Rozdział 4

Marcus

Przez incydent z tą dziewczyną spóźniłem się do pracy. Zazwyczaj byłem punktualny, więc szef od razu zauważył  moją nieobecność. Siedział na jakieś skrzynce przed wejściem do magazynu i wybijał stopą znany tylko sobie rytm. Gdy zauważył, że parkuję obok niego, zerwał się na równe nogi.

-Marcus!- zawołał na powitanie. - Wszystko okej, chłopaku?

Omal się nie roześmiałem. Filip, mój szef, był krótko przed trzydziestką i miał duszę nastolatka. Przejął prowadzenie firmy, wielkiej hurtowni, od ciężko chorego ojca. Staruszek nadal żył, czasami odwiedzał to miejsce, ale nie miał już sił na ciągłą pracę. Służył raczej radą i znajomościami w tym światku. W każdym razie, Filip z drobną pomocą odnajdywał się w swojej roli całkiem nieźle, ale nie miał w sobie nic z biurokraty, był raczej przyjacielem niż katem.

-Jest okej- uspokoiłem go.

Odetchnął z ulgą.

- Tylko prawie rozjechałem człowieka. - dokończyłem.

Mina Filipa? Bezcenna.

- I rozumiem, że odwiozłeś tego kogoś do szpitala? - wydukał.

Jezu, jakbym słyszał Edwina.

Pokręciłem przecząco głową.

-Nie. Nic jej się nie stało.

- Jej?- powtórzył. - Co to za ona?

- Nie wiem, nie znam jej. Wyskoczyła mi pod koła, ja zachamowałem, ona zwiała, przeprosiłem i ponownie zwiała.

- Co cię naszło człowieku, żeby próbować ją rozjechać?- drążył Filip. Najwyraźniej go to bawiło

- Wcale tego nie chciałem.- broniłem się. - Zamurowało mnie na jej widok.

- Taka piękna?

-Stary...- co miałem mu powiedzieć, żeby dał mi spokój?

-No co? To normalne, że podobają ci się inne dziewczyny...

- Ona wyglądała jak Nat. -przerwałem mu. - Jak pieprzony duch.

Udało się. Filip zamilkł. Posłał mi tylko wspóczujące spojrzenie, którego nienawidziłem od samego początku.

Zacząłem pracować u Filipa krótko po tym, jak Nat powiedziała mi o ciąży. Facet sam został właśnie wtedy ojcem, więc poczuł się w obowiązku mi pomóc. Płacił mi więcej, niż powinien, podpowiadał różne rozwiązania do mieszkania, ogólnie starał się jak mógł. Nawet nie wiem kiedy się zakumplowaliśmy i poprosiłem go na mojego świadka na ślubie. Wiadomo, plan upadł, a Filip towarzyszył mi w pierwszym rzędzie procesji za trumną Nat. Po jej śmierci stał się jak jeden z moich braci.

-No to kiepsko. -stwierdził w końcu.

Zgodziłem się z nim.

-Wziąłeś chociaż numer tej dziewczyny?

-A ty bierzesz numer każdej osoby, którą prawie potrąciłeś? -odparowałem.

- Nie, ale ja mam żonę. 

- A ja małe dziecko w domu.

- Tak, twój syn na pewno chciałby się dowiedzieć za jakiś czas, że żyłeś przez niego jak mnich. - stwierdził z sarkazmem.

- Żebyś wiedział.

Filip wywrócił oczami.

- Nie wściekaj się, wiesz o co mi chodzi.

- Ona nie wróci. - stwierdziłem cicho. - Choćbym nie wiem jak się starał, nie wróci. Nawet ta... - zorientowałem się, że nie znam jej imienia. - ... ta panna z dzisiaj, chociaż bardzo podobna, nigdy nie zastąpi Natalii.

Szef - przyjaciel westchnął ciężko, po czym poklepał mnie po ramieniu w geście  wsparcia. Na odchodnym dodał:

- Na biurku jest lista zadań na dziś. Tylko błagam, zostaw w spokoju wózki widłowe. - dodał z ironicznym uśmiechem.

Dzień w pracy minął spokojnie. Nawet Filip darował sobie w końcu głupawe docinki. Nie przeszkadzały mi tak bardzo, przecież robił to wiele razy wcześniej, ale był z nim taki problem, że wciąż to on dawał mi wypłatę, więc nie  mogłem się odgryźć tak, jak zrobiłbym to w przypadku rodzonego brata.

Wracając do domu byłem już ostrożniejszy niż rano. Co chwilę rozglądałem się na boki. Istniało ryzyko, że dziewczyna-zjawa po raz kolejny spróbuje rzucić się pod koła.

Nie spotkałem jej. Nie  wtedy. Czy można mówić o zawiedzeniu? Nie wiem. Gdzieś tam po cichu liczyłem, że ponownie zobaczę nieznajomą.

Proś, a będzie ci dane.

Tyle modlitw w życiu posłałem, do tylu różnych bóstw. Dlaczego wysłuchano mnie właśnie wtedy i dlaczego musiał to być akurat bożek okrutnych żartów?

Wyglądało to mniej więcej tak:

Gdy wróciłem do domu, w progu powitała mnie Wiedźma, z małym na rękach. Pamiętacie, co mówiłem Tito o nie budzeniu jej zbyt wcześnie? Smarkacz nie posłuchał. Przez cały dzień nie dawał jej spać, więc, z tego co się dowiedziałam, chodziła po domu i zachowywała się jak yeti: tupała głośno i na wszystkich warczała. Musiałem wysłuchać niekończącej się litanii jej narzekań. Uratował mnie Edwin, który postanowił zabrać gdzieś żonę. Jednak każdy kij ma dwa końce - jako najstarszy po nim domownik, zostałem obarczony funkcją niańki. Pozwolenie na wyjście dostałem dopiero wieczorem, kiedy gołąbki wróciły do domu.

Skorzystałem bezzwłocznie, w tak wielkim domu ciężko przewidzieć, co ktoś dla ciebie wymyśli. Ubrany w koszulkę, spodnie od dresu i sportowe buty, skierowałem swoje kroki do parku.

Od zawsze lubiłem biegać, sprawiało mi to frajdę, a po odejściu Nat pomagało poukładać sobie wszystko w głowie. Słowem: bieganie miało na mnie zbawienny wpływ.

Jak zwykle, wybrałem najdłuższą ścieżkę z możliwych. Miała ponad półtora kilometra i otaczała niemal cały park. Robiłem już piąte okrążenie, a to wciąż było za mało. Miałem wrażenie, jakby pod czaszką zadomowił się rój szerszeni i hałasował w najlepsze. Zniechęcony, włączyłem telefon, włożyłem słuchawki do uszu i podkręciłem głośność muzyki.

Ulga.

Przymknąłem na chwilę oczy, a gdy je ponownie otworzyłem, było już za późno. Nie zdążyłem wyhamować. Z pełnym impetem wpadłem na osobę biegnącą z naprzeciwka.

Hej, to znowu ja :) jak wam się podoba rozdział? Jak myślicie, na kogo wpadł Marcus? Czekam na wasze pomysły :) gwiazdki również mile widziane :)





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: