18.1 Czarna magia

Halinka naciągnęła cięciwę, wstrzymując oddech. Wycelowała mniej więcej w kierunku otwartej bramy, wokół której tłoczył się tłum nieumarłych. Ostatni raz widziała coś takiego na Woodstocku, choć musiała przyznać, że zombie cuchnęli znośniej.

Wypuściła strzałę.

Trafiony umarlak rozsypał się na proch, zostawiając za sobą tylko wymiętą judogę. Chwilowa satysfakcja przepadła niczym kropla w morzu, gdy kolejny umarlak wysunął się do przodu, rozdeptując i strzałę, i szczątki kamrata.

– Uciekać!

Halinka spojrzała w stronę zamieszania. Szarik znowu ganiał za psem nekromanty. Falafel – albowiem właśnie tak z jakiegoś powodu pupila nazwała Aneta – pędził przed siebie z wyciągniętym językiem, wykazując zaraźliwy entuzjazm. Jak zwykle nie czuł zagrożenia.

– Zaczekaj! – miauczał Szarik.

Kot z kolei nie wyglądał, jakby się dobrze bawił. Wspinał się na wyżyny swoich fizycznych możliwości, a mimo to dosięgał psa jedynie sporadycznie. Halinka kilkukrotnie próbowała zakomunikować Szarikowi, że ma zwyczajnie za krótkie łapy, by się ścigać z Falafelem. Raz się jej posłuchał, co skończyło się nieznośnym wyciem pupila nekromanty. Nigdy więcej! Niech już lepiej kot zajmie czymś psa, aby ten nie tęsknił za swoim właścicielem.

Halinka sięgnęła do pustego kołczanu, w którym zmaterializowała się kolejna strzała.

– Sprawdźmy moją szybkość – mruknęła pod nosem.

Założyła strzałę, naciągnęła cięciwę, puściła. Trafienie! Ponownie założyła strzałę, naciągnęła cięciwę, a strzała ni z tego, ni z owego wpierw odchyliła się w prawo, a później spadła na ziemię. Syknęła i łypnęła ze złością na czerwoną pręgę na palcach.

– Nic z tego nie będzie – rzekła z rezygnacją.

Jak niby mieli pokonać całą hordę zombie przy pomocy jednego łuku?! Tu potrzeba broni palnej. Najlepiej karabinu maszynowego z milionem naboi. Magiczny łuk nekromanty w połączeniu z zaklętym kołczanem z pewnością stanowiły groźną broń, ale nie w rękach kompletnego nowicjusza łucznictwa! Zgrzytnęła zębami i ponownie nałożyła strzałę na cięciwę. Przynajmniej nie musiała się przejmować pociskami, gdyż te zawsze się pojawiały... Wystrzeliła. Trafiony zombie wyparował, a kolejny natychmiast zajął jego miejsce.

Ech...

Rozciągnęła się na ziemi i wbiła spojrzenie w chmury na niebie. W takim tempie nigdy się stąd nie wydostaną. Wczoraj zabiła najwyżej czterdzieści umarlaków, a z rana doliczyła się tysiąca nowych głów. Zombie zlatywali się do posiadłości niczym muchy do Sandry. Gdyby chociaż zostawili trochę wolnej przestrzeni na ucieczkę, ale nie! Otoczyli ich z każdej cholernej strony!

Łypnęła na łuk. Patyk ze sznurkiem był niczym packa na owady na wysypisku śmieci. Niby mogła uśmiercać nią kolejne muchy, ale nie starczyłoby jej całego czasu we wszechświecie, aby zamordować każdego latającego szkodnika.

Z powrotem skupiła się na chmurach. Może Surbi i Aneta na coś wpadną? W końcu już drugi dzień ślęczeli nad zapiskami nekromanty. Na pewno znajdą odpowiedź!

Znajdą, prawda?

Zmrużyła oczy. Wypatrzyła na nieboskłonie klucz złożony z trzech ptaków, który się zbliżał w zatrważającym tempie. Gdy tylko Halinka rozpoznała gatunek, z jej piersi wyrwał się krzyk pełen ekscytacji:

– Khamrany!

Wierzchowce wylądowały na podwórku i zanim zajęły się skubaniem trawki, pozwoliły wygłaskać, a nawet obwąchać i obszczekać. Na szczęście Falafel nie drażnił „kurczakopodobnych" zwierząt zbyt długo. Musiał umykać przed dyszącym jak emeryt Szarikiem.

– Wróciliście! – Halinka przybiła piątkę swojemu rumakowi. – Czemu nikt mi nie powiedział, że umiecie latać?!

Gdy już przestanie się tak cieszyć, Surbi oberwie za zatajanie kluczowych informacji!

– Nie odlatujcie – poprosiła. – Zaraz wracam!

Chwyciła łuk i kołczan z ziemi, po czym pobiegła prosto do złotej posiadłości. Przemknęła korytarzykiem do klatki schodowej i skwapliwie wbiegła na pierwsze piętro. Tam też dopadła ją wątpliwość. Nie miała zielonego pojęcia, gdzie przebywają w tej chwili towarzysze.

– Aneta?! – zawołała. – Surbi!

Cisza.

A na co niby liczyła? Kilka razy dziennie powtarzała ten sam schemat i jeszcze ani razu nie uzyskała odpowiedzi. Posiadłość była stanowczo zbyt wielka. Niemniej podejrzewała, że znajdzie przyjaciół stłoczonych w pracowni nekromanty.

Tylko jak się tędy szło?

Ostrożnie się rozejrzała, aby znaleźć coś, co pobudzi jej szare komórki do działania. Chyba rozpoznawała portret po drugiej stronie kwadratu złożonego z balustrad. Z przyzwyczajenia nawaliła się na barierkę i wyjrzała wpierw w dół – na początek klatki schodowej, a później w górę – na piętro i na dach.

– Raczej będą na tym poziomie – przekonywała się. Nikt nie zapuszczał się zbyt często na górę. Sama zwiedziła ją raz czy dwa i ochrzciła miejsce królestwem kurzu i nieładu. Adarash najwyraźniej używał kolejnego piętra oraz strychu jako składziku na bibeloty i obrazy będące czymś ciekawszym niż autoportrety.

Właśnie! Obrazy! Może w ten sposób odtworzy drogę do pracowni nekromanty? Okrążyła „kwadrat", przyglądając się uważnie ścianom. Jeden malunek skupił jej wzrok, gdyż wyglądał niemalże jak zdjęcie. Wyszczerzony Adarash opierał się łokciem na barku naburmuszonego Surbiego gryzącego źdźbło, który trzymał dłonie w kieszeniach swojego wysłużonego płaszcza. Halinka westchnęła i zdjęła malowidło. Schowa to w jakimś pokoju. Było zbyt piękne, aby pozwolić Surbiemu je zniszczyć.

Gdy wróciła do klatki, odnalazła znajomy kawałek przestrzeni – korytarzyk z malutkim stolikiem, na którym stał wazon z zaschniętymi kwiatami. Za meblem wisiał monotonny pejzaż, w którym rozpoznała zakurzone miasteczko. Właśnie tam wyrzucił ją portal!

– Mogę cię zaprowadzić – odezwał się głosik z jej płaszcza.

Halinka pacnęła się dłonią w czoło. Dzisiaj zdecydowanie nie myślała. Od początku mogła użyć Sandry.

– Tak – zgodziła się nonszalancko. – Już się napatrzyłam na obrazy. – Musiała coś dodać, aby nie wyjść na kompletnego głupka.

– Prosto, przy oknie w prawo. To będzie drugi pokój z lewej – rzekła Sandra.

– Dziękuję ci.

Halinka podreptała dywanem w kierunku światła. Zawiłe wzory kwiatów nie podobały jej się dzisiaj w najmniejszym stopniu. Za bardzo przypominały o chaosie panującym w umyśle. Skoro nie potrafiła pokonać zombie przy pomocy magicznego łuku, pary wysłużonych klapków oraz rewolweru przy pasie, co zrobi przed obliczem wszechmogącego dżina? Odleci na khamranach tak, jak planowała teraz?

Przystanęła przy zgrabnym mebelku. Chyba znowu straciła wątek. Ostatnio często się to działo, a przynajmniej gdy przebywała w posiadłości. Obwiniała zatęchłe powietrze. Przydałoby się tu solidnie wysprzątać i przewietrzyć!

Głos Sandry przywrócił ją do rzeczywistości. Przecież miała opowiedzieć przyjaciołom o khamranach! Ruszyła dalej, zdając się całkowicie na koci „GPS". Przed drzwiami pracowni nekromanty, znowu dopadło ją rozkojarzenie. Na szczęście, zanim zdążyła się doszczętnie pogubić, usłyszała Sandrę.

– Wejdź do środka.

Usłuchała. W pomieszczeniu panował półmrok. Połączenie zapachów przywodziło na myśl szpital albo pracownię znajomego chemika. Spróbowała wpuścić do pomieszczenia trochę powietrza i światła, lecz gdy dotknęła dłonią firanki, Aneta syknęła z oburzeniem.

Przyjaciółka siedziała naprzeciwko Surbiego przy okrągłym stoliku, na którym stała lampa naftowa. Gapiła się na obrazki w książce, podczas gdy rewolwerowiec przeglądał stos zapisków. Trzy kolejne leżały pod stołem.

Halinka spróbowała podejść do przyjaciół, lecz gdy wpierw wdepnęła w rozłożone na podłodze książki, a później uderzyła golenią w wysunięty taboret, cofnęła się i otworzyła zarówno zasłony, jak i okno.

– Wzrok sobie popsujecie! – dodała matczynym tonem, zanim ktokolwiek zdążył się oburzyć.

Aneta krzywiła się na widok światła niczym wampir, a Surbi zacisnął powieki tak mocno, że w kącikach oczu pojawiła się skomplikowana siatka zmarszczek. Halinka natomiast wreszcie mogła na spokojnie przejść się po pokoju bez obaw, że coś rozdepcze albo w coś uderzy. Zwłaszcza że podłoga przypominała istne pole minowe. Tu otwarta książka, tam czyjeś notatki zaraz obok pełnego kałamarza z piórem, dalej trochę kredek (bo czemu nie?) oraz koślawy rysunek Szarika, a na koniec porozrzucane kartki pokryte runami. Miała przed oczami satanistyczne przedszkole!

– Khamrany przyleciały – oznajmiła.

Poruszała się ostrożnie, jednocześnie trzymając z dala od półek z dziwacznymi przyrządami okultystycznymi (a już zwłaszcza od lampy oliwnej, która kojarzyła się z dżinem). Ostatecznie jednak ciekawość zwyciężyła. Chwyciła wielką szklaną kulę, zważyła w dłoni i podrzuciła na próbę.

– Słyszycie mnie? – zapytała, gdy cisza się przedłużała.

– Słyszymy. – Surbi otworzył powieki. – No i co z tego?

– Możemy stąd uciec. – Halinka wymieniła przedmiot na zardzewiały hak, którym machnęła na próbę.

– Niby jak?

– No, odlecimy! – Zamarła z dłonią nad podejrzaną, słomianą kukiełką. Może jednak nie będzie tego dotykać...

Surbi wybuchnął śmiechem, jak gdyby powiedziała największą niedorzeczność na świecie.

– No co?

– Słyszałaś ją? – Surbi kiwnął do Anety. – Chce latać na khamranach! Na khamranach!

Aneta również zachichotała.

– Nie udawaj, że wiesz, o co mu chodzi! – zirytowała się Halinka.

– Nooo... – zakłopotała się przyjaciółka. – Głupio mi było się nie zaśmiać. W końcu chyba palnęłaś gafę... – Zerknęła na Surbiego. – Bo palnęła, prawda?

– Nie da się latać na khamranach – sprostował mężczyzna. – One same ledwie potrafią. Zwykle przemieszczają się na bardzo krótkie dystanse, bo są zbyt ciężkie. Pewnie dlatego wylądowały tu.

– W sensie? – drążyła Halinka.

– Znaczy, że nie znalazły bezpieczniejszego miejsca.

– Pięknie – westchnęła. Naprawdę sądziła, że przynosiła dobre wieści. – Jak wam idzie?

– Nijak – odburknął Surbi.

– Dowiedzieliśmy się, jak nałożył klątwę – podjęła Aneta. – Ale to nas nie ratuje.

– No dalej – niecierpliwiła się Halinka. – Wyrzuć to z siebie.

– Machnął na terenie całego Zdziczałego Wschodu o taki symbol. – Surbi wyciągnął z kieszeni kartkę i zademonstrował. Przedstawiał żuczka w trójkącie albo oko (jeśli przechylić głowę). – Armia nieumarłych odwaliła czarną robotę, a i tak zajęło to dwa lata.

– Moglibyśmy spróbować zniszczyć runę – dodała Aneta. – Ale po pierwsze: ona sama się broni, a po drugie: jesteśmy uwięzieni.

– Miejscowi się tym zajmą – wtrącił Surbi. – Przyda im się trochę ruchu. Sami tylko by żłopali arkhbardę...

– Ale ktoś im musi powiedzieć – zauważyła Aneta.

– No to musimy się wydostać – stwierdziła Halinka.

– No co ty nie powiesz – zakpił Surbi.

– Właśnie nad tym pracujemy – wyjaśniła Aneta. – Problem jest w tym, że nie mamy pomysłu, jak się za to zabrać.

– Mamy przecież łuk, który zabija nieumarłych. – Halinka wręczyła wspomnianą broń i kołczan mężczyźnie.

– No i? – burknął Surbi. – Nawet gdybyśmy zrobili dziesięć takich, nie poradzimy sobie z hordą.

– To nie róbcie łuków. – Halina wyjęła z kabury rewolwer i położyła na stole. – Tylko TO.

Surbi i Aneta przez moment gapili się na broń, jak gdyby zapomnieli, do czego służy.

– W ciągu sekundy potrafię wystrzelić cztery naboje – wyjaśniła Halinka. – A to w sumie daje dwustu czterdziestu zastrzelonych zombiaków w ciągu minuty.

– A amunicja? – zapytała Aneta.

– W kołczanie strzały nigdy się nie kończą – zauważyła Halinka.

Na chwilę zapadła cisza. Nagle Aneta i Surbi wskoczyli z miejsc i uściskali Halinkę.

– Jesteś genialna! – piali. – GENIALNA!

Z grzeczności chciała zaprzeczyć, ale usta jakoś nie współpracowały. A zresztą, niech ją chwalą! Niech ją chwalą jeszcze! Ktoś musi, skoro sama nie umiała.

Zanim się obejrzała, została wypchnięta z pokoju.

– Bierzemy się do roboty! – wyjaśniła Aneta i zamknęła drzwi.

Halinka stała przez moment, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wreszcie obróciła się na pięcie i udała w kierunku klatki schodowej.

– Przyniosę wam chleb i suszone mięso! – zawołała.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top