Rozdział 26
Marcus
Alex była bezpieczna. Kolejne sześć tygodni miała spędzić w moim domu. Trudno stwierdzić, kto był z tego bardziej zadowolony: ja czy Wiedźma. Dziewczyny ostatnio zaprzyjaźniły się. Przynajmniej jeden problem miałem z głowy.
Zastanawiało mnie tylko, o czym rozmawiały jeszcze na szpitalnym oddziale. Weronikę rozumiem, ona zawsze płacze i wrzeszczy na zmianę, ale Alex? Coś mi tu nie pasowało.
-Witamy w domu. -oznajmiłem, otwierając dla nich drzwi wejściowe.
-A nie mówiłam?- zachichotała Wera.
Aleksandra się zaczerwieniła.
Niemal od razu wpadłem w panikę. Bo owszem, lekarz mówił, że z dziewczyną wszystko w porządku, musi tylko odpoczywać, ale ja wiedziałem swoje. A jeśli coś jednak było na rzeczy? Przecież do jednej z ran mogło się wdać zakażenie, stan zapalny, z tego mogła wyjść gorączka powodująca te rumieńce...
-Marcus, uspokój się!- skarciła mnie Wiedźma. - Zaczynasz wariować.
-Przepraszam, że się martwię. -fuknąłem.
-Poradziłam sobie ze złamaniami u każdego z was, bez wyjątku. Ola jest w dobrych rękach. -zapewniała mnie.
-Ale...
-Nie ma ale. Ty lepiej idź po swojego syna, zanim bliźniaczki znowu przebiorą go w sukienki.
To było możliwe. I zdażało się zadziwiająco często. Bliźniaczki Marysia i Marta miały po dwanaście lat, mnóstwo pomysłów w głowach i uwielbienie do koloru różowego... Oraz do mojego syna. Szalały na jego punkcie, a swoją miłość okazywały w dość nietypowy sposób. Zazwyczaj, gdy zostawiałem Karola pod opieką dziewczynek na dłużej niż dziesięć minut, znajdowałem go ubranego w sukieneczki, ze stertą spinek we włosach, a jeśli dać im jeszcze więcej czasu, także w makijażu... nie wyglądał wtedy na zadowolonego.
Wbiegając na pierwsze piętro słyszałem chichot dziewczynek.
Delikatnie uchyliłem drzwi.
Bliźniaczki leżały na miękkim dywanie, wpatrując się w Karolka śpiącego na ogromnym pluszowym miśku wielkości dorosłego człowieka. Co dziwne, ani misiek, ani chłopczyk nie byli przefarbowani na księżniczkowy róż.
-Co tu się dzieje?- zagadnąłem cicho?
-Ćśśś!- zasyczały dziewczynki, przykładając place do ust. -Mały śpi. Jest zmęczony.
-Czym jest tak zmęczony?
-Chodzeniem. -stwierdziła z powagą Marysia.
- W jego wieku to niełatwe. - dodała Marta.
Słucham?
-Jak to chodzeniem?-zdziwiłem się. Przecież to nie możliwe.
- No normalnie. Złapał nas za ręce i wstał.
Takie to było proste.
Dużą część tamtego dnia spędziłem na obserwowaniu śpiącej Aleks i wyciągniętego obok niej Karolka. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że to Ola jest matką chłopczyka. Za bardzo by się nie pomylił. Obserwowałem ją za każdym razem, gdy poprzednio odwiedzała nasze małe wariatkowo. Doskonale radziła sobie z dzieciakami. Byłem przekonany, że sprawdziłaby się jako matka... Może nawey mogłaby to polubić, tak jak Weronika?
Ale Alex była bardziej stronnicza od Wery. Dawało się wyczuć, że to Karolek stał się jej oczkiem w głowie. A jednka nie mogłem się takiemu obrotowi spraw sprzeciwiać, bo oba moje skarby wydawały się szczęśliwe. Wyglądali razam... Nie wiem jak to nazwać. Patrząc na nich, po prostu miało się wrażenie, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top