocura? Mimo że ciągle łkała niczym mała dziewczynka, czuła się znacznie lepiej. Świat znowu stał się znajomo nienormalny.

– Co się wczoraj działo? – zapytała, gdy udało jej się wreszcie zapanować na drżącym głosem.

Szarik wyswobodził się z objęć i usiadł naprzeciwko.

– Dopiliśmy wódkę – oznajmił. – A później pamiętam na wyrywki. Łaziliśmy po dachach... Potem chyba stwierdziłem, że muszę zmężnieć i postawić się Klipsowi.

– A więc to z Klipsem walczyłeś!

– Co? – Kot wskoczył na cztery łapy, a jego futro się zjeżyło. – CO?!

– Pamiętam, że pojedynkowałeś się z czarnym kocurem bez ucha. Wygrałeś.

– Z kim?! Co?! Wygrałem? Jak to wygrałem?! Powinien skończyć zakopany w kuwecie!

– Po walce też nie mogłeś uwierzyć. – Halinka zmarszczyła czoło. – Dlatego zaproponowałeś, że powinniśmy to uczcić...

– Pewnie dlatego skończyliśmy u Grrriszy... – mruknął Szarik. – Ech Grrrisza... Zagorzały komunista, ale też i porządny niedźwiedź. Taki, co zawsze poratuje wódką i papierosem. I poratował aż za bardzo... Jakby co, to był jego pomysł.

– Jaki znowu pomysł?

– Obłożyć cię butelkami i powywracać meble.

– Ale... Zastawiliście całą podłogę.

– Bo Grrriszę coś poniosło...

Nie potrafiła się złościć na Szarika. Inaczej sprawa się miała z niedźwiedziem. Jeszcze mu pokaże na treningu! Może mocniej założy dźwignie albo „przypadkiem" uderzy w krocze?

– Dobra, koniec tego wspominania – zawyrokowała. – Zamawiamy żarcie i do końca dnia oglądamy seriale.

– Świetny plan – pochwalił kot.

Halinka kiwnęła. Najwyższy czas na zasłużony odpoczynek.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top