Rozdział 16: Wycieczka do Karpacza (dzień 3)
Dzień 3.
Rano już go nie było. Łóżko naprzeciwko stało idealnie pościelone, jakby nikt nigdy tam nie spał. Wstałam, nie czując się najlepiej. Mój umysł nie wypoczął, byłam jak po długiej żałobie. Niby wszystko było w porządku, ale w sercu wciąż panował niepokój i uczucie pustki.
Na ostatni dzień pobytu mieliśmy zaplanowane całodniowe zwiedzanie. Powrót na obiadokolację i czas wolny, podczas którego wszyscy powinniśmy się spakować i przyszykować na poranny powrót następnego dnia. Choć próbowałam udawać, że niczego nie dostrzegam, Bartek zachowywał się osobliwie, a właściwie zachowywał się tak, jakbym niczego dzień wcześniej nie powiedziała. Zaczęłam podejrzewać nawet, że naprawdę zasnął, a ja opowiadałam to wszystko w przestrzeń. Nie byłam też pewna, czy zdołałabym to kiedykolwiek powtórzyć ponownie. Chodziliśmy po muzeach, słuchaliśmy legend o krasnoludach zamieszkujących te tereny oraz o Duchu Gór, ale mój umysł zamknął się na karuzeli.
Pomimo końca października mieliśmy wrażenie, że właśnie skończyły się wakacje. Słońce świeciło niezwykle przyjemnie, a piątek zapowiadał weekendową wolność. Tego dnia czułam się szczęśliwa, tego dnia wszystko wydawało się idealne. Jeśli miałabym ustawiać się w pozycji mojego życia, to byłabym na jego szczycie. Nie wyobrażałam sobie niczego więcej i niczego więcej nie potrzebowałam. Tak, jak pozostałe dzieci, rzuciłam plecak przy metalowym ogrodzeniu i zsunęłam z siebie wiatrówkę, która przy tej pogodowej aurze była mi absolutnie zbędna. Chciałam pobiec w stronę karuzeli, znajdującej się na placu zabaw dawnego przedszkola, które stało już nieczynne. Jednak kładąc kurtkę na stos tornistrów, obok mnie stanął Krzysiek.
— Za dwa miesiące będziecie ze sobą już rok... Nikt nie chodzi ze sobą tak długo... Niedługo się tobą znudzi — szepnął mi do ucha i pobiegł na drewniane siodełko metalowej zabawki, nim zdążyłam mu odpowiedzieć.
Po moim ciele przeszedł dreszcz wypowiedzianych przez niego słów. Miał rację. Jeśli minie rok, a mój związek z Bartkiem będzie przechodził okres znużenia? Jeśli mój ukochany zrozumie wtedy, że nie jestem dla niego wystarczająca; że jestem już nudna? Panicznie bałam się zostać porzucona przez Bartka, miałam wrażenie, że nie potrafiłabym żyć z takim bólem; że umarłabym na złamane serce w chwili naszego rozstania.
— Co znów mówił ci Krzysiek? — Kasia stanęła z drugiej strony i analitycznym wzrokiem przyglądała się moim reakcjom.
— Nic — mruknęłam i pobiegłam do pozostałych dzieci.
Bartek właśnie opowiadał, co będzie robił w weekend. Cieszył się, bo wraz z rodzicami i młodszym bratem pojedzie na wycieczkę rowerową. Wyobraziłam sobie czwórkę wysportowanych ludzi, którzy radośnie pedałują na rowerach górskich – i to z przerzutkami! – a u kresu swej podróży rozpalają ognisko i spędzają czas razem.
— Lubię ogniska... — powiedziałam, chcąc uświadomić mu, że tak niezupełnie nie potrafiłabym się odnaleźć w sytuacji.
— Nie wiem, czy będzie ognisko — przyznał. — Poza tym, to wyjazd rodzinny, nie mogłabyś z nami pojechać.
— Wiem — przyznałam nieśmiało, czując ukłucie żalu, bo chciałam tylko powiedzieć mu, że kiedyś, gdy będziemy już rodziną, będę lubiła spędzać z nim czas, nawet jeśli wymagałoby to ode mnie aktywności sportowych. — Ja nie mam roweru...
Pomyślałam o rowerze, który teoretycznie stał w magazynku w bloku. To był zwykły, biały rower, na którego szprychach były zamontowane kolorowe koraliki. Klekotał, gdy się go prowadziło i był dla mnie zbyt ciężki, a na dodatek miał siedzenie wyregulowane pod mojego starszego brata i abym ja mogła na nim jeździć, tata musiałby je przestawić, a taty nigdy nie było w domu. Poza tym, takim rowerem nie jeździło się w góry, to był rower miejski. Nie dałabym rady. Posmutniałam na chwilę, ale chłopcy zaproponowali, że zakręcą dziewczyny, więc podeszłam do siedziska. Chciałam na nie wskoczyć, ale nie potrafiłam wybić się na tyle mocno i moja pupa co rusz opadała na dół. Bartek podszedł do mnie i, z buzią pełną blasku i radości, oparł się o ramę karuzeli.
— Wskakuj, to was zakręcimy — powiedział beztrosko.
— Nie mogę... — szepnęłam, wstydząc się swojej nieporadności.
Spojrzałam na przeciwległą stronę karuzeli, gdzie Krzysiek i Piotruś pomagali Uli wsiąść na siedzisko. Otyła koleżanka potrzebowała wsparcia dwóch chłopców, żeby z trudem usadowić się na swoim miejscu.
— Pomóż mi... — poprosiłam nieśmiało.
Bartek spojrzał w stronę Uli, a następnie na mnie i skrzywił się z niesmakiem.
— Nie porównuj się z Ulą. Dasz radę.
Spróbowałam ponownie, ale wciąż wybijałam się zbyt słabo, a moje ręce nie były w stanie wystarczająco mocno podciągnąć ciała. W głowie pojawiły mi się myśli, które nie raz krążyły wokół mnie: "Bioderka to ona ma", "Nie jest taka drobniutka", "Tyłeczek jej rośnie"... i poczułam się ciężka i niezgrabna. Choć nie wyglądałam jak Ula, a nawet daleko mi było do Karoliny, to nie byłam chuda jak Dorotka, Gusia, Kasia, obydwie Edytki i Ania. Moje uda były masywne, nogi pucułowate i miałam okrągły brzuszek. Wtedy nie rozumiałam, że jestem zwyczajnie zgrabna, kształtna i bardziej kobieca od innych dziewczynek. Wtedy czułam się po prostu gruba.
— Weź, pomóż jej, bo będziemy tu do końca dnia czekać! — krzyknął Krzysiek, a Bartek ponownie się skrzywił.
Zawiodłam go. Nie byłam wystarczająco sprawna.
Bartek chwycił mnie w pasie i pomógł mi wsiąść na siedzonko. Stęknął przy tym, a mi zrobiło się przykro.
— Jestem aż taka ciężka? — zapytałam zdezorientowana i przejęta. — Przecież jesteś silny...
— Nie jestem aż tak silny, Magda.
Karuzela się kręciła, chłopcy wkładali w to całą swoją energię; dziewczynki się śmiały, czując pęd i wiatr we włosach, a mi było słabo. Mdliło mnie. Widziałam uśmiechniętą rodzinę na rowerach i obraz matki Bartka, która mówi: "Jesteś zbyt wolna dla mojego syna", "Nie wystarczysz", "Bartek zasługuje na więcej"... Łzy napełniły moje oczy, ale szybko je wysuszyłam, bo karuzela się zatrzymała, a Krzysiek krzyczał:
— Teraz dziewczyny zakręcą chłopcami.
Obydwie Edyty wyraziły gotowość do działania, podczas gdy Janek i Piotruś pomagali zejść z karuzeli Uli. Przede mną stanął Bartek, który z lekkim przekąsem również mi pozwolił się na sobie wesprzeć i przytrzymał, gdy zeskakiwałam. Stanęłam na pozycji, a chłopcy szybko się umiejscowili. Starałam się kręcić karuzelą, ale Edyta była bardzo silna, druga zaś śmiała się, jakby to sprawiało jej ogrom satysfakcji. Żadna dziewczynka nie narzekała, ale ja co rusz, gdy chciałam sięgnąć po krzesełko, by nim zakręcić, czułam mocne uderzenie w dłoń. Byłam zbyt powolna, znowu zawiodłam. Wycofałam się więc i patrzyłam, jak inni się bawią. Właśnie wtedy po raz pierwszy to poczułam – irracjonalny lęk i myśl, że jestem zbędna. Bartek doskonale bawił się beze mnie, nie byłam mu potrzebna, by na jego twarzy gościł radosny uśmiech i urocze pąsy satysfakcji. Obciążałam go, ciągnęłam w dół, spowalniałam. Tego dnia świeciło słońce, stałam w cieniu, a i tak przed moimi oczami pojawiły się mroczki i odblaski, jakbym właśnie została porażona. W moich płucach zabrakło powietrza, a oddech stał się nienaturalnie płytki.
Jako dziecko nigdy tego nie pojęłam, ale miałam wtedy atak paniki. Nigdy też nie lubiłam bajki "Królowa Śniegu" Andersena. Uważałam, że miłość jest potężniejsza od lodowych odłamków diabelskiego lustra, które wpadły Kajowi do oczu i serca, a on sam, kochając Gerdę, nigdy by nie pozwolił, by jego świat tak potwornie się zniekształcił. Jednak tego dnia byłam Kajem. Uwierzyłam, że Bartek beze mnie będzie szczęśliwszy; że jest to forma uwolnienia go od siebie, aby mógł wkroczyć w życie bez balastu, jakim dla niego byłam. Przekonałam się także, że jego serce nie odczuje straty, moje zaś mogę jedynie ochronić, wyrywając sobie je sama z piersi, chowając do pudełka i rozpoczynając życie, bez najważniejszego organu, jaki jest potrzebny człowiekowi do funkcjonowania. Było to takie oczywiste – mogłam zrobić to ja lub za kilka miesięcy mógł zrobić to on, miażdżąc je tak dotkliwie, że prawdopodobnie umarłabym z żalu i smutku. Tak wtedy czułam, tylko to wydawało się realne, bo lodowy odłamek drażnił moje oko i zaślepiał przed prawdą.
Jedyne logiczne rozwiązanie, było oczywiste. Poprosiłam Bartka, by ze mną porozmawiał i zamiast powiedzieć mu o swoich troskach, które zapewne, mając siedem lat, by zignorował, wypowiedziałam inne okrutne słowa:
— To koniec.
— Co? — zapytał zdezorientowany chłopiec.
— To koniec, to zerwanie — powtórzyłam dziwnie spokojnym i poważnym tonem, jakby moje ciało zostało opanowane przez obcą istotę, a ja byłam sterowana niczym szmaciana kukiełka.
— Dlaczego? — zmartwił się Bartek, nie rozumiejąc sytuacji.
Chciałam powiedzieć równie oschłe: "Bo tak", ale nie zdążyłam, Bartek odwrócił się na pięcie i krzyknął za mną:
— Zresztą nieważne! Idę się bawić, ty rób, co chcesz!
Przez chwilę poczułam ulgę na myśl, że nie zraniłam chłopca swojego życia, ale szybko zrozumiałam, że zraniłam siebie – niezwykle dotkliwie. Mroczki powróciły, a nogi były miękkie jak z waty. Nie byłam w stanie na nich ustać, więc usiadłam na murku. W uszach mi dźwięczało i słyszałam tylko ułamki rozmów. Nikt już nie kręcił karuzelą, choć Bartek usiłował nie odrywać się od zabawy. Wiele razy w złości wyskakiwały mu czerwone plamy ciśnieniowe, ale teraz ich nie miał. Jego twarz miała bordowy kolor, a on zaciskał pięści tak mocno, że pobielały mu knykcie. Dziewczynki dopytywały się o sytuację, ale irytował się na samą myśl o rozmowie, więc przyszły do mnie. Wtedy Bartek i Krzysiek zaczęli kręcić karuzelą tak mocno, że Piotrek z niej zeskoczył i zrezygnował z zabawy, a inni chłopcy mieli miny jak na kolejce górskiej. Kasia stanęła tuż obok mnie, a Gusia przysiadła się z drugiej strony. Ania wyglądała na przestraszoną.
— Co się stało? — zapytała Gusia z troską.
— Nic — szepnęłam, czując jak każde słowo pali moje płuca od wewnątrz.
— Bartek ci coś zrobił? Powiedział ci coś? — dociekała Ania.
— Nie — ponownie szepnęłam, a po moich policzkach spłynęły łzy. Wtedy odezwała się Kasia. Uważnie obserwowała moją reakcję i zachowanie Bartka, analizowała, żeby wyciągnąć prawidłowe wnioski.
— Czemu płaczesz, skoro ty go zostawiłaś? — zapytała na tyle oschle, że wiedziałam, iż nie znajdę w niej pociechy.
— Nie wiem. — Wzruszyłam ramionami i, zamiast dalszego tłumaczenia, wstałam z murku. Musiałam uciec. Ręce trzęsły mi się, gdy próbowałam zabrać swoją kurtkę i zarzucić plecak na ramiona. Bartek słyszał słowa Kasi na tyle wyraźnie, że zatrzymał się i przyglądał mi bez zrozumienia. Chciał odpowiedzi, których przeraźliwie bałam się udzielić i których najwyraźniej ja sama nie znałam. Już wtedy żałowałam swoich słów. Czułam, jakby zły duch mnie opętał i zmusił do ich wypowiedzenia, a jednak wtedy uważałam, że inaczej być nie może; że to, co robię, robię słusznie.
Uciekłam...
Czując przeraźliwy ból w piersi, po prostu uciekłam. Zatrzymałam się dopiero przed klatką schodową mojego bloku mieszkalnego. Usiadłam na trzecim schodku i uzmysłowiłam sobie, że do tej pory ani razu nie nabrałam powietrza do płuc. Dusiłam się. Wsunęłam głowę między kolana i usiłowałam oddychać, ale zdołałam wydobyć z siebie jedynie spazm. Bezgłośny krzyk, który rozrywał mnie na strzępy. Sąsiad przeszedł obok mnie i zwrócił mi uwagę, bym nie siedziała na zimnej nawierzchni, bo się rozchoruję. Nie zwrócił uwagi na mój stan. Zrobił to odruchowo, wymijając dziecko sąsiadów. Pokiwałam jedynie głową i zebrałam swoje rzeczy. Musiałam wrócić do domu, bo nikt nie mógł dostrzec, że właśnie mój świat runął, a jego zgliszcza płonęły. Nikt nie mógł widzieć mojego bólu, bo mój ból był tylko i wyłącznie moją winą i moją karą. Nie byłam ofiarą, byłam swoim własnym mordercą.
Nie wiem, jak przetrwałam ten dzień. Miałam wrażenie, że zeszłego wieczoru otworzyłam dawno zamknięte drzwi do własnego umysłu i odkryłam ruiny tamtego świata. Przez trzydzieści lat wierzyłam, że pod jego popiołami już niczego nie ma, ale przekraczając czerwone framugi, zobaczyłam ogród pełen kwiatów. Spomiędzy zgliszczy domów wyrastała bujna roślinność, rozbite okna samochodów były oplecione bluszczem, który kwitł białymi kielichami, czerpiąc wodę z deszczu, który delikatnie obmywał cierpienie. Wchodząc do środka, zrozumiałam – nigdy nie przestałam kochać Bartka. On zawsze był w moim sercu, zamknięty głęboko za czerwonymi drzwiami podświadomości, w sekrecie przed samą sobą ukryłam go tam i udawałam, że nie istnieje. Teraz już nie potrafiłam kłamać, wyparcie rozmyło się, a pokój pozostał już na zawsze otwarty. Potrafiłam jedynie usiąść na miękkiej trawie i płakać nad tym, czego już nigdy nie odzyskam.
Patrzyłam, jak Bartek grał z chłopcami w piłkę nożną. Pomimo swoich gabarytów wciąż zachowywał sprawność, zupełnie jak kiedyś. Zwinny, szybki, uśmiechnięty zerkał na mnie co jakiś czas, sprawdzając moje samopoczucie – miałam wrażenie, że wciąż jesteśmy dziećmi, nic przecież się nie zmieniło. Aaron wyraźnie go podziwiał, nawet Ragnar włączył się do zabawy, a Michał wyglądał na szczęśliwego.
Nie pamiętam, jak dotarłam do pokoju, jak przebrałam się w piżamę i położyłam do łóżka. Leżałam i wpatrywałam się w sufit, nie miałam pojęcia, która jest godzina, gdy nagle przed moją twarzą zawisła twarz Bartka. Przez chwilę wpatrywałam się w niego, zastanawiając, czy jest na pewno realny.
— Nie odmawiaj mi... — szepnął.
Nie zrozumiałam, o co mu chodzi, póki mnie nie pocałował. Jego usta delikatnie przybliżyły się do moich, jedynie obejmując dolną wargę, tak niewinnie, jak wtedy gdy byliśmy dziećmi. Nie poruszyłam się.
— Masz żonę — zdołałam jedynie powiedzieć, bo płuca ponownie odmówiły mi posłuszeństwa.
— Może mam, może nie... sam nie wiem... — odpowiedział lakonicznie. — Nie odmawiaj mi...
Przysunął ponownie usta do moich i wykonał ten sam niepewny, dziecięcy gest, by po chwili się odsunąć i badać moją reakcję. Dalej leżałam jak zaczarowana, nie potrafiąc ogarnąć swoich myśli, lecz gdy przyłożył swoje wargi po raz trzeci, tym razem namiętniej, i chciał się odsunąć, moje złaknione usta powędrowały w ślad za nim, pragnąc dalszej kontynuacji czułych pieszczot. Nigdy nie potrafiłam mu odmawiać, jeden gest wystarczył, bym poddała się temu uczuciu. Szkoda, że kiedyś tego nie rozumiał i nie zrobił nic, by mnie zatrzymać. Próbował różnych rzeczy, ale nigdy nie spróbował mnie pocałować, pragnąc mnie odzyskać.
Zatopiliśmy się w pocałunkach, wiedząc, że jako dorośli ludzie już się przed niczym nie cofniemy. On nie spytał, czy się zabezpieczam, ani sam się nie zabezpieczył. Nie myśleliśmy o tym. Byłam tylko ja i był tylko on. Zupełnie jak dawniej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top