Rozdział 22
Marcus
Czekałem cierpliwie. Pięć minut. Dziesięć.
Przecież dziewczyn czasami siedzą w łazienkach tak długo, prawda? To u nich normalne. Myślałem, że może Alex musiała poprawić makijaż czy coś takiego. Ale to trwało za długo.
- Nie widziałeś Mateusza? - zapytała bełkotliwie Rozalia, prawie się na mnie przewracając.
Co do diabła? Przecież oni nigdy się nie rozstawali. To dziwne...
- Nie, nie widziałem. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Barbie potoczyła się gdzieś w poszukiwaniu chłopaka. Wtedy do mnie dotarło, że ten zniknął mi z pola widzenia zaraz po Aleksandrze. Zupełnie jakby za nią łaził.
Wtedy zguba pojawił się z powrotem. Wyglądało na to, że wyszedł z piwnicy... Włosy miał poczochrane, twarz jakby poobijaną. I dziwnie chodził, jakby ktoś przed chwilą kopnął go w jaja.
O kurwa.
Nie pytając o nic, ruszyłem w kierunku, z którego ten gość przylazł. Zbiegałem po dwa, trzy stopnie naraz, klnąc i modląc się, żebym był w błędzie.
Problem z modlitwami polega na tym, że prawie nigdy nie zostają wysłuchane.
Pokonując ostatnie stopnie słyszałem łkanie i spazmatyczny oddech dziewczyny. Jęczała głośno z bólu.
Alex leżała na łazienkowej podłodze. Jej ręce i nogi były rozrzucone w dziwny sposób, a twarz cała we krwi. Sączyła się z nosa, pękniętej wargi i dużej rany na łuku brwiowym. Na policzku rósł już siniak.
- Marcus. - szepnęła z ulgą, widząc mnie.
Ukląkłem przy niej, podłożyłem dłoń pod jej głowę, unosząc ją delikatnie, by łatwiej się jej oddychało. Drugą ręką odgarnąłem włosy dziewczyny, sklejone krwią.
- Nie zasypiaj. - prosiłem. - Zostań ze mną. Słyszysz? Nie zasypiaj.
Jej oczy robiły się coraz bardziej zamglone.
- Nie zasypiaj! - zawołałem. - Patrz na mnie. Zostań tu. Zaraz wezwę karetkę...
- Nie... - wyrzęziła.
- Muszę.
- Nie wzywaj... - zażądała słabo. - To... nic... ta... takiego.
Pomimo jej protestów, wybrałem numer 112. Przyjechali dwanaście minut później.
- Po co to zrobiłeś? - jęknęła płaczliwie Aleks.
- Miałem pozwolić, żebyś...
- Bywało gorzej... - przerwała mi.
- O czym ty...
- Jedzie pan z nami? - zapytał jeden z ratowników.
Oczywiście, że jechałem.
Dookoła zgromadził się tłum gapiów.
- Co się stało?
- Co wy tu robicie?
- Co jej jest?
- Gdzie ją zabieracie.
Krzyczeli jedno przez drugie, pijani w trupa.
- Proszę się odsunąć! - krzyczał ratownik. - Zróbcie nam miejsce.
Ludzie niechętnie się rozsuwali.
Tuż przy karetce była już Rozalia, różowa i załzawiona, a obok niej ten palant. Byłem pewien, że to jego wina. Ledwo się powstrzymałem przed odpłaceniem mu pięknym za nadobne. Ale Alex była ważniejsza.
Ratownicy wstawili nosze, ja dostałem miejsce na malutkim fotelu po boku, obitym zielonkawym materiałem. Było tam ciasno i w cholerę niewygodnie, ale przynajmniej siedziałem blisko dziewczyny. Wyciągnąłem rękę w jej kierunku, splotłem delikatnie nasze palce.
Alex spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Nie musiałeś tego robić.
- Musiałem. - upierałem się.
- Marcus, ja tylko spadłam ze schodów!
Wzięła za duży oddech. Jej twarz wykrzywił grymas bólu. Lekarz, widząc to, założył jej maskę tlenową.
- Proszę odpocząć. - polecił.
Skinęła głową na tyle, na ile pozwalał założony kołnierz ortopedyczny.
Szybko dojechaliśmy do szpitala. W środku nocy ulice są mniej zatłoczone.
Na SORZ-e panował gwar. Gdy tylko koła noszy dotknęły posadzki, podbiegło kilka pielęgniarek i kolejny lekarz, tym razem w jasnoniebieskim fartuchu.
- Dziewczyna, szesnaście lat, mówi że spadła ze schodów. - zdawał raport ratownik z ambulansu. - Rany powierzchowne na twarzy, mogą wymagać szwów, problemy z oddychaniem. Podejrzewamy złamania żeber, może też ręki. Saturacja dziewięćdziesiąt pięć, ciśnienie sto...
- Dobra, damy sobie z nią radę. - przerwał lekarz. - Jedźcie, jest wezwanie do wypadku.
Alex wylądowała na sali segregacji. Była taka malutka, w tym szpitalnym łóżku, otoczona aparaturą i z setką rurek wkłutych w jej ciało.
Siedziałem przy niej, kiedy pielęgniarka opatrywała rany na twarzy, przykładała okłady i kiedy zjawił się lekarz.
- Co my tu mamy? - zapytał, przyjaźnie się uśmiechając. Zajrzał do trzymanych przez siebie dokumentów, później przeniósł wzrok na dziewczynę. - Kto cię tak urządził?
Szlag mnie trafiał za każdym razem, gdy zezował w moją stronę. No jasne, czarny, to już można go o wszystko oskarżyć!
- Przewróciłam się... - wydusiła z siebie Alex. - Spadłam ze schodów, naprawdę...
- No już, spokojnie. Możesz się podnieść?
Spróbowała, jednak z głośnym jękiem opadła na poduszkę.
- Leż, leż w takim razie. - polecił doktor. - Muszę cię teraz osłuchać. Postaraj się oddychać głęboko.
- Może to nie najlepszy... - odezwałem się, wiedząc, jaki z tym oddychaniem był problem.
- Kim pan jest? - zapytał lekarz.
Spojrzeliśmy na siebie z Olą.
- Narzeczonym. - odpowiedziałem po chwili. - To jakiś problem? Mogę zostać?
- Tak, tak. - wymamrotał mężczyzna, najwyraźniej zaskoczony.
Badania trwały w nieskończoność. Zabrali Alex na prześwietlenie, później na tomografię głowy. Nic nie chcieli mi powiedzieć. Lekarz raczył ze mną porozmawiać dopiero po jakiś dwóch godzinach, kiedy dziewczyna była w zabiegowym, na zakładaniu szwów.
- Mogę pana na chwilę prosić?
- Słucham.
- Jest pan narzeczonym Aleksandry? - upewnił się.
- Tak.
- W takim razie chyba mogę udzielić pewnych informacji... - mężczyzna przekonywał raczej samego siebie. - Nie zauważyliśmy żadnych urazów zagrażających życiu.
Odetchnąłem z ulgą.
- Ale... - dlaczego zawsze musi być jakieś "ale"?- Dziewczyna ma pękniętą kość promieniową i dwa żebra... no i widoczne rany na twarzy, będzie też kilka siniaków, na szczęście nos nie jest złamany...
Miałem przeczucie, że doktorek chce powiedzieć coś jeszcze.
- W czym rzecz? - zapytałem wprost.
- To nie wygląda na urazy przy upadku ze schodów, choćby nie wiem jak wysokich. - oświadczył, patrząc mi nagle w oczy. - Tylko na przemoc domową.
- Pan myśli, że ja... - domyśliłem się.
- Nie chcę nikogo oskarżać. - przerwał mi. - Poza tym dziewczyna nie zachowuje się, jakby to pan był sprawcą, a proszę mi wierzyć, mam doświadczenie w tych sprawach... Ale możemy jej pomóc.
- Jak?
- Cóż, naszym obowiązkiem jest zaangażować w tą sprawę opiekę społeczną i policję. Jeśli rodzice znęcają się nad dzieckiem, są organy odpowiedzialne za ukrócenie tej sytuacji.
- To nie jej rodzice. - zaprzeczyłem.
- Więc kto? - dopytywał mężczyzna z uporem. Musiało mu zależeć.
- Nie mam dowodów. - zaznaczyłem. - Ale wszystko wskazuje na to, że chłopak...
Drzwi gabinetu zabiegowego otworzyły się, a ja urwałem zdanie w połowie. Podbiegłem do Alex, siedzącej na wózku.
- Jak się czujesz?
- Do kitu. - stwierdziła, marszcząc uroczo nosek. - Chyba już naćpali mnie lekami.
Zaśmiałem się.
- To dla twojego dobra. - zapewnił ją lekarz.
Mruknęła coś, czego nie zrozumiałem.
- Porozmawiamy później, dobrze? - rzuciłem do doktora.
- Dobrze. Zakładam, że pan tu zostaje.
- Nie zamierzam się stąd ruszać. - oznajmiłem.
Tym razem to starszawy mężczyzna się zaśmiał. Na odchodnym wymamrotał coś o szczenięcej miłości.
Aleksandra faktycznie musiała dostać leki przeciwbólowe i wyciszające, bo po paru minutach w łóżku już odpłynęła. Wciąż trzymałem ją za rękę. Adrenalina powoli opadała, a względnie miarowy, chociaż bardzo płytki oddech dziewczyny i pikanie maszyn działały na mnie usypiająco.
Wtedy odezwał się mój telefon.
Wiedźma: Gdzie ty do cholery jesteś?
Zorientowałem się, że była piąta nad ranem. Miałem wrócić do domu kilka godzin temu.
Ja: W szpitalu.
Wiedźma: Co zrobiłeś?
Ja: To Alex. Nie mogłem jej zostawić.
Wiedźma: Problemy w raju?
Ja: Coś w tym stylu.
Wiedźma: Będę za dwadzieścia minut.
Witajcie ponownie! :) Po raz kolejny, przepraszam, że piszę tak późno, ale wiecie sami jak to jest: jakiś upierdliwy głosik drze się na cały regulator w twojej głowie tak długo, aż nie usiądziesz do komputera i nie zaczniesz pisać. W ten sposób powstał kolejny, chyba najdłuższy rozdział. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Jak zwykle, komentarze mile widziane :)
Do zobaczenia wkrótce :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top