14.1 Najwolniejsza Ręka na Zdziczałym Wschodzie
Minutowa wskazówka zegara zatrzymała się tuż przed dwunastą. Zdjął wzrok z niewielkiej wieży zegarowej wystającej ponad dwupiętrowe drewniane domostwo będące ratuszem. Zapewne sam burmistrz chował się za firanką jednego z okien i wnikliwie obserwował całe zajście, podobnie zresztą jak pozostali mieszkańcy Lidorado; smutnego miasta na końcu świata tonącego w palących promieniach słonecznych przez cały rok.
Wypluł źdźbło trawy i przesunął dłoń bliżej kabury. Jeszcze trzydzieści sekund, a wtedy pozorny spokój zamieni się w nawałnicę ołowiu. Przeciwnik (zgodnie z oczekiwaniami) nie wywiązał się z umowy, stąd po drugiej stronie jedynej ulicy miasteczka, trwało w bezruchu aż trzech rywali. Niestety kojarzył jednego z nadmiarowych przybyszy. Kilt Weston; najszybszy rewolwerowiec na Zdziczałym Wschodzie. Opierał się niedbale o drewniany słupek saloniku, będącego środkiem życia Lidorado od rana aż do późnej nocy. Zapewne większość miejscowych właśnie tam się ukrywała, naiwnie licząc, że drewniane drzwiczki na lichych zawiasach, którym bliżej było do okiennic, uchronią od złego.
Dziesięć sekund.
– Surbi! Możesz się wycofać! – krzyknął Madhu; opasłe Dziecko Słońca z zarostem czarniejszym od duszy nekromanty, a zarazem główny sprawca całego zajścia. – Dołącz do nas i zaakceptuj zbawienie Adarsha!
– Nic z tego. – Surbi żałował, że nie miał już w ustach źdźbła, gdyż dopiero teraz nadszedł idealny moment na jego wyplucie, dzwon bowiem właśnie wybijał południe.
Zanim wyjął rewolwer, obok świsnęło sześć pocisków. Zmrużył oczy i wycelował w Kilta Westona, gdy ten rozpaczliwie ładował broń. Kolejne trzy pociski wznieciły kłęby kurzu w piasku, blisko jego stóp. Chłopaki mogliby się w końcu nauczyć, że nie chodziło o prędkość.
Tylko o precyzję.
Strzał.
Kapelusz zleciał z Kilta, gdy sam właściciel rozciągnął się jak długi na drewnianych schodkach alkoholowego przybytku. Surbi wziął na muszkę kolejnego towarzysza Madhu — tego, który nie strzelał z biodra, lecz faktycznie celował. Odsunął głowę minimalnie w bok, by nadlatujący pocisk drasnął tylko w policzek.
Strzał.
Madhu kwiknął, odwrócił się plecami i pobiegł w kierunku wierzchowca, zostawiając swoich martwych towarzyszy na pożarcie kojotom. Surbi zamknął lewe oko i chwycił rewolwer oburącz. Wstrzymał oddech.
Strzał.
Madhu runął na ziemię i już więcej się nie podniósł. Surbi, a właściwie Najwolniejsza Ręka, gdyż właśnie tak nazywali go złośliwi, zdmuchnął dym z lufy i wsadził broń z powrotem do kabury. Najwyższy czas odebrać swoje wynagrodzenie, zanim miejscowi zapomną o strachu i sami go wyręczą z obowiązku przeszukania ciał.
Musiał przyznać, że dzisiaj obłowił się całkiem nieźle. Trzy wierzchowce, trzy nieuszkodzone komplety ubrań (uważnie celował, aby nie podziurawić niczego, co miał później sprzedać), a nawet trochę grosza. Banknoty co prawda śmierdziały gorzej niż oddech Madhu, gdyż trzymano je w onucach, jednakże Surbi był przekonany, że żaden ze sklepikarzy nie wzgardzi gotówką z powodu przykrego zapachu.
Długo zajęło mu przekonanie uwiązanych wierzchowców, że nie jest zagrożeniem. Kosztowało go to kilka rozcięć oraz podbite oko, ale ostatecznie solidna porcja ziarna zrobiła swoje. Zwierzęta dziobały karmę, gdy sam wreszcie się zajął szperaniem w jukach. Właśnie wtedy coś dziwnego przykuło jego uwagę. Na niewielkim wzgórzu, znajdującym się tuż za granicami Lidorado, piasek wpierw zawirował niczym koło wozu, po czym przechylił się w pionie, a jego środek stał się zieleńszy od skóry zombie. Ze środka wypadła postać w kapeluszu, która wyglądałaby całkiem zwyczajnie (spodnie, kamizelka oraz długi płaszcz sięgający aż do łydek), gdyby nie zwracać uwagę na dziwaczny kolor jej ubioru (jeszcze nigdy nie widział czegoś aż tak różowego). Złego wrażenia dopełniały obuwie, które przypominały obcięte sandały. Postać zatoczyła się, a okrycie głowy spadło na piasek, odsłaniając brązowe włosy upięte w warkocz oraz ładną twarz zastygłą w wyrazie zaskoczenia.
Surbi zwalczył odruch, aby po raz kolejny wypluć z ust nieistniejące źdźbło. Zdecydowanie się z tym pośpieszył wcześniej... Chwilę gapił się bez słowa na przybyszkę, próbując znaleźć właściwe powitanie. Może: jak leci? Albo: czy bolało, gdy niemal spadłaś, przechodząc przez dziwaczny dysk zieleni? Cholera... Co tak właściwie powinno się mówić ludziom, którzy pojawiają się znikąd i to jeszcze w takim stroju? Hej, słonko, jakim cudem przefarbowałaś swój płaszcz?
Ostatnie pytanie wydało się sensownie, stąd otworzył usta, by wyciągnąć je ze świata idei, jednakże — zanim to się udało — z dysku wystrzeliła kolejna kobieta, powalając tę pierwszą. Nieco mu ulżyło, gdy dostrzegł, że jej strój był względnie normalny. Ot żółte spodnie w beżowe paski oraz czarne ponczo i równie czarny kapelusz. Miała też porządne buty ze skóry wysokie aż do łydki. Niemniej kamień z powrotem wylądował na jego sercu, gdy z zieleni wynurzyło się rude, czworonożne zwierzątko w kapeluszu i z bandaną na szyi.
– Co to jest? – nie wytrzymał. Na szczęście żaden z przybyszy go nie usłyszał. I dobrze. Nie chciał zaczynać rozmowy od najgłupszego z możliwych pytań.
Przybyszka w ponczo nawaliła się na tę w płaszczu, chwyciła ją pod pachami, a następnie zapiała:
– Dajesz, Szarik!
Zwierzątko wskoczyło na różową pierś kobiety i zaczęło okładać ją łapą po obliczu, wrzeszcząc:
– Głupia! Głupia! Głupia!
Surbi mimowolnie przykucnął. Może jednak został postrzelony? Szybko sprawdził swoje ciało, lecz nie znalazł żadnej innej rany poza tą na policzku.
– Czy to czary? – zapytał wierzchowca, który w odpowiedzi zdzielił go skrzydłem.
Dzięki temu oprzytomniał. Jeśli faktycznie przed jego oczami działa się magia, nie zmarnuje okazji! Właśnie tego mu brakowało, aby móc wreszcie stawić czoła nekromancie!
Przykucnął i podkradł się wpierw do pustej, ale ciągle wilgotnej beczki, a następnie śmignął pod wzgórze, gdzie też się zaszył. Nie widział już dłużej przybyszów, lecz słyszał ich wymianę słów.
– Co ty sobie myślałaś? Mam ci porysssować twój głupi łeb?
– Sądziłam, że spełniliśmy misję, więc powinniśmy pójść dalej...
– To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałam!
– Dziwi mnie, że to właśnie ty mnie pouczasz. Zwłaszcza po twojej przygodzie w szybie wentylacyjnym.
– Nooo...
– Dobra, puśćcie mnie, a wszystko wyjaśnię.
Surbi nie potrafił się powstrzymać. Wychylił nieco głowę. Po zielonym dysku nie zostało ani śladu, natomiast „różowa" kobieta wstała na nogi, otrzepała się z piasku i założyła z powrotem kapelusz.
– Mój błąd polegał na tym, że kurczowo trzymałam się logicznych zasad w rzeczywistości rozchwianej magią dżina – oświadczyła. – Na szczęście mój eksperyment...
– Szalony eksssperyment! – syknęło dziwne zwierzę.
– Udowodnił mi, że złapałam dobry trop – ciągnęła niewzruszona. – A jest nim Orion. Właśnie potwierdziłam, że faktycznie wrócił do swojego świata. A dlaczego? Bo wykonałam misję w świecie grzybni i proszę bardzo! Oto jesteśmy w... eee...
– Oto jesteśmy pośrodku niczego – mruknęła dziewczyna w ponczo. – Naciągane to twoje rozumowanie.
– Być może, ale uratowało nas...
– Jesteśmy na pustyni – zauważył kot.
– A tam jest osada – odgryzła się „różowa".
– To nawet gorzej – jęknęła dziewczyna w ponczo. – Nie mamy pieniędzy, nie znamy ani języka, ani tutejszych obyczajów! Widziałaś w ogóle swój strój? Czemu tak wyglądasz? Czemu ja tak wyglądam?! Gdzie się podziały skafandry? Jak nic spalą nas na stosie...
Surbi usłyszał groźny warkot, a następnie coś ciepłego spadło na jego twarz. I czemu spuścił obce zwierzę z oczu?
– Mam go! – Szarik boksował oblicze przybysza tylnymi łapami.
– Widzę. – Halinka zeskoczyła ze wzgórza, odciągnęła kota, a następnie przytrzymała, by jeszcze bardziej nie dołożył podsłuchiwaczowi.
Nie umiała jednoznacznie określić jego wieku ze względu na brudną cerę oraz azjatyckie rysy twarzy. Wąskie usta, prosty nos, trójkątna szczęka oraz skośne szpary oczne sugerowały, że być może wylądowali na jakimś pustkowiu w Chinach.
– Już podpadliśmy tubylcom – pisnęła Aneta. – Jesteśmy zgubieni!
– Sza – uciszyła ją. – Czas na kolejny eksperyment. Ej ty! – Pomachała przed podrapanym obliczem mężczyzny. – Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Podsłuchiwacz kiwnął.
– Nie kiwaj, tylko powiedz. Chcę się upewnić, że też cię rozumiem.
– Jakim cudem przefarbowałaś swój płaszcz? – stęknął podsłuchiwacz.
– I widzisz? – Halinka odwróciła się do Anety. – Potrafimy się dogadać, co ponownie pasuje w wyjaśnienia Oriona.
– J-jakie znowu wy-jaśnienia? – Dziewczyna pociągnęła nosem.
– Magia świata tłumaczy nas na język tubylców i vice versa. – Dźgnęła palcem mężczyznę w szary od kurzu płaszcz. – Chłopie, daj mi coś do przeczytania.
Podsłuchiwacz sięgnął do kieszeni, odsłaniając kaburę z rewolwerem.
– Tylko bez nerwowych ruchów – poinformowała Halinka. – Inaczej nie będę go trzymać.
Szarik groźnie miauknął, szamocząc się w jej uchwycie. Mężczyzna wcisnął dłoń do kieszeni, po czym wyciągnął wymięty banknot. Halinka chwyciła go, marszcząc nos. Ależ cuchnął! Przestała oddychać, by móc się przyjrzeć śmierdzącemu kawałkowi papieru. Na środku widniało jakieś szlachetne damskie lico o zalizanej do tyłu fryzurze. Wysokie czoło kobiety ozdabiał diadem, z którego niczym żyrandol zwisał czerwony kamień. Tak jak się spodziewała, nie rozpoznała ani cyfr, ani liter. Oddała banknot i zaczerpnęła powietrza. Jeszcze odkazić ręce we wrzątku i będzie w sam raz...
– Jak się nazywasz? – zapytała podsłuchiwacza.
– Surbi. – Mężczyzna podniósł z ziemi kapelusz. – Kim wy jesteście?
– Nie mam czasu na twoje pytania – odparła Halinka. – Muszę się dowiedzieć, gdzie jestem i jaka jest tu misja do spełnienia.
– Czego ty się tak uczepiłaś tej misji? – Aneta ostrożnie zeszła na dół.
– Nie znam innego sposobu na wydostanie się stąd. – Halinka wzruszyła ramionami. – Nie jesteśmy w kosmosie, a więc przyjaciołom raczej nie pomożemy, stąd wykonamy kilka „questów" dla tubylców i po sprawie.
– Żelazna logika – westchnął Szarik. – Jesteś pewna, że nie chcesz tego przemyśleć albo obgadać?
– Jestem. – Halinka zmarszczyła brwi. – Nie musisz mi tłumaczyć, że to bez sensu. Ja to wiem. Wiem też, że nikt z was nie ma lepszego pomysłu. No, chyba że macie? W takim razie zaskoczcie mnie! Proszę! – Jej głos zabrzmiał niemal błagalnie.
Zapadła długa cisza.
– A więc pomagamy tubylcom – podjęła Aneta. – Surbi, dobrze zapamiętałam? Masz jakiś problem?!
Podsłuchiwacz uniósł ręce i cofnął się o krok.
– Czekaj! Źle to powiedziałam. – Aneta poprawiła kapelusz. – Chodziło mi o to, czy ogólnie macie jakiś problem... Eee... Bo jak nie...
– To jakiś znajdziemy – zakończyła Halinka.
Surbi opuścił ręce.
– Chcecie posłuchać o problemach? – upewnił się. – W takim razie znam świetne miejsce. Chodźcie za mną. Dobrze?
Zaczekał na oszczędne kiwnięcie, zanim poprowadził. Halinka ruszyła za nim, trzymając się w odległości trzech kroków. Nie wypuściła Szarika z ramion. Kto wie, do czego doprowadzi kocia ciekawość w obcym świecie?
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – szepnęła Aneta. – Co, jeśli prowadzi nas w pułapkę?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami.
– Jak to nie wiesz? – Aneta ścisnęła ją za ramię.
– Normalnie. Działam na czuja...
Urwała, widząc dwa rozebrane do bielizny trupy. Niedobrze. Może jednak powinna oddać wodzę rozsądkowi? Choć z drugiej strony jak dotąd to właśnie jego brak najbardziej się opłacał. Owszem, żałowała, gdy została wciągnięta do portalu, ale ta decyzja uchroniła ją przed grzybową dietą, stąd musiała istnieć jakaś logika w jej oczywistym braku.
– C-co t-to jest? – stęknęła Aneta, czemu zawtórował miauknięciem Szarik, wiercąc się niemiłosiernie.
– To? – Surbi przystanął i wskazał ręką na trzy osiodłane kurczaki o rozmiarach konia. – Wierzchowce.
Halinka sama nie wiedziała, co w nich było gorsze: potężne dzioby czy niezbyt długie, ale bardzo umięśnione ręce zakończone trzema paluchami? Jeden z przerośniętych kurczaków, zauważył, że się patrzy. Zagdakał, napiął bicepsy, a następnie pokazał jej środkowy palec.
– Nie lubią, gdy ktoś się na nie zbyt długo gapi – poinformował Surbi. – Nie jesteście stąd, prawda?
– Praw... Aaau...– Halinka uklękła i uważnie zbadała brudny odcisk na klapku, który zostawił ciężki but Anety.
– Jesteśmy – zapewniła przyjaciółka. – Po prostu się zgubiłyśmy.
– Aha... – Surbi nie wyglądał na przekonanego. – A dziwne zwierzątko?
– To? To przecież kot. – Aneta usiłowała zbagatelizować temat. Dodała lekceważące machnięcie ręką, które nie zrobiło na Surbim wrażenia.
– Kot? – odpowiedział. – Pierwsze słyszę.
– Bo wasza mieścina jest na końcu świata – odgryzła się Aneta. – Bez urazy, koleś.
Halinka nie mogła się z tym nie zgodzić. Okoliczna cywilizacja składa się z jednej ulicy pełnej drewnianych domów ustawionych naprzeciw siebie. Przy czym niemal każdy budynek miał przy sobie solidne koniowiązy wkomponowane w architekturę, tyle że zamiast koni stały tam olbrzymie kurczaki z umięśnionymi rękami, które umilały sobie czas, żłopiąc wodę z beczek i gdacząc na widok toczących się biegaczy.
– Być może. – Surbi oparł się ramieniem o drewniany słupek, ignorując trupa na schodach. – Ale nawet tu wiedzą, że zwierzęta same z siebie nie gadają.
– I ma-cie rację! – zapewniła Aneta. – Nasz kot przecież nie gada!
– Nie gadam – potwierdził Szarik.
– Nic a nic – zgodziła się Aneta.
– Słowo daję. – Szarik uniósł łapkę.
– Szarik! – zgromiła go Aneta. – Przestań ujmować moim tłumaczeniom!
– Dzień doberek, kolego.
Halinka uniosła głowę. Za malutkimi wahadłowymi drzwiami stał... Hindus? Poprawka: Hindus ubrany w szarą kamizelkę i białe spodnie, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, oraz siwą brodą i wąsami odznaczającymi się na ciemnej twarzy. Do kompletu brakowało mu turbanu, który zastąpił kowbojskim kapeluszem. Czyżby w tym świecie Kolumb pomylił się w drugą stronę i zamiast Ameryki odkrył Indie?
– Balbir – pozdrowił go Surbi. – Widzę, że w końcu znalazłeś w sobie odwagę, by wyjrzeć poza swój przybytek.
– Skończyłeś wreszcie strzelać, czyż nie? – odparł Balbir. – Kim są twoje przyjaciółki? – Zawiesił wzrok na różowym płaszczu Halinki.
– Jestem Aneta. – Dziewczyna dygnęła, najpewniej zapominając, że ma na sobie nie sukienkę, tylko ponczo.
– Halina Ulańska. – Zasłoniła Szarikowi usta, zanim ten znowu się odezwał. – Sprzedajesz jakieś jedzenie?
– Jedzenie i picie – uściślił Balbir. – Zapraszam. Chłopaki! – zawołał, wracając do środka. – Koniec strzelaniny! Dakshi! Wisisz mi czterdzieści bakhraków! Surbi ciągle żyje!
Z lokalu doniosły się przekleństwa, a później śmiech oraz muzyka.
– Zapraszam. – Surbi wskazał dłonią na schodki.
– Czy t-to... t-trup? – Aneta szturchnęła nogą rozebrane ciało i pisnęła. – Czemu on nie żyje?
– Bo go zastrzeliłem – wyjaśnił Surbi.
– A-ha – wydusiła z siebie Aneta.
– Nie mamy ani bakh... bekh... – Halinka zacisnęła usta. Jak to powiedzieć?
– Bakhraka – dokończył Surbi. – Nie szkodzi. Ugoszczę was pod warunkiem, że usiądziecie ze mną przy stoliku.
– Hojnyś – zauważył Szarik. – Podejrzane...
– Nie przywiązuje się do pieniędzy – odparł Surbi. – Nie uchronią przed nekromantą. – Zmrużył oczy. – Ale nowe przyjaźnie już tak.
– Nekromantą? – Halinka nastroszyła uszy. To zdecydowanie brzmiało jak misja!
– Chodźcie za mną. – Surbi przestąpił nad zwłokami i wszedł do środka.
– Chyba tam nie wejdziemy, prawda? – szepnęła Aneta.
– Koleś oferuje darmowe żarcie – zaprzeczył Szarik. – Oczywiście, że tam wejdziemy!
Halinka postawiła nogę na stopniu.
– W środku bądź względnie dyskretny – poinstruowała kota. – Tak czy inaczej ściągniemy aż za dużo uwagi.
– Rozkaz. – Szarik przyłożył łapkę do ucha. – Swoją drogą cieszę się, że znowu zachowujesz się normalnie. W ten sposób czuję się tak jakoś... bezpieczniej.
– Popieram – pisnęła Aneta. – Ech... mogliby uprzątnąć to ciało...
Halinka przytaknęła. Sam fakt, że tego nie zrobili, skłaniał do refleksji. Najwyraźniej takie widoki stanowiły tu normę. Niemniej dziwne, że nie obawiali się dzikiej zwierzyny zwabionej śmiercią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top